STANISŁAW LEM

 

 

 

Dzienniki Gwiazdowe

 

TOM I


 
PODRÓŻ SIÓDMA

 

Gdy w poniedziałek, drugiego kwietnia, przelatywałem w pobliżu Betelgeuzy, meteor, nie większy od ziarna fasoli zwanej Jaśkiem, przebił pancerz, strzaskał regulator ciągu i część sterów, wskutek czego rakieta straciła zdolność manewrowania. Włożyłem skafander, wyszedłem na jej powierzchnię i próbowałem naprawić urządzenie, ale przekonałem się, że aby przykręcić rezerwowy ster, który wziąłem ze sobą przezornie, potrzebna mi jest pomoc drugiego człowieka. Konstruktorzy zaprojektowali rakietę tak nierozsądnie, że ktoś musiał przytrzymywać kluczem główkę śruby, podczas kiedy ktoś drugi dociągałby mutrę. Zrazu nie przejąłem się tym szczególnie i kilka godzin straciłem na usiłowaniach przychwycenia jednego klucza stopami, podczas gdy ręką dokręcałbym śrubę z drugiej strony. Ale minęła pora obiadu, a wysiłki moje nie dały rezultatu. Kiedy raz już mi się prawie udało, klucz wyskoczył spod stopy i pomknął w przestrzeń kosmiczną. Tak więc nie tylko niczego nie naprawiłem, ale straciłem jeszcze cenne narzędzie i tylko patrzyłem bezsilnie, jak oddala się, coraz mniejszy na tle gwiazd.

Po jakimś czasie klucz wrócił po wyciągniętej elipsie, ale choć stał się sputnikiem rakiety, nie zbliżał się do niej na taką odległość, bym go mógł odzyskać. Wróciłem więc do wnętrza rakiety i spożywając skromny posiłek, rozważałem, w jaki też sposób wydobyć się z głupiego położenia. Statek leciał tymczasem prosto z coraz większą szybkością, bo i regulator ciągu popsuł mi ów przeklęty meteor. Na kursie nie miałem wprawdzie żadnych ciał niebieskich, ale ta ślepa podróż nie mogła wszak trwać w nieskończoność. Jakiś czas opanowywałem gniew, ale gdy biorąc się po obiedzie do mycia talerzy stwierdziłem, że rozgrzany od potężnej pracy stos atomowy popsuł mi najlepszą porcję polędwicy wołowej, jaką zostawiłem w lodówce na niedzielę, straciłem na chwilę równowagę ducha i miotając najokropniejsze przekleństwa, rozbiłem część serwisu, co przyniosło mi wprawdzie pewną ulgę, nie było jednak zbyt rozsądne. W dodatku wyrzucona za burtę wołowina, zamiast ulecieć w dal, nie chciała opuścić pobliża rakiety i krążyła wokół niej jako drugi sztuczny satelita, powodując regularnie co jedenaście minut i cztery sekundy krótkotrwałe zaćmienie słońca. Aby uspokoić nerwy, obliczałem do wieczora elementy jej ruchu jak również perturbacje orbity, wywołane krążeniem utraconego klucza. Wypadło mi, że przez najbliższych sześć milionów lat wołowina będzie wyprzedzała klucz, wirując wokół statku po torze kołowym, aby potem go prześcignąć. Na koniec, zmęczony rachunkami, położyłem się spać. W środku nocy wydało mi się, że ktoś potrząsa mnie za ramię. Otworzyłem oczy i zobaczyłem pochylonego nad łóżkiem człowieka, którego twarz była dziwnie znajoma, choć nie miałem pojęcia, kto to może być.

- Wstawaj - powiedział - i bierz klucze, pójdziemy na górę i przykręcimy śruby sterowe...

- Po pierwsze, nie znamy się tak dobrze, abyś mię pan tykał - odparłem - a po wtóre, wiem doskonale, że pana nie ma. Jestem w rakiecie sam, i to już drugi rok, bo lecę z Ziemi do gwiazdozbioru Cielca, Tak zatem, jest pan tylko sennym przywidzeniem.

On jednak nadal potrząsał mną, powtarzając, abym zaraz szedł z nim po narzędzia.

- Idiotyzm - odrzekłem, już trochę zły, bo obawiałem się, że kłótnia we śnie mnie obudzi, a wiem z doświadczenia, jak ciężko zasypia mi się po takim nagłym ocknięciu.

- Nigdzie nie pójdę, bo to i tak byłoby na nic. Śruba, przykręcona we śnie, nie zmieni sytuacji, jaka panuje na jawie. Proszę nie molestować mnie i natychmiast rozpłynąć się lub odejść w inny sposób, bo się mogę zbudzić.

- Ależ ty wcale nie śpisz, daję ci słowo honoru! - zawołał uparty zwid. - Czy nie poznajesz mnie? Popatrz!

To mówiąc, dotknął palcami dwu brodawek, sporych jak poziomki, które miał na lewym policzku. Odruchowo chwyciłem się za twarz, bo właśnie ja mam w tym miejscu dwie kubek w kubek takie same brodawki. W tym momencie pojąłem też, dlaczego śniony przypominał mi kogoś znajomego: był podobny do mnie jak jedna kropla wody do drugiej.

- Daj mi święty spokój! - zawołałem, zamykając oczy, w trosce o nienaruszalność snu. - Jeżeli jesteś mną, to wprawdzie nie muszę zwracać się do ciebie per “pan”, ale też to i dowód, że nie istniejesz!

Po czym odwróciłem się na drugi bok i przykryłem się kocem aż po czubek głowy. Słyszałem jeszcze, jak mówił coś o idiotyzmie, nareszcie, gdy nie reagowałem, krzyknął:

- Pożałujesz tego, bałwanie! I przekonasz się, poniewczasie, że to nie żaden sen!

Ja jednak ani drgnąłem. Kiedy otworzyłem rano oczy, od razu przypomniała mi się ta osobliwa nocna historia. Usiadłem na pościeli i rozmyślałem o tym, jakie też ciekawe figle płata człowiekowi jego własny umysł: oto, nie mając żadnej bratniej duszy na pokładzie, w obliczu naglącej konieczności, niejako rozdwoiłem się w marzeniu sennym, aby uczynić zadość potrzebie.

Po śniadaniu stwierdziłem, że rakieta uzyskała przez noc dodatkową porcję przyśpieszenia i wziąłem się do wertowania biblioteczki pokładowej, szukając w podręcznikach rady na moje fatalne położenie. Nie znalazłem jednak niczego. Rozłożyłem więc na stole mapę gwiazdową i w blasku niedalekiej Betelgeuzy, przesłanianym co jakiś czas krążącą wołowiną, szukałem w okolicy, w której się znajdowałem, siedliska jakiejś cywilizacji kosmicznej, od której mógłbym oczekiwać pomocy. Ale była to kompletna głusza gwiazdowa, omijana przez wszystkie statki jako obszar wyjątkowo niebezpieczny, ponieważ mieszczą się tam tyleż groźne, co tajemnicze wiry grawitacyjne, w liczbie stu czterdziestu siedmiu, których istnienie wyjaśnia sześć astrofizycznych teorii, a każda inaczej.

Kalendarz kosmonautyczny przestrzegał przed nimi, ze względu na nieobliczalne skutki efektów relatywistycznych, jakie może pociągnąć za sobą przejście przez wir - zwłaszcza przy wielkiej szybkości własnej.

Ja jednak byłem bezradny. Obliczyłem tylko, że o skraj pierwszego wiru zawadzę koło jedenastej, pośpieszyłem więc z przygotowaniami do śniadania, aby nie stawiać czoła niebezpieczeństwu na czczo. Ledwo wytarłem ostatni spodek, rakietą jęło ciskać na wszystkie strony, aż nie przymocowane dostatecznie przedmioty gradem latały od ściany do ściany. Z biedą doczołgałem się do fotela, a gdy się doń przywiązałem, podczas coraz gwałtowniejszych skoków statku zauważyłem, że jakby bladoliliowa mgła zawlekła przeciwległą część kajuty i pojawiła się tam, między zlewem a kuchenką, mglista sylwetka ludzka w fartuszku, lejąca ciasto omletowe na patelnię. Postać spojrzała na mnie badawczo, lecz bez zdziwienia, po czym rozchwiała się i znikła. Przetarłem oczy. Byłem najoczywiściej sam, przypisałem więc ów obraz chwilowemu zamroczeniu.

Siedząc dalej w fotelu, a raczej skacząc wraz z nim, pojąłem nagle w błysku olśnienia, że nie była to wcale halucynacja. Kiedy gruby tom Ogólnej teorii względności przelatywał koło mego fotela, spróbowałem go pochwycić, co udało mi się już za czwartym razem. Kiepsko szło wertowanie ciężkiej księgi w takich warunkach - straszliwe siły miotały statkiem, że zataczał się jak pijany - ale w końcu znalazłem właściwy ustęp. Była tam mowa o fenomenach tak zwanej pętli czasowej, to jest zaginaniu się kierunku, w którym płynie czas, w obrębie pól grawitacyjnych wielkiej mocy, które to zjawisko może nawet niekiedy doprowadzić do zawrócenia biegu czasu i tak zwanego podwojenia teraźniejszości. Wir, który przebyłem właśnie, nie należał do najpotężniejszych. Wiedziałem, że gdyby mi się udało choć odrobinę nakierować statek dziobem ku biegunowi Galaktyki, przetnę tak zwany Vortex Gravitatiosus Pinckenbachii, w którym wielokrotnie obserwowano fenomeny podwojenia, a nawet potrojenia teraźniejszości.

Stery były wprawdzie unieruchomione, ale udałem się do komory silnikowej i tak długo manipulowałem przy urządzeniach, aż istotnie doprowadziłem do lekkiego odchylenia rakiety ku galaktycznemu biegunowi. Operacja ta zajęła mi kilka godzin. Rezultat jej był nadspodziewany. Statek wpadł w centrum wiru około północy, dygocąc i jęcząc wszystkimi wiązaniami tak, że lękałem się o jego całość, ale wyszedł z opresji nie uszkodzony i kiedy na powrót objęły go martwe ramiona kosmicznej ciszy, opuściłem komorę silnikową, aby ujrzeć samego siebie, śpiącego smacznie na łóżku. Pojąłem od razu, że to jestem ja z poprzedniej doby, to jest z nocy poniedziałkowej. Nie zastanawiając się nad filozoficzną stroną tego raczej osobliwego zjawiska, natychmiast jąłem szarpać za ramię śpiącego wołając, aby szybko wstawał, nie wiedziałem bowiem, jak długo jego poniedziałkowe istnienie będzie trwało w moim wtorkowym, i dlatego należało jak najszybciej wyjść na zewnątrz, by pospołu naprawić stery.

Ale śpiący otworzył tylko jedno oko i rzekł, iż nie życzy sobie, abym go tykał, jak również, że jestem tylko jego sennym przywidzeniem. Próżno, zniecierpliwiony, potrząsałem nim, próżno usiłowałem wyciągnąć go przemocą z łóżka. Nie dawał się z niego wydobyć, powtarzając uparcie, że mu się śnię; jąłem kląć, a on tłumaczył mi logicznie, że nigdzie nie pójdzie, bo we śnie przykręcone śruby nie będą trzymały steru na jawie. Daremnie dawałem mu słowo honoru, że się myli, zaklinałem i przeklinałem na zmianę - nawet zademonstrowane brodawki nie przekonały go o prawdzie mych słów. Odwrócił się do mnie tyłem i zachrapał.

Usiadłem w fotelu, by na chłodno rozważyć powstałą sytuację. Przeżyłem ją już dwa razy, raz jako ów śpiący, w poniedziałek, a teraz jako budzący go bezskutecznie, we wtorek. Ja z poniedziałku nie wierzyłem w realność zjawiska duplikacji, ale ja wtorkowy już o nim wiedziałem. Była to najzwyklejsza w świecie pętla czasu. Co należało, zatem, robić, aby udało się naprawić stery? Ponieważ poniedziałkowy spał dalej, a także ponieważ pamiętałem, że ową noc wybornie przespałem do samego rana, pojąłem daremność wszelkich dalszych prób przebudzenia go. Mapa zwiastowała jeszcze mnóstwo wielkich wirów grawitacyjnych, tak więc mogłem liczyć na podwojenie czasu teraźniejszego w ciągu nadchodzących dni. Chciałem napisać do siebie list i przypiąć go szpilką do poduszki, abym ja poniedziałkowy, obudziwszy się, mógł naocznie przekonać się o tym, iż rzekomy sen był realnością.

Ledwo jednak siadłem z piórem do stołu, zachrobotało w silnikach, pospieszyłem więc tam i polewałem wodą przegrzany stos atomowy do świtu, podczas gdy ja poniedziałkowy spał smacznie, oblizując się od czasu do czasu, co porządnie mnie gniewało. Zgłodniały i wymęczony, nie zmrużywszy oka, wziąłem się do śniadania i wycierałem właśnie talerze, kiedy rakieta wpadła w następny wir grawitacyjny. Widziałem poniedziałkowego siebie, jak patrzy na mnie osłupiały, przywiązany do fotela, podczas kiedy ja wtorkowy smażyłem omlety. Potem od wstrząsu straciłem równowagę, pociemniało mi w oczach i upadłem. Gdy ocknąłem się na podłodze w otoczeniu porcelanowych skorup, przy samej twarzy dostrzegłem nogi stojącego nade mną człowieka.

- Wstawaj - rzekł, podnosząc mnie - czy nic sobie nie zrobiłeś?

- Nie - odparłem, opierając się rękami o podłogę, bo kręciło mi się w głowie - z którego jesteś dnia tygodnia?

- Ze środy - odparł. - Idziemy szybko naprawić ster, bo szkoda czasu!

- A gdzie ten poniedziałkowy? - spytałem.

- Już go nie ma, to znaczy, widocznie ty nim jesteś.

- Jak to ja?

- No tak, bo poniedziałkowy stał, się w nocy z poniedziałku na wtorek wtorkowym, i tak dalej.

- Nie rozumiem!

- Nie szkodzi - to z nieprzyzwyczajenia. Ale chodź, szkoda czasu!

- Zaraz - odpowiedziałem, nie ruszając się z podłogi. - Dzisiaj jest wtorek. Jeżeli ty jesteś środowy, i do tej chwili we środę jeszcze nie są naprawione stery, to z tego wynika, że coś przeszkodzi nam w ich naprawieniu, ponieważ w przeciwnym razie ty, we środę, nie nakłaniałbyś już mnie do tego, abym ja, we wtorek, je z tobą wspólnie naprawiał. Więc może lepiej nie ryzykować wyjścia na zewnątrz?

- Bredzisz! - zawołał - człowieku, ja jestem środowy, a ty jesteś wtorkowy, co się natomiast tyczy rakiety, to przypuszczam, że ona jest, by tak rzec, łaciata, to znaczy miejscami jest w niej wtorek, miejscami środa, gdzieniegdzie może nawet jest trochę czwartku. Czas przetasował się po prostu podczas przechodzenia przez te wiry, ale cóż to nas obchodzi, jeśli jesteśmy we dwóch i przez to mamy szansę naprawienia steru?!

- Nie, nie masz racji! - odparłem - jeżeli we środę, gdzie już jesteś, przeżywszy cały wtorek i mając go poza sobą, jeśli we środę, powtarzam, stery nie są naprawione, to z tego wynika, że nie zostały naprawione we wtorek, bo teraz jest wtorek i gdybyśmy je mieli za chwilę naprawić, to dla ciebie byłaby już ta chwila przeszłością i nie byłoby co naprawiać. A zatem...

- A zatem jesteś uparty jak osioł! - warknął. - Pożałujesz swej głupoty! I jedyną moją satysfakcją jest to, że będziesz się tak samo wściekał na swój tępy upór, jak ja teraz - kiedy sam doczekasz środy!!!

- Ach, pozwól - zawołałem - czy to ma znaczyć, że ja we środę, będąc tobą będę usiłował przekonać mnie wtorkowego, tak jak ty to robisz w tej chwili, tylko wszystko będzie na odwrót, to znaczy ty będziesz mną, a ja tobą? Rozumiem! Na tym polega pętla czasu! Czekaj, idę, idę zaraz, pojąłem już...

Nim jednak wstałem z podłogi, wpadliśmy w nowy wir i straszliwe ciążenie rozpłaszczyło nas na suficie.

Przeraźliwe skoki i wstrząsy nie ustawały przez całą noc z wtorku na środę. Kiedy się już nieco uspokoiło, latający po kajucie tom Ogólnej teorii względności tak uderzył mnie w czoło, że straciłem przytomność. Kiedy otworzyłem oczy, ujrzałem skorupy naczyń i rozpostartego między nimi człowieka. Zerwałem się natychmiast na równe nogi i podnosząc go, zawołałem:

- Wstawaj! Czy nic sobie nie zrobiłeś?

- Nie - odparł, otwierając oczy - z którego jesteś dnia tygodnia?

- Ze środy - odparłem - idziemy szybko naprawić ster, bo szkoda czasu.

- A gdzie ten poniedziałkowy? - spytał, siadając. Miał podsiniaczone oko.

- Już go nie ma - rzekłem - widocznie ty nim jesteś.

- Jak to ja?

- No tak, bo poniedziałkowy stał się w nocy z poniedziałku na wtorek wtorkowym, i tak dalej.

- Nie rozumiem.

- Nie szkodzi, to z nieprzyzwyczajenia. Ale chodź, szkoda czasu!

To mówiąc, rozglądałem się już za narzędziami.

- Zaraz - odparł wolno, nawet nie ruszając palcem. - Dzisiaj jest wtorek. Jeżeli ty jesteś środowy i do tej chwili we środę jeszcze nie są naprawione stery, to z tego wynika, że coś przeszkodzi nam w ich naprawieniu, ponieważ w przeciwnym razie, ty, we środę, nie nakłaniałbyś już mnie do tego, abym ja, we wtorek, wspólnie je z tobą naprawiał. Więc może lepiej nie ryzykować wyjścia na zewnątrz?

- Bredzisz!!!! - wrzasnąłem, rozgniewany do żywego - człowieku, ja jestem środowy, a ty wtorkowy...

I tak zaczęliśmy się kłócić, w odwróconych rolach, przy czym w samej rzeczy doprowadził mnie do białej pasji, bo wciąż nie chciał naprawić ze mną sterów i na próżno wyzywałem go od upartych osłów. A kiedy w końcu udało mi się go przekonać, wpadliśmy w następny wir grawitacyjny. Oblał mnie zimny pot, bo sobie pomyślałem, że odtąd będziemy kręcić się w tej pętli czasowej w kółko, aż po wieczność, ale tak się na szczęście nie stało. Gdy ciążenie osłabło na tyle, że mogłem wstać, znowu byłem sam w kabinie. Widocznie lokalny wtorek, który trwał przedtem w pobliżu zlewu, znikł, stając się bezpowrotną przeszłością. Natychmiast zasiadłem do mapy, szukając jakiegoś uczciwego wiru, w który mógłbym wprowadzić rakietę, aby wywołać ponowne zakrzywienie czasu i w ten sposób zyskać pomocnika.

Jakoż znalazłem jeden, wcale obiecujący, i manewrując silnikami, z wielkim trudem nakierowałem rakietę tak, aby przeciąć go w samym środku. Co prawda konfiguracja tego wiru była, według mapy, raczej niezwykła - miał dwa obok siebie leżące ośrodki. Ale byłem już taki zdesperowany, że nie zwracałem uwagi na ową anomalię.

Podczas wielogodzinnego krzątania się w komorze silnikowej ubrudziłem porządnie ręce, poszedłem więc je umyć, widząc, że mam jeszcze sporo czasu do wejścia w wir. Łazienka była zamknięta. Dobiegały z niej takie odgłosy, jakby ktoś płukał gardło.

- Kto tam?! - krzyknąłem zaskoczony.

- Ja - odparł głos ze środka.

- Jaki znów “ja”?!

- Ijon Tichy.

- Z którego dnia?

- Z piątku. Czego chcesz?

- Chciałem umyć ręce... - rzuciłem machinalnie, myśląc jednocześnie z największą intensywnością: była środa wieczór, a on pochodził z piątku, tak zatem wir grawitacyjny, w który wpaść miał statek, zakrzywi czas z piątku do środy, ale co się stanie wewnątrz wiru dalej, tego nie mogłem sobie w żaden sposób uzmysłowić. Szczególnie intrygowało mnie, gdzie może być czwartek? Tymczasem piątkowy wciąż nie wpuszczał mnie do łazienki, marudząc w niej, choć uporczywie stukałem do drzwi.

- Przestań płukać gardło! - huknąłem wreszcie zniecierpliwiony. - Człowieku, każda chwila jest droga - wyjdź natychmiast, to naprawimy stery!

- Do tego nie jestem ci potrzebny - odparł flegmatycznie spoza drzwi. - Gdzieś tam musi być czwartkowy, idź z nim...

- Jaki znów czwartkowy? To niemożliwe...

- Ja chyba wiem, czy możliwe, czy nie, skoro już jestem w piątku, a zatem przeżyłem zarówno twoją środę, jak i jego czwartek...

Z lekkim zawrotem głowy odskoczyłem od drzwi, bo w samej rzeczy usłyszałem hałas w kajucie: stał tam człowiek i wyciągał spod łóżka futerał z narzędziami.

- Ty jesteś czwartkowy? - zawołałem, wpadając do środka.

- A owszem - odparł. - Owszem... pomóż mi...

- Czy stery uda się nam teraz naprawić? - spytałem go, gdyśmy razem wyciągali ciężką torbę spod łóżka.

- Nie wiem, w czwartek nie były naprawione, spytaj piątkowego...

Istotnie, że też nie przyszło mi to do głowy! Szybko podbiegłem do drzwi łazienki.

- Halo! Piątkowy! Czy stery już naprawione?

- W piątek nie - odparł.

- Dlaczego nie?

- Dlatego - odparł, otwierając równocześnie drzwi. Miał głowę obwiązaną ręcznikiem, a do czoła przyciskał ostrze noża na płask, usiłując w ten sposób zahamować wzrost wielkiego jak jajo guza. Czwartkowy, który nadszedł tymczasem z narzędziami, stał obok mnie, spokojnie i uważnie obserwując potłuczonego, który swobodną ręką odstawił na półkę butelkę z wodą gulardową. A więc to jej bulgotanie wziąłem za odgłosy płukania gardła.

- Co cię tak urządziło? - zapytałem ze współczuciem.

- Nie co, tylko kto - odparł. - To był niedzielny.

- Niedzielny? Ależ dlaczego... nie może być! - zawołałem.

- To dłuższa historia...

- Wszystko jedno! biegniemy na zewnątrz, może zdążymy! - zwrócił się do mnie czwartkowy.

- Ależ rakieta za chwilę wpadnie w wir - odparłem. - Wstrząs może wyrzucić nas w próżnię i zginiemy...

- Nie pleć głupstw - zareplikował czwartkowy. - Jeśli piątkowy żyje, nic się nam nie może stać. Dzisiaj jest dopiero czwartek.

- Jest środa - zaprotestowałem.

- Niech będzie, to wszystko jedno, w każdym razie w piątek będę żył, i ty tak samo.

- Ale przecież nas tylko pozornie jest dwóch - zauważyłem - naprawdę jestem jeden, tylko z różnych dni tygodnia...

- Dobrze, dobrze, otwieraj klapę...

Tu jednak okazało się, że mamy tylko jeden skafander próżniowy. Nie mogliśmy więc wyjść z rakiety obaj równocześnie i tym samym plan naprawy sterów upadł.

- A niechże to diabli wezmą! - krzyknąłem gniewnie ciskając torbę z narzędziami. - Trzeba było włożyć skafander i już nie zdejmować go z grzbietu. Ja o tym nie pomyślałem, ale ty, jako czwartkowy, powinieneś był o tym pamiętać!

- Skafander zabrał mi piątkowy - odparł.

- Kiedy? I dlaczego?

- Ech, albo to warto tłumaczyć - wzruszył ramionami i odwróciwszy się, wrócił do kajuty. Piątkowego nie było w niej, zajrzałem do łazienki, ale i ona była pusta.

- Gdzie piątkowy? - spytałem zdziwiony, wracając. Czwartkowy systematycznie rozbijał jaja nożem i wypuszczał ich zawartość na skwierczący tłuszcz.

- Pewnie gdzieś obok soboty - odparł flegmatycznie, mieszając szybko jajecznicę.

- O, bardzo przepraszam - zaprotestowałem - ty już przecież jadłeś we środę swoje i nie masz prawa po raz drugi jeść środowej kolacji!

- Te zapasy są równie dobrze twoje jak moje - spokojnie nożem podważał przypiekające się brzegi jajecznicy. - Ja jestem tobą, a ty mną, więc to wszystko jedno...

- Co za sofistyka! Przestań kłaść tyle masła! Oszalałeś? Nie mam zapasów dla tylu osób!

Patelnia wypadła mu z ręki, a ja sam poleciałem na ścianę: dostaliśmy się w nowy wir. Statek znów trząsł się jak w febrze, a ja myślałem tylko o tym, by się dostać do korytarza, gdzie wisiał skafander i włożyć go. W ten sposób, rozumowałem, gdy po środzie przyjdzie czwartek, ja, jako czwartkowy, będę miał już na sobie skafander i jeśli tylko ani na chwilę go nie zdejmę, jak twardo sobie postanowiłem, to tym samym będę go nosił i w piątek. Tak więc, gdy zarówno jaz czwartku, jak i ja z piątku będziemy mieli skafandry, kiedy spotkamy się w jednej teraźniejszości, uda się w końcu naprawić nieszczęsne stery. Wzrost siły ciążenia nieco mnie zamroczył, a gdy otworzyłem powieki, zauważyłem, że leżę po prawej ręce czwartkowego, a nie po lewej, jak przed kilkunastu minutami. Łatwo przyszło mi wymyślić cały plan ze skafandrem, trudniej było wcielić go w życie, bo wskutek rosnącej grawitacji ledwo mogłem się ruszać. Gdy słabła choć trochę, przesuwałem się po podłodze o milimetry w kierunku drzwi wiodących na korytarz. Zauważyłem przy tym, że czwartkowy, tak jak i ja, posuwa się ku drzwiom, cal po calu pełznąc w stronę korytarza. W końcu, po jakiejś godzinie, gdyż wir był bardzo rozległy, spotkaliśmy się rozpłaszczeni na podłodze pod progiem drzwi. Pomyślałem, że właściwie niepotrzebnie się wysilam, by dosięgnąć ich klamki - niechże je otworzy czwartkowy. Jednocześnie zacząłem sobie jednak przypominać różne rzeczy, z których wynikało, że to ja już jestem tym czwartkowym, a nie on.

- Z którego dnia jesteś? - spytałem, by się upewnić. Podbródek miałem przyciśnięty do podłogi i patrzałem mu z bliska w oczy. Z trudem otworzył usta.

- Czwa.. .rtkowy - wystękał. To było dziwne. Czyżbym mimo wszystko wciąż jeszcze był środowy? Przywoławszy w myśli reminiscencje ostatnich przeżyć, uznałem to za wykluczone. A więc on był już chyba piątkowy. Bo skoro przedtem wyprzedzał mnie o dzień, musiało to już zostać. Czekałem, by otworzył drzwi, ale zdaje się, że on się tego samego spodziewał po mnie. Grawitacja wyraźnie osłabła, wstałem więc i wbiegłem do korytarza. Gdy chwytałem skafander, podstawił mi nogę i wyrwał mi go z rąk, a ja przewróciłem się jak długi.

- Ach, draniu, świnio! - krzyknąłem. - Podejść samego siebie, cóż to za łotrostwo!

Ale on, nie zwracając na mnie uwagi, w milczeniu ubierał skafander. To wydało mi się już nazbyt bezwstydne. Nagle jakaś dziwna siła wyrzuciła go ze skafandra, w którym, jak się okazało, ktoś już siedział. W pierwszej chwili straciłem rezon, bo nie wiedziałem, kto jest kim.

- Hej! Środowy! - zawołał ten w skafandrze - nie puszczaj czwartkowego, pomóż mi!

Czwartkowy bowiem w samej rzeczy usiłował zerwać z niego skafander.

- Dawaj skafander! - ryczał czwartkowy, mocując się z tamtym.

- Odczep się! o co ci chodzi! czy nie rozumiesz, że ja powinienem mieć go, a nie ty!? - odkrzyknął ów.

- Ciekawym, dlaczego?

- Dlatego, durniu, bo ja mam bliżej do soboty od ciebie, a w sobotę będzie już nas dwóch w skafandrach!

- Ależ bzdury - wtrąciłem się w ich kłótnię - w najlepszym razie będziesz w sobotę sam w skafandrze, jak ostatni idiota, i nic nie będziesz mógł zrobić. Oddaj skafander mnie; jeżeli włożę go teraz, to zarówno ty będziesz go miał w piątek jako piątkowy, jak też i ja w sobotę jako sobotni, a więc będzie nas w tym wypadku dwóch, z dwoma skafandrami... Czwartkowy, pomóż!!

- Przestań - zaprotestował piątkowy, z którego przemocą zdzierałem skafander - po pierwsze, nie masz do kogo wołać “czwartkowy”, bo już minęła północ i ty sam jesteś teraz czwartkowy, a po wtóre lepiej będzie, jeśli ja zostanę w skafandrze - tobie i tak nic z niego nie przyjdzie...

- Dlaczego? Jeżeli włożę go dzisiaj, będę go miał na sobie i jutro.

- Sam się przekonasz... przecież ja już byłem tobą we czwartek, mój czwartek już minął, więc dobrze wiem...

- Dosyć tego gadania. Puść to w tej chwili! - warknąłem. Ale on wyrwał mi się i zacząłem gonić go, najpierw po komorze silnikowej, a potem wpadliśmy jeden za drugim do kajuty. Istotnie, jakoś tak się zrobiło, że było nas już tylko dwóch. Teraz zrozumiałem, dlaczego czwartkowy pod klapą, kiedy staliśmy tam z narzędziami, powiedział mi, że piątkowy zabrał mu skafander: w międzyczasie sam bowiem stałem się czwartkowym i to mnie go piątkowy zabierał. Ale nie zamierzałem poddać się tak łatwo. Czekaj, już ja ci dam radę, pomyślałem, wybiegłem na korytarz, stamtąd do komory silnikowej, gdzie przedtem podczas gonitwy zauważyłem leżący na podłodze tęgi drążek, służący do grzebania w stosie atomowym, chwyciłem go i tak uzbrojony pognałem do kajuty. Tamten był już w skafandrze, tylko hełmu nie zdążył jeszcze nałożyć.

- Ściągaj skafander! - rzuciłem mu w twarz, groźnie zaciskając pałkę.

- Ani myślę.

- Ściągaj, mówię!

Zastanowiłem się przez chwilę, czy mam go uderzyć. Trochę peszyło mnie to, że nie miał ani podsiniaczonego oka, ani guzów na czole, jak ten piątkowy, którego odkryłem w łazience, ale nagle zrozumiałem, że tak musi właśnie być. Tamten piątkowy był już teraz na pewno sobotni, a może nawet bujał w okolicach niedzieli, natomiast obecny piątkowy, który tkwił w skafandrze, byt niedawno czwartkowym, w którego to czwartkowego ja znów się przekształciłem o północy, tak więc zbliżałem się po schodzącej krzywiźnie pętli czasu do miejsca, w którym piątkowy sprzed pobicia miał się stać pobitym piątkowym. Ale powiedział przedtem, że urządził go tak niedzielny, którego tymczasem nie było ani śladu: w kajucie staliśmy sami, on i ja. Nagła chytrość wypełniła mi mózg oślepiającym światłem.

- Ściągaj skafander! - huknąłem groźnie.

- Czwartkowy, odczep się! - zawołał.

- Nie jestem czwartkowy! Jestem NIEDZIELNY! - wrzasnąłem, ruszając do ataku. Usiłował mnie kopnąć, ale buty skafandra są bardzo ciężkie, i nim podniósł nogę, dałem mu już pałką po głowie. Niezbyt mocno, rozumie się, bo już na tyle wprawiłem się w to wszystko, iż wiedziałem, że to ja z kolei sam, kiedy z czwartkowego stanę się piątkowym, dostanę w łeb, a nie zależało mi na tym, aby sobie samemu rozbijać czaszkę. Piątkowy upadł i stękając trzymał się za głowę, a ja brutalnie zdzierałem zeń skafander; gdy chwiejnym krokiem ruszył do łazienki, mamrocząc “gdzie wata... gdzie woda gulardowa...” - szybko zacząłem wdziewać ten strój próżniowy, o który tak walczyliśmy, gdy wtem zauważyłem wystającą spod łóżka ludzką nogę.

Zajrzałem tam, klęknąwszy. Pod łóżkiem leżał człowiek i starając się stłumić mlaskanie, pospiesznie zżerał ostatnią tabliczkę czekolady mlecznej, którą sobie zostawiłem w kuferku na czarną godzinę galaktyczną. Łajdak śpieszył się tak, że jadł czekoladę razem ze strzępkami cynfolii, które błyszczały mu na wargach.

- Zostaw tę czekoladę! - huknąłem, ciągnąc go za nogę. - Kto ty jesteś? Czwartkowy?... - dokończyłem ciszej i z nagłym niepokojem, pomyślałem bowiem sobie, że być może ja już sam staję się teraz piątkowym, i przyjdzie mi zainkasować cięgi, które poprzednio zaaplikowałem piątkowemu.

- Niedzielny jestem - wybełkotał pełnymi ustami. Zrobiło mi się niewyraźnie. Albo kłamał, w takim razie nie miało to znaczenia, albo mówił prawdę, a w takim wypadku nieuchronnie groziły mi guzy, ponieważ to przecież niedzielny pobił piątkowego i piątkowy sam przedtem mi to powiedział, a ja podszywając się potem pod niedzielnego, dałem mu pałką. Ale, pomyślałem sobie, jeśli kłamie nawet, że jest niedzielnym, to w każdym razie możliwe, że jest późniejszy ode mnie, a skoro jest późniejszy, pamięta to wszystko, co ja, a więc wie już, że ja okłamałem piątkowego, może więc z kolei podejść mnie analogicznym sposobem, bo to, co było moim podstępem wojennym, dla niego jest już po prostu wspomnieniem, z którego może swobodnie korzystać. Gdy tak trwałem w niepewności, co robić, zjadł resztę czekolady i wylazł spod łóżka.

- Jeżeli jesteś niedzielny, gdzie masz skafander!? - zawołałem tknięty nową myślą.

- Zaraz będę go miał - rzekł spokojnie i nagle zauważyłem w jego dłoni pałkę... Zobaczyłem jeszcze silny błysk, jakby wybuch kilkudziesięciu Supernowych naraz, po czym straciłem przytomność. Ocknąłem się, siedząc na podłodze w łazience; ktoś się dobijał do drzwi. Jąłem opatrywać sińce i guzy, a tamten wciąż stukał; okazało się, że to środowy. Pokazałem mu po chwili moją guzowatą głowę, poszedł z czwartkowym po narzędzia, potem była bieganina, szarpanie skafandrów, wreszcie i to jakoś przeżyłem i sobotnim rankiem wlazłem pod łóżko, aby sprawdzić, czy nie ma aby jakiejś tabliczki czekolady w kuferku. Ktoś pociągnął mnie za nogę, kiedy zjadałem ostatnią mleczną, którą odkryłem pod koszulami; był to już nie wiem kto, ale na wszelki wypadek uderzyłem go pałką w głowę, zdjąłem zeń skafander i miałem go właśnie włożyć, kiedy rakieta wpadła w kolejny wir.

Gdy odzyskałem przytomność, kajuta była pełna ludzi. Ledwo można się było w niej poruszać. Jak się okazało, wszyscy byli mną, z różnych dni, tygodni, miesięcy, a jeden podobno był nawet z przyszłego roku. Sporo było osób potłuczonych i z podbitymi oczami, a pięciu spośród obecnych miało na sobie skafandry. Ale zamiast wyjść natychmiast przez klapę, by naprawić uszkodzenie, jęli spierać się, targować, dyskutować i kłócić. Chodziło o to, kto kogo pobił i kiedy. Sytuację komplikowało po pierwsze to, że pojawili się już przedpołudniowi i popołudniowi, obawiałem się więc, że jeśli to tak dalej pójdzie, rozdrobnię się na minutowych i sekundowych, po wtóre zaś większość obecnych kłamała jak z nut, tak że do dziś nie wiem naprawdę, kogo biłem i kto mnie bił, kiedy toczyła się cała historia w trójkącie między czwartkowym, piątkowym i środowym, którymi kolejno byłem. Mam wrażenie, że przez to, iż sam kłamałem piątkowemu, jakobym był niedzielnym, dostałem o jeden raz za wiele, aniżeliby to wynikało z kalendarzowej rachuby. Ale wolę raczej nie wracać już myślą do tych niemiłych wspomnień, bo człowiek, który przez okrągły tydzień nie robił nic innego, jak tylko bił sam siebie, nie ma szczególnych powodów do dumy.

Tymczasem kłótnie trwały. Rozpacz ogarniała na widok tej bezczynności i marnowania czasu, podczas gdy rakieta pędziła wciąż ślepo przed siebie, co jakiś czas wpadając w wiry grawitacyjne próżni. W końcu ci w skafandrach pobili się z tymi bez skafandrów. Próbowałem wnieść jaki taki ład w ów kompletny już chaos i w końcu po nadludzkich wysiłkach udało mi się zorganizować coś w rodzaju zebrania, przy czym ten z przyszłego roku został, jako najstarszy, wybrany przez aklamację przewodniczącym.

Potem wybraliśmy jeszcze komisję skrutacyjną, komisję matkę i komisję wolnych wniosków, a czterech z przyszłego miesiąca zostało służbą porządkową. W międzyczasie jednak przeszliśmy przez ujemny wir, który zredukował naszą liczbę do połowy, tak że we wstępnym tajnym głosowaniu zabrakło quorum i przed przystąpieniem do wyboru kandydatów na naprawiaczy sterów trzeba było zmieniać statut. Mapa zwiastowała zbliżanie się kolejnych wirów, które obracały wniwecz dotychczasowe osiągnięcia: raz znikali wybrani już kandydaci, to znów pojawiali się wtorkowy i piątkowy, z głową obwiązaną ręcznikiem, i wszczynali niesmaczne awantury. Po przejściu przez bardzo silny wir dodatni ledwo mieściliśmy się w kajucie i korytarzu, a o tym, żeby otworzyć klapę, dla braku miejsca, nie było nawet mowy. Najgorsze było to wszakże, iż rozmiary czasowych przesunięć coraz bardziej rosły, pojawiali się już jacyś szpakowaci, a nawet tu i ówdzie widniały krótko ostrzyżone głowy dzieci, to jest, rozumie się, wszystkimi byłem ja sam z okresu mego pacholęctwa.

Nie pamiętam, doprawdy, czy byłem wciąż jeszcze niedzielnym, czy też już poniedziałkowym. Zresztą i tak nie miało to żadnego znaczenia. Dzieci płakały, że je duszą w tłoku, i wołały mamy, przewodniczący - Tichy z przyszłego roku, klął jak szewc, bo środowy, który wlazł w daremnym poszukiwaniu czekolady pod łóżko, ugryzł go w nogę, kiedy tamten nastąpił mu na palec. Widziałem, że to wszystko razem źle się skończy, zwłaszcza iż tu i ówdzie pokazywały się już siwe brody. Między 142 a 143 wirem puściłem w obieg listę obecności, ale wtedy wyszło na jaw, że sporo obecnych oszukuje. Podawali fałszywe dane osobiste. Bóg jeden raczy wiedzieć dlaczego; może panująca atmosfera zmąciła ich umysły. Hałas i szum były takie, że porozumiewać się można było tylko krzycząc ze wszystkich sił. Naraz jeden z zeszłorocznych Ijonów wpadł na świetny, jak się zdawało, pomysł, aby najstarszy spośród nas opowiedział historię swego życia; dzięki temu miało się wyjaśnić, kto ma właściwie naprawić stery. Najstarszy bowiem mieścił w swym przeszłym doświadczeniu wszystkich obecnych z różnych miesięcy, dni i lat. Jakoż zwróciliśmy się w tej sprawie do srebrnowłosego starca, który lekko drżąc, podpierał w kącie ścianę. Zapytany, jął nam długo i szeroko opowiadać o swych dzieciach i wnuczętach, a potem przeszedł do podróży kosmicznych, których doświadczył bez liku podczas dziewięćdziesięciu bodajże lat żywota. Tej, która się właśnie odbywa i była dla nas jedynie ważna, starzec nie pamiętał w ogóle, wskutek ogólnej sklerozy i podniecenia, jednakże był tak zadufały, że nie chciał się do tego za nic przyznać i wciąż odpowiadał wymijająco, uporczywie wracając do swych wysokich koneksji, orderów i wnucząt, że w końcu zakrzyczeliśmy go i nakazaliśmy mu milczenie. Dwa następne wiry okrutnie przetrzebiły zebranych. Po trzecim nie tylko zrobiło się luźniej, ale znikli też wszyscy w skafandrach. Został tylko jeden pusty skafander, który komisyjnie powiesiliśmy w korytarzu i wróciliśmy na obrady. Po nowej bitce o zawładnięcie tym tak cennym ubiorem przyszedł nowy wir i nagle zrobiło się pusto. Siedziałem na podłodze z zapuchniętymi oczami, w dziwnie przestronnej kajucie, pośród strzaskanych sprzętów, strzępów odzieży i podartych książek. Podłoga zasypana była kartkami głosowania. Mapa powiedziała mi, że przebyłem już całą strefę grawitacyjnych wirów. Nie mogąc liczyć na duplikację, a więc i na usunięcie defektu, popadłem w odrętwienie i rozpacz. Kiedy wyjrzałem w jakąś godzinę potem na korytarz, ze zdumieniem zauważyłem brak skafandra. Przypomniałem sobie wtedy jak przez mgłę, że tuż przed ostatnim wirem dwaj malcy ukradkiem wysunęli się na korytarz. Czyżby we dwóch włożyli jeden skafander?! Rażony nagłą myślą, podbiegłem do sterów. Działały! A zatem ci malcy naprawili uszkodzenie, podczas gdy myśmy grzęźli w jałowych sporach. Przypuszczam, że jeden włożył ręce w rękawice skafandra, a drugi - w jego nogawki; w ten sposób mogli trzymać równocześnie klucze dokręcające śruby z obu stron sterów. Pusty skafander odkryłem w komorze ciśnień, za klapą. Wniosłem go do wnętrza rakiety niczym relikwię, czując w sercu niezmierną wdzięczność dla tych dzielnych chłopaków, którymi byłem tak dawno temu! Tak się zakończyła ta, bodaj jedna z najbardziej osobliwych moich przygód. Doleciałem szczęśliwie do celu, dzięki inteligencji i odwadze, które przejawiłem jako dwoje dzieci.

Powiadano potem, że historię tę zmyśliłem, a co złośliwsi pozwalali sobie na insynuację, jakobym miał słabość do alkoholu, skrzętnie ukrywaną na Ziemi, której hołduję śmiało w ciągu długich lat podróży kosmicznych. Bóg jeden wie, jakie jeszcze plotki rozpowszechniano na ten temat - ale tacy już są ludzie: dają chętniej wiarę najbardziej nieprawdopodobnym bzdurom aniżeli autentycznym faktom, które pozwoliłem sobie tu przedstawić.


 
PODRÓŻ ÓSMA

 

A więc stało się. Byłem delegatem Ziemi w Organizacji Planet Zjednoczonych czy ściślej - kandydatem, chociaż i nie tak było, nie moją bowiem, lecz całej ludzkości kandydaturę miało rozpatrzyć Zgromadzenie Plenarne.

W życiu nie odczuwałem tak potwornej tremy. Wyschnięty język obijał się o zęby jak kołek, a kiedy szedłem po rozłożonym od astrobusa czerwonym chodniku, nie wiedziałem, czy to on tak miękko ugina się pode mną, czy moje kolana. Należało oczekiwać przemówień, a ja słowa nie wykrztusiłbym przez spieczone emocją gardło, ujrzawszy więc dużą, lśniącą maszynę z chromowanym szynkwasem oraz małymi szparkami na monety, czym prędzej wrzuciłem jedną, podstawiając zapobiegliwie przygotowany kubek termosu pod kran. Był to pierwszy międzyplanetarny incydent dyplomatyczny ludzkości na arenie galaktycznej, ponieważ rzekomy automat z wodą sodową okazał się zastępcą przewodniczącego delegacji tarrakańskiej w pełnej gali. Na całe szczęście to właśnie Tarrakanie podjęli się zarekomendowania naszej kandydatury na sesji, ja jednak nie od razu się o tym dowiedziałem, to zaś, że ów wysoki dyplomata opluł mi buty, wziąłem za zły znak, fałszywie, gdyż była to tylko wonna wydzielina gruczołów powitalnych. Pojąłem wszystko, przełknąwszy tabletkę informacyjnotranslacyjną, którą podał mi jakiś życzliwy urzędnik OPZ; natychmiast otaczające mnie, brzękliwe dźwięki zmieniły się mych uszach w doskonale zrozumiałe słowa, czworobok aluminiowych kręgli u końca pluszowego dywanu stał się półkompanią honorową, zaś witający mnie Tarrakanin, do tej chwili przypominający raczej bardzo dużą struclę, wydał mi się osobą od dawna znaną, o zupełnie przeciętnym wyglądzie. Nie opuściła mnie tylko trema. Podjechał mały toczak, przekonstruowany specjalnie dla przewozu istot dwunogich, jak ja, towarzyszący mi Tarrakanin nie bez trudu wdławił się za mną do jego wnętrza i siadając zarazem po mej prawej i lewej stronie, rzekł:

- Szanowny Ziemianinie, muszę panu wyjaśnić, że nastąpiła drobna komplikacja proceduralna, związana z tym, że właściwy przewodniczący naszej delegacji, najbardziej powołany do wprowadzenia waszej kandydatury jako specjalista Ziemista, został niestety wczoraj wieczorem odwołany do stolicy i ja mam go zastąpić. Czy zna pan protokół... ?

- Nie... nie miałem okazji - wybąkałem, nie mogąc jakoś definitywnie usadowić się na fotelu toczaka, który nie został dostatecznie przysposobiony dla potrzeb ludzkiego ciała. Siedzenie przypominało stromą jamę prawie półmetrowej głębokości, tak że na wybojach kolanami dotykałem czoła.

- No, nic, poradzimy sobie... - rzekł Tarrakanin. Jego fałdzista szata, zaprasowana w graniaste kształty o metalicznym poblasku, którą wziąłem przedtem za bufet, wydała lekki dźwięk, on zaś, odchrząknąwszy, ciągnął:

- Historię waszą znam; cóż za wspaniała rzecz, ludzkość! zapewne, wiedzieć wszystko, to należy do mych obowiązków. Delegacja nasza wystąpi w punkcie porządku dziennego osiemdziesiątym trzecim, z wnioskiem przyjęcia was w poczet Zgromadzenia jako członków pełnoprawnych, zupełnych i wszechstronnych... a papierów uwierzytelniających nie zgubił pan czasem?! - wtrącił tak nagle, że drgnąłem cały i zaprzeczyłem gorliwie. Ów pergaminowy rulon, nieco rozmiękły od potu, ściskałem w prawicy.

- Dobrze - podjął - więc, nieprawdaż, wygłoszę przemówienie, obrazujące wasze wysokie osiągnięcia, które uprawniają was do zajęcia miejsca w Federacji Astralnej... jest to, rozumie pan, pewnego rodzaju starożytna formalność; nie spodziewacie się chyba jakichś wystąpień opozycyjnych... co?

- Nnie... nie sądzę - bąknąłem.

- Zapewne! Skądże by zresztą! Więc formalność, nieprawdaż, niemniej potrzebne mi są pewne dane. Pakty, szczegóły, rozumie pan? Energią atomową, rozumie się, dysponujecie?

- O tak! tak! - zapewniłem skwapliwie.

- Świetnie. A, istotnie, mam to tutaj, przewodniczący zostawił mi swoje notatki, ale jego charakter pisma, hm, więc... od jak dawna dysponujecie tą energią?

- Od szóstego sierpnia 1945!

- Wybornie. Co to było? Pierwsza stacja energetyczna?

- Nie - odparłem, czując, że się rumienię - pierwsza bomba atomowa. Zniszczyła Hiroszimę...

- Hiroszimę? Jakiś meteor?

- Nie meteor... miasto.

- Miasto? - rzekł z lekkim niepokojem. - Więc jak by to powiedzieć... - medytował przez chwilę. - Lepiej nic nie mówić - zdecydował nagle. - No, dobrze, ale jakieś powody do chwaty są mi niezbędne. Proszę coś podsunąć, szybko, za chwilę będziemy na miejscu.

- E... e... loty kosmiczne - zacząłem.

- Rozumieją się same przez się, gdyby nie one, nie byłoby pana tutaj - wyjaśnił mi, jak pomyślałem, trochę zbyt obcesowo. - Czemu poświęcacie główną część dochodu narodowego? No, proszę sobie przypomnieć, jakieś ogromne przedsięwzięcia inżynieryjne, architektura w skali kosmicznej, wyrzutnie grawitacyjno-słoneczne, co? - podpowiadał mi szybko.

- A, buduje się... buduje - wypaliłem. - Dochód narodowy nie jest zbyt wielki, sporo pochłaniają zbrojenia...

- Zbrojenia czego? kontynentów? Przeciwko trzęsieniom ziemi?

- Nie... wojska... armii...

- Co to jest? Hobby?

- Nie hobby... konflikty wewnętrzne - bełkotałem.

- To nie jest żadna rekomendacja! - powiedział z jawnym niesmakiem. - Przecież nie przyleciał pan tu prosto z jaskini! Uczeni wasi musieli dawno obliczyć, że ogólnoplanetarna współpraca jest zawsze korzystniejsza od walki o łupy i hegemonię!

- Obliczyli, obliczyli, ale są przyczyny... natury historycznej, proszę pana.

- Zostawmy to! - rzekł. - Przecież ja nie mam was tutaj bronić jako oskarżonych, ale zalecać, rekomendować, wyliczać wasze zasługi i cnoty. Rozumie pan?

- Rozumiem.

Język miałem tak sztywny, jakby mi go kto zamroził, kołnierzyk frakowej koszuli dławił, gors jej rozmiękał od potu, lecącego strumieniami, zaczepiłem listami uwierzytelniającymi o ordery i naddarłem zewnętrzny arkusz. Tarrakanin, niecierpliwy, zarazem pańskowzgardliwy i częścią swego ducha nieobecny, podjął z niespodziewanym spokojem i miękkością (szczwany dyplomata!):

- Będę mówił raczej o waszej kulturze. O jej wybitnych osiągnięciach. Macie kulturę?! - dorzucił z nagła.

- Mamy! wspaniałą! - zapewniłem go.

- To dobrze. Sztuka?

- O, tak! muzyka, poezja, architektura...

- A więc jednak architektura! - zawołał. - Doskonale. Muszę sobie zanotować. Środki wybuchowe?

- Jak to wybuchowe?

- No, eksplozje stwórcze, sterowane, dla regulacji klimatu, przesuwania kontynentów, łożysk rzecznych - macie to?

- Na razie tylko bomby... - powiedziałem i szeptem już dodałem: - Ale są bardzo rozmaite, napalm, fosfor, nawet z gazem trującym...

- To nie to - powiedział sucho. - Będę się trzymał życia duchowego. W co wierzycie?

Ten mający nas rekomendować Tarrakanin nie był, jak już się zorientowałem, specjalistą od ziemskich spraw i myśl o tym, że istota o podobnej ignorancji ma niebawem zadecydować swym wystąpieniem O naszym być lub nie być na forum całej Galaktyki, zaparła mi, prawdę mówiąc, dech. Co za pech - myślałem - trzebaż było, że akurat musieli odwołać tego właściwego, który był Ziemistą!

- Wierzymy w powszechne braterstwo, wyższość pokoju i współpracy nad wojną i nienawiścią, uważamy, że człowiek powinien być miarą wszystkich rzeczy...

Położył ciężką przylgę na moim kolanie.

- Dlaczego człowiek? - powiedział. - Zresztą, mniejsza o to. Ale pana wyliczenie jest negatywne: brak wojny, brak nienawiści - na litość mgławicową, nie macie żadnych pozytywnych ideałów?

Było mi okropnie duszno.

- Wierzymy w postęp, w lepsze jutro, w potęgę nauki.

- Nareszcie coś! - zawołał. - Tak, nauka... to dobre, to mi się przyda. Na jakie nauki łożycie najwięcej?

- Na fizykę - odparłem. - Badania nad energią atomową.

- Już wiem. Wie pan co? Niech pan tylko milczy. Już ja się tym zajmę. Ja będę mówił. Proszę zostawić mi wszystko. Otuchy! - Wypowiadał te słowa, gdy maszyna zatrzymywała się przed gmachem.

Kręciło mi się w głowie i wirowało w oczach; prowadzono mnie kryształowymi korytarzami, jakieś niewidzialne zapory rozsuwały się z melodyjnym westchnieniem, potem pędziłem w dół, w górę, znowu w dół, Tarrakanin stał obok mnie, olbrzymi, milczący, otulony fałdzistym metalem, nagle wszystko znieruchomiało, szklisty balon wydął się przede mną i pękł. Stałem na dnie sali Zgromadzenia Ogólnego. Amfiteatr, rozszerzając się lejowato, biegł w górę młyńcami ław okrężnych, niepokalanie aż srebrzyście biały; pomniejszone odległością sylwetki delegacji nakrapiały szmaragdem, złotem, purpurą biel spiralnych kondygnacji, dźgając wzrok miriadami tajemniczych roziskrzeń. Nie umiałem od razu odróżnić oczu od orderów, członków od ich sztucznych przedłużeń, widziałem tylko, że poruszają się żywo, przesuwają ku sobie po śnieżnych pulpitach pliki akt, jakieś czarno lśniące, jakby antracytowe tafelki, a naprzeciw mnie, w odległości kilkudziesięciu kroków, oflankowany murami maszyn elektronowych, spoczywał na podwyższeniu przewodniczący, otoczony gaikiem mikrofonów. W powietrzu unosiły się strzępy rozmów, prowadzonych w tysiącu języków naraz, a te narzecza gwiazdowe rozpościerały się od najniższych basów po tony wysokie jak ptasi szczebiot. Z uczuciem, że podłoga otwiera się pode mną, obciągnąłem na sobie frak. Rozległ się dźwięk przeciągły, nie kończący się, to przewodniczący uruchomił maszynę, która młotkiem uderzyła w taflę szczerego złota, metaliczne drganie wwierciło się w uszy. Tarrakanin, górując nade mną, wskazał właściwą ławę - głos przewodniczącego popłynął z niewidzialnych megafonów, ja zaś, przed usadowieniem się u prostokątnej tabliczki z nazwą ojczystej planety, biegnąc oczami coraz wyżej i wyżej po kręgach ław, szukałem choć jednej bratniej duszy, chociaż jednej istoty człekokształtnej - daremnie. Ogromne, ciepłe w tonacjach bulwy, zwoje galaretki jakby porzeczkowej, mięsiste, wsparte o pulpity uszypułowania, oblicza koloru dobrze przyprawionych pasztetów lub jaśniejące jak ryżowe zapiekanki, plątwy, przylgi, chwytule, dzierżące losy gwiazd bliskich i dalekich, przesuwały się przede mną niby zwolnionym filmem, nie było w nich nic potworowatego, nie budziły odrazy, wbrew tylekroć wyrażanym na Ziemi przypuszczeniom, jak gdybym nie z potworami gwiezdnymi miał tu do czynienia, ale z istotami, co wyszły spod dłuta rzeźbiarzy abstrakcyjnych czy też jakichś wizjonerów gastronomii...

- Punkt osiemdziesiąty drugi - syknął mi do ucha Tarrakanin i siadł. Uczyniłem to samo. Podniosłem do ucha słuchawkę, leżącą na pulpicie, i usłyszałem:

- “Urządzenia, które zgodnie z umową, ratyfikowaną przez to Wysokie Zgromadzenie, dostarczone zostały podług ścisłych tej umowy ustaleń przez Wspólnotę Altairską Zjednoczeniu Poszóstnemu Fomalhaut, wykazują, jak stwierdził to protokół specjalnej podkomisji OPZ, własności nie mogące być rezultatem drobnych odchyleń od recepty technologicznej, zaaprobowanej przez wysokie układające się strony. Aczkolwiek, jak słusznie stwierdziła Wspólnota Altairska, wyprodukowane przez nią odsiewnice promieniowania i planetoreduktory miały posiadać zdolność reprodukcji, gwarantującą powstanie maszynowego potomstwa, co przewidywała umowa płatnicza obu wysokich układających się stron, to jednak potencja owa winna się była przejawić, zgodnie z obowiązującą w całej Federacji etyką inżynieryjną, pod postacią singulamego pączkowania, a nie wynikać z obdarzenia wspomnianych urządzeń programami o przeciwnych znakach, co niestety nastąpiło. Taka dwoistość programów doprowadziła do powstania w obrębie głównych zespołów energetycznych Fomalhautu chutliwych antagonizmów, a jako ich konsekwencji - gorszących publiczną moralność scen, przynoszących też stronie pozywającej poważne straty materialne. Dostarczone agregaty, miast zajmować się pracą, będącą ich przeznaczeniem, część szycht poświęcały na zabiegi doboru, przy czym ich nieustanna bieganina z wtyczkami, mająca na celu akt prokreacyjny, doprowadziła do naruszenia Statutów Panundzkich i powstania wyżu maszynograficznego, przy czym obojga tych godnych pożałowania zjawisk winna jest strona pozwana. A przeto niniejszym uznajemy zadłużenie Altairu anulowanym”.

Odłożyłem słuchawki, bo nazbyt już bolała mnie głowa. Pal diabli maszynowe zgorszenie publiczne, Altair, Fomalhaut i całą resztę! Miałem dość OPZ, nim jeszcze zostałem jego członkiem. Było mi niedobrze. Dlaczego usłuchałem profesora Tarantogi? Po co mi była ta okropna godność, zmuszająca do świecenia oczyma za nie moje grzechy? Czy nie należało raczej...

Przeszył mnie niewidzialny prąd, bo oto na ogromnej tablicy zapłonęły cyfry 83, i poczułem energiczne szturchnięcie. To mój Tarrakanin, zerwawszy się na równe przylgi czy też macki, pociągnął mnie za sobą. Jupitery, pływające pod stropem sali, skierowały na nas ulewę błękitnego blasku. Oblewany ze wszech stron potopami jasności, która zdawała się prześwietlać mnie na wylot, półprzytomnie ściskając rozmiękły na dobre rulon listów uwierzytelniających, słyszałem potężny bas Tarrakanina, który grzmiał u mego boku ze swadą i swobodą na cały amfiteatr, lecz treść jego przemowy docierała do mnie ledwo strzępami, jak w czasie sztormu piana morska, obryzgująca śmiałka, przechylonego przez falochron.

- .. .znakomita Zemeja... (nie potrafił nawet prawidłowo wymówić imienia mojej ojczyzny!)... świetna ludzkość... jej tu obecny, wybitny przedstawiciel... wytworne, sympatyczne ssaki... energia jądrowa, wyzwolona z maestrią i wprawą w ich odnóżach górnych... młoda, prężna kultura, pełna uduchowienia... dogłębna wiara w pięcymolię, chociaż nie pozbawiona amfibruntów... (najwyraźniej plątał nas z kimś innym)... oddani sprawie jedności gwiazdoludów... w nadziei, że przyjęcie ich w poczet... zamykając okres płodowej egzystencji społecznej... aczkolwiek samotni, na swej peryferii galaktycznej... wzrośli śmiało i samodzielnie, godni są...

Jak dotąd, mimo wszystko, dobrze - błysnęło mi. - Chwali nas, niby nieźle... co to?

- Zapewne, parzyści! Sztywne podwozia ich... należy atoli zrozumieć... w tym Wysokim Zgromadzeniu mają prawo reprezentacji także i wyjątki od normy i reguły... żadna aberracja nie hańbi... ciężkie warunki, jakie ich ukształtowały... wodnistość, nawet słona, nie może być, nie powinna stać się przeszkodą... z naszą pomocą w przyszłości wyzbędą się swego okropnego obecnego wyglądu, nad którym Wysokie Zgromadzenie z właściwą sobie wspaniałomyślnością zechce przejść do porządku... dlatego w imieniu delegacji tarrakańskiej i Związku Gwiazd Betelgeuzy niniejszym stawiam wniosek o przyjęcie ludzkości z planety Zymai w poczet OPZ, a tym samym przyznania obecnemu tutaj szlachetnemu Zymianinowi pełnych praw akredytowanego przy Organizacji Planet Zjednoczonych delegata. Skończyłem.

Rozległ się potężny szum, przerywany zagadkowymi gwizdnięciami, oklasków, w braku rąk, nie było, bo też i nie mogło ich być; ów szum i gwar ustały nagle na dźwięk gongu i dał się słyszeć głos przewodniczącego:

- Czy któraś z wysokich delegacji zamierza zabrać głos w sprawie wniosku o przyjęcie ludzkości z planety Zemei?

Rozpromieniony Tarrakanin, nadzwyczaj, widać, zadowolony z siebie, pociągnął mnie na ławę. Siadłem, bormocząc niewyraźne słowa podzięki pod jego adresem, gdy dwa seledynowe promyki wystrzeliły z różnych naraz miejsc amfiteatru.

- Udzielam głosu przedstawicielowi Thubanu! - rzekł przewodniczący. Coś wstało.

- Wysoka Rado! - usłyszałem daleki, przenikliwy głos, podobny do tego, jaki wydaje przecinana blacha, ale timbrejego rychło przestał zwracać mą uwagę. - Usłyszeliśmy tu, z ust polpitora Voretexa, ciepłą rekomendację plemienia dalekiej planety, nie znanego dotąd obecnym. Wyrazić pragnąłbym żal, że niespodziewana nieobecność na dzisiejszym posiedzeniu sulpitora Extrevora pozbawiła nas możliwości dokładnego zapoznania się z historią, obyczajami i naturą tego plemienia, którego obecności w OPZ Tarrakania tak łaknie. Chociaż nie jestem specjalistą w dziedzinie teratologii kosmicznej, pragnę jednak, w miarę mych skromnych sił, uzupełnić to, cośmy mieli przyjemność usłyszeć. Najpierw, niejako mimochodem i ubocznie tylko, zaznaczę, iż ojczysta planeta ludzkości zwie się nie Żenują, Zymają lub Zemeja, jak to, nie z niewiedzy, rozumie się, a jedynie, jak jestem o tym dogłębnie przeświadczony, z oratorskiego rozpędu i zapędu powiadał był mój świetny przedmówca. To szczegół nieistotny, zapewne. Wszelako i ów termin “ludzkość”, jakim się posługiwał, wzięty jest z języka plemienia Ziemi - tak brzmi właściwe miano owej odległej planety prowincjonalnej - natomiast nasze nauki określają Ziemian nieco inaczej. Ośmielę się, w nadziei, że nie znudzę tym Wysokiego Zgromadzenia, odczytać pełne miano i klasyfikację gatunku, którego członkostwo w OPZ rozważamy, posługując się przy tym doskonałym dziełem specjalistów, a mianowicie Teratologią Galaktyczną Grammplussa i Gzeemsa.

Otwarłszy na swym pulpicie olbrzymią księgę w miejscu założonym zakładką, przedstawiciel Thubanu czytał:

- Zgodnie z przyjętą systematyką, występujące w naszej Galaktyce formy anormalne obejmuje typ Aberrantia (Zboczeńce), dzielący się napodtypy Debilitales (Kretyńce) oraz Antisapientinales (Przeciwrozumce). Do tego ostatniego podtypu należą gromady Canaliacaea (Paskudtawce) i Necroludentia (Zwiokobawy). Wśród Zwtokobawów rozróżniamy z kolei rząd Patricidiaceae (Ojcogubce), Matriphagideae (Matko jody) i Lascmaceae (Obrzydlce, czyli Wszeteki). Obrzydlce, formy już skrajnie zwyrodniate, klasyfikujemy, dzieląc na Cretininae (Tępony, np. Cadaverium Mordans, Trupogryz Bęcwalec), i Horrorissimae (Potworyjce, z klasycznym przedstawicielem w postaci Mętniaka Bacznościowca, Idiontus Erectus Gzeemsi}. Niektóre z Potworyjców tworzą własne pseudokultury; należą tu gatunki takie, jak Anophilus Belligerens, Zadomitek Zbójny, który nazywa siebie Genius Pulcherrimus Mundanus, albo jak ów osobliwy, łysy na całym ciele egzemplarz, zaobserwowany przez Grammplussa w najciemniejszym zakątku naszej Galaktyki - Monstroteratum Furiosum (Ohydek Szalej), który zwie siebie Homo Sapiens.

W sali podniósł się szum. Przewodniczący uruchomił maszynę z młotkiem.

- Trzymaj się pan! - syknął mi Tarrakanin. Nie widziałem go, od blasku jupiterów, a może od potu, który zalewał mi oczy. Nikła nadzieja wstąpiła w moje serce, ponieważ ktoś zażądał głosu w kwestii formalnej; przedstawiwszy się zgromadzonym jako członek delegacji Wodnika, a zarazem astrozoolog, jął spierać się z Thubańczykiem - niestety, w tej mierze tylko, iż - jako zwolennik szkoły profesora Hagranapsa - uważał przedstawioną klasyfikację za niedokładną; rozróżniał bowiem, za swym mistrzem, osobny rząd Degeneratores, do którego należą Przećpaki, Niedoćpaki, Truposzczypki oraz Martwopieszcze; określenie “Monstroteratus” uznał, w zastosowaniu do człowieka, za fałszywe - albowiem należało posługiwać się raczej nomenklaturą szkoły wodnickiej, używającej konsekwentnie terminu Sztucznik - Potwomiaczek (Artefactum Abhorrens). Po krótkiej wymianie zdań Thubańczyk kontynuował swe przemówienie:

- Czcigodny przedstawiciel Tarrakanii, zalecając nam kandydaturę tak zwanego człowieka rozumnego albo - żeby być bardziej ścisłym - Szaleją Potwomiaczka, typowego reprezentanta Trupobawów, nie wymienił - w rekomendacjach - słowa “białko”, uznając je za nieprzyzwoite. Zapewne budzi ono skojarzenia, nad którymi przystojność nie pozwala mi się rozwodzić. Co prawda, fakt posiadania NAWET takiego budulca cielesnego nie hańbi. (Okrzyki: “słuchajcie! słuchajcie!”) Nie w białku rzecz! I nie w określeniu siebie, chociaż się jest Trupobawem Furiackim, mianem człowieka rozumnego. Jest to w końcu słabość dająca się zrozumieć, chociaż nie wybaczyć, podyktowana miłością własną. Nie w tym rzecz atoli. Wysoka Rado!

Uwaga moja rwała się jak świadomość malejącego - dochodziły mnie ledwo strzępy.

- Nawet mięsożerność nie jest niczyją winą, skoro wynikła z toku ewolucji naturalnej! Wszelako różnice, dzielące tak zwanego człowieka od jego krewnych zwierzęcych, są niemal żadne! Podobnie, jak osobnik WYŻSZY nie może uważać, aby to dawało mu prawo pożerania wzrostem NIŻSZYCH, tak i obdarzony WYŻSZYM nieco umysłem nie może mordować ani pożerać NIŻSZYCH umysłowo, a jeśli już musi to czynić (okrzyki: “Nie musi! Niech je szpinak!) - jeżeli, powiadam, MUSI, za sprawą tragicznego obciążenia dziedzicznego, winien pochłaniać okrwawione ofiary w trwodze, po kryjomu, w norach swych i najciemniejszych zakątkach pieczar, targany wyrzutami sumienia, rozpaczą i nadzieją, że kiedyś uda mu się wyzwolić od brzemienia mordów tak nieustannych. Niestety, nie tak postępuje Ohydek Szalej! Bezcześci szczątki śmiertelne, dusząc je i kulgając, bawi się nimi, a dopiero potem wchłania na publicznych żerowiskach, wśród podskoków obnażonych samic swego gatunku, bo mu to wzmaga apetyt na zmarłych, konieczność zaś odmiany tak do całej Galaktyki o pomstę wołającego stanu rzeczy nawet mu nie przychodzi do półpłynnej głowy! Przeciwnie, potworzył sobie wyższe usprawiedliwienia, które, osadzone pomiędzy jego żołądkiem, tą kryptą cmentarną niezliczonych ofiar, a nieskończonością, upoważniają go do mordowania z podniesionym czołem. Tyle tylko, by nie zajmować czasu Wysokiemu Zgromadzeniu, o zajęciach i obyczajach tak zwanego człowieka rozumnego. Wśród jego przodków jeden zdawał się rokować niejakie nadzieje. Był to gatunek homo neanderthalensis. Warto się nim zainteresować. Podobny do człowieka współczesnego, miał większą od niego pojemność czaszki, a zatem i większy mózg, czyli rozum. Zbieracz grzybów, skłonny do medytacji, rozmiłowany w sztukach, łagodny, flegmatyczny, zasługiwałby bez wątpienia na to, aby jego członkostwo w tej wysokiej Organizacji było dziś rozpatrywane. Niestety, nie ma go wśród żywych. Czy nie zechciałby nam powiedzieć delegat Ziemi, którego tu mamy zaszczyt gościć, co się stało z jakże kulturalnym i sympatycznym neandertalczykiem? Milczy, a więc ja powiem za niego: został wygubiony do szczętu, starty z powierzchni Ziemi przez tak zwanego homo sapiens. Nie dość atoli było ohydy bratobójstwa, wzięli się tedy uczeni ziemscy do oczerniania zgładzonej ofiary, sobie, a nie jej - wielkomózgiej - przypisując wyższy rozum. I oto mamy wśród nas, ma tej czcigodnej sali, w tych wzniosłych murach, reprezentanta zwłokojadów, zmyślnego w poszukiwaniu zabójczej uciechy, pomysłowego architekta środków zagłady, budzącego wyglądem swoim zarazem śmiech i zgrozę, nad którą ledwo potrafimy zapanować, oto widzimy tam, na niepokalanej dotąd, białej ławie istotę, która nie posiada nawet odwagi konsekwentnego zbrodniarza, albowiem swoją śladami mordów znaczoną karierę bezustannie opatruje pięknem fałszywych imion, których straszne, prawdziwe znaczenie rozszyfrować potrafi każdy obiektywny badacz gwiazdowych ras. Tak, Wysoka Rado...

W samej rzeczy dochodziły mnie z tego dwugodzinnego przemówienia tylko fragmenty, ale wystarczało ich w zupełności. Thubańczyk stwarzał obraz potworów, tarzających się we krwi, a dokonywał tego bez pośpiechu, systematycznie otwierając coraz to inne, przygotowane na pulpicie księgi uczone, annały, kroniki, a już spożytkowanymi strzelał w podłogę, jakby porwany nagłym do nich obrzydzeniem, jakby i karty same, co nas opisywały, zlepiała krew ofiar. Z kolei zabrał się do naszej historii cywilizowanej; opowiadał o masakrach, rzeziach, wojnach, krucjatach, masowych zabójstwach, przedstawiał na planszach i epidiaskopem wyświetlał technologie zbrodni i tortury starożytne i średniowieczne, gdy zaś wziął się do współczesności, szesnastu posługaczy podleczyło mu na uginających się wózkach sterty nowego materiału faktograficznego; inni posługacze, czy raczej sanitariusze OPZ, udzielali tymczasem z małych helikopterów pierwszej pomocy rzeszom słabnących słuchaczy tego referatu, omijając tylko mnie jednego, w prostodusznym przeświadczeniu, że potop krwawych informacji o kulturze ziemskiej ani trochę mi nie zaszkodzi. A jednak gdzieś w połowie owego przemówienia zacząłem, jak na granicy obłędu, lękać się samego siebie, jak gdybym w środowisku maszkarowatych, dziwacznych istot, co mnie otaczały, był jedynym potworem. Myślałem, że ta straszliwa mowa oskarży cielska nie skończy się nigdy, gdy padły słowa:

- A teraz zechce Wysokie Zgromadzenie przejść do głosowania nad wnioskiem delegacji tarrakańskiej!

Sala zastygła w śmiertelnej ciszy, aż coś poruszyło się tuż obok mnie. To mój Tarrakanin wstał, aby spróbować odparcia niektórych przynajmniej zarzutów; nieszczęsny. Wkopał mnie do reszty, usiłując zapewnić zgromadzenie, że ludzkość poważa neandertalczyków jako czcigodnych przodków swoich, którzy wyginęli całkiem sami z siebie; Thubańczyk przygwoździł jednak od razu mego obrońcę jednym celnym, postawionym mi wręcz, pytaniem: czy powiedzenie o kimś “neandertalczyk” uchodzi na Ziemi za pochwałę, czy też za epitet obraźliwy?

Myślałem, że wszystko już skończone, przegrane na zawsze, że zaraz powlokę się z powrotem na Ziemię, jak pies wygnany do budy, któremu wyszarpnięto z kłów zdławione ptaszę; lecz w słabym szmerze sali przewodniczący, pochyliwszy się do mikrofonu, rzekł:

- Udzielam głosu przedstawicielowi delegacji erydańskiej.

Erydanin był mały, siwosrebrzysty i pękaty jak kłąb mgły, oświetlonej skośnym zimowym słońcem.

- Chciałbym spytać - rzekł - kto będzie płacił wpisowe Ziemian? Czy oni sami? Jest wszak niemałe - bilion ton platyny to ciężar, któremu nie każdy płatnik podoła!

Amfiteatr wypełnił się gniewnym gwarem głosów.

- Pytanie to będzie właściwe dopiero po przegłosowaniu pozytywnym wniosku delegacji tarrakańskiej! - rzekł po chwili wahania przewodniczący.

- Za pozwoleniem Waszej Galaktyczności! - odparł Erydanin. - Ośmielam się być odmiennego zdania i dlatego pytanie, jakie zadałem, poprę szeregiem uwag, moim zdaniem wielce istotnych. Mam tu, najpierw, dzieło znakomitego planetografa doradzkiego, hyperdoktora Wragrasa, i cytuję z niego:... planety, na których życie spontanicznie narodzić się nie może, odznaczają się cechami następującymi:

  1. katastroficznymi zmianami klimatu w rytmie szybkim naprzemiennym (tzw. cykl “zimawiosnalatojesień”) oraz jeszcze bardziej zgubnymi, w okresach wielkich (epoki lodowcowej);

B) obecnością wielkich księżyców własnych; ich wpływy przypływowe też mają życiogubny charakter;

C) często występującą plamistością gwiazdy centralnej, czyli macierzystej, bo plamy są źródłem życiogubnego promieniowania;

D) przewagą powierzchni wód nad powierzchnią kontynentów; E) stałością zlodowacenia okołobiegunowego;

F) występowaniem opadów wody ciekłej lub zestalonej... Jak widać z tego...

- Proszę o głos w kwestii formalnej!! - zerwał się ożywiony jakby nową nadzieją mój Tarrakanin. - Zapytuję, czy delegacja Erydanu będzie głosowała za naszym wnioskiem, czy też przeciw niemu?

- Będziemy głosowali za wnioskiem, z poprawką, którą przedstawię Wysokiemu Zgromadzeniu - odparł Erydanin, po czym wrócił do swego:

- Czcigodna Rado! Na dziewięćset osiemnastej sesji Zgromadzenia Ogólnego rozważaliśmy tutaj kandydaturę członkowską rasy Wszeteków Zadogłowych, którzy przedstawili się nam jako “doskonalcy wiekuści”, aczkolwiek tak są cieleśnie nietrwali, że podczas wspomnianej sesji Zgromadzenia skład delegacji wszeteckiej zmieniał się piętnaście razy, chociaż sesja nie trwała dłużej niż osiemset lat. Nieszczęśnicy ci, gdy przyszło do przedstawienia życiorysu rasy, wikłali się w sprzecznościach, zapewniając Wysokie Zgromadzenie w sposób tyleż gołosłowny, co solenny, że stworzył ich pewien Sprawca Doskonały na własne, wspaniałe podobieństwo, dzięki czemu są, między innymi, nieśmiertelni duchem. Ponieważ skądinąd wyjawiło się, że planeta ich odpowiada bionegatywnym warunkom hyperdoktora Wragrasa, Zgromadzenie Plenarne wyłoniło specjalną Podkomisję Śledczą, ta zaś stwierdziła, iż inkryminowana rasa przeciwrozumna powstała nie wskutek wybryku Natury, lecz godnego pożałowania incydentu, wywołanego przez osoby trzecie.

(”Co on mówi?! Milczeć! Nieprawda! Proszę zabrać tę przylgę, ty wszeteku!” - coraz burzliwiej rozlegało się na sali.)

- Wyniki prac Podkomisji Śledczej - ciągnął Erydanin - doprowadziły do uchwalenia na kolejnej sesji OPZ poprawki do punktu drugiego Karty Planet Zjednoczonych, która to poprawka głosi, co następuje (tu rozwinął sążnisty pergamin i jął czytać): Niniejszym ustanawia się kategoryczny zakaz, podejmowania czynności życiosprawczych na wszystkich planetach typu A, B, C, D oraz E Wragrasa, a jednocześnie nakłada się na zwierzchnictwo wypraw badawczych i dowództwa statków, które lądują na takich globach, obowiązek surowe go przestrzegania powyższe go zakazu. Obejmuje on nie tylko rozmyślne praktyki życiotwórcze, w rodzaju rozsiewania glonów, bakterii i tym podobnych, ale także inicjowanie bioewolucji nieumyślne, wskutek niedbalstwa czy roztargnienia. Ta profilaktyka antykoncepcyjna podyktowana jest najlepszą wolą i wiedzą OPZ, świadomej następujących faktów. Po pierwsze - naturalna nieprzychylność środowiska, w którym osadza się przyniesione z zewnątrz pierwociny życia, powoduje, w toku jego dalszej ewolucji, powstanie takich zboczeń i kalectw, jakich się w obrębie naturalnej biogenezy nigdy nie spotyka. Po wtóre - w okolicznościach nazwanych powstają gatunki nie tylko ułomne cieleśnie, ale i obarczone najcięższymi formami duchowych zwyrodnień; jeśli zaś w podobnych warunkach wylęgną się istoty choć trochę rozumne, a to niekiedy się zdarza, los ich jest pełen umysłowych katuszy. Osiągnąwszy bowiem pierwszy stopień świadomości, zaczynają poszukiwać w otoczeniu przyczyny własne go powstania, a nie mogąc jej tam znaleźć, schodzą na manowce wierzeń, stwarzanych z zamętu i rozpaczy. W szczególności, jako iż jest im obcy normalny tok procesów ewolucyjnych w Kosmosie, zarówno swą cielesność, jakkolwiek byłaby pokraczna, jak też i swój sposób podmyślenia uznają za zjawiska typowe, normalne i w całym Wszechświecie tak właśnie się przejawiające. A przeto, w głębokiej trosce o dobro i godność życia w ogóle, istot zaś rozumnych w szczególności, postanawia Zgromadzenie Generalne OPZ, iż ten, kto naruszy ustanowiony niniejszym prawomocny artykuł antykoncepcyjny Karty PZ, podlegać będzie sankcjom i karom, zgodnie z brzmieniem odpowiednich paragrafów Kodeksu Prawa Międzyplanetarnego.

Erydanin, odłożywszy Kartę PZ, podniósł zwalisty tom Kodeksu, który włożyli mu w macki rączy pomocnicy, a otwarłszy olbrzymią ową księgę we właściwym miejscu, czytał dźwięcznie:

- Tom drugi Kodeksu Karnego Międzyplanetarnego, ustęp osiemdziesiąty, pod tytułem “O nierządzie planetarnym”.

Paragraf 212: Kto zapładnia planetę naturalnie bezpłodną, podlega karze od stu do tysiąca pięciuset lat zagwieźdżenia, niezależnie od odpowiedzialności cywilnej za straty moralne i materialne poszkodowanych.

Paragraf 213: Kto działa w myśl paragrafu 212, wykazując znaczne nasilenie zlej woli, a to podejmując manipulacje o charakterze wszetecznym z premedytacją, których rezultatem ma być ewolucja form życia szczególnie zniekształconych, budzących odrazę powszechną lub powszechne przerażenie, podlega karze zagwieźdżenia do lat tysiąca pięciuset.

Paragraf 214: Kto zapłodnią planetę bezpłodną wskutek niedbalstwa, roztargnienia lub też przez zaniechanie zastosowania właściwych środków antykoncepcyjnych, podlega karze zagwieźdżenia do lat czterystu; jeśli działa ze zmniejszonym rozeznaniem konsekwencji czynu, kara może ulec zmniejszeniu do lat stu.

- Nie wspominam - dodał Erydanin - o karach za wtrącanie się do procesów ewolucyjnych in statu nascendi, ponieważ nie należy to do naszego tematu. Podkreślę natomiast, iż Kodeks przewiduje odpowiedzialność materialną sprawców wobec ofiar nierządu planetarnego; ustępów właściwych Kodeksu Cywilnego nie będę odczytywał, aby nie znużyć członków Zgromadzenia. Dodam jedynie, iż w katalogu ciał, uznanych za definitywnie bezpłodne w rozumieniu zarówno hyperdoktora Wragrasa, jak Karty Planet Zjednoczonych oraz Kodeksu Karnego Międzyplanetarnego, figurują na stronicy dwa tysiące sześćset osiemnastej, wiersz ósmy od dołu, następujące ciała niebieskie: Zembelia, Zezmaja, Ziemia i Zyzma...

Szczęka mi opadła, listy uwierzytelniające wysunęły mi się z ręki, pociemniało mi w oczach. (”Uwaga! - wołano na sali - słuchajcie! Kogo on oskarża?! Precz! Niech żyje!”) Co do mnie, o ile to było możliwe, usiłowałem wleźć pod pulpit.

- Wysoka Rado!! - zagrzmiał przedstawiciel Erydanu, strzelając w podłogę amfiteatru tomami Kodeksu Międzyplanetarnego (musiał to być ulubiony w OPZ chwyt oratorski). - Nigdy dość o sprawach, które są hańbą gwałcicieli Karty Planet Zjednoczonych! Nigdy dość piętnowania nieodpowiedzialnych elementów, poczynających życie w warunkach tego niegodnych!!

Oto przychodzą do nas istoty, które nie znają ani ohydy własnej egzystencji, ani też jej przyczyn! Oto pukają do czcigodnych drzwi tego szanownego Zgromadzenia, i cóż my możemy im odpowiedzieć wtedy, wszystkim owym wszetekom, potworniaczkom, ohydkom, matkojadom, trupolubom, tępalom, załamującym swe nibyręce i padającym z nibynóg, kiedy się dowiadują, że należą do pseudotypu “Artefacta”, że doskonałym ich stwórcą był jakiś majtek, który wylał na skały planety martwej - sfermentowane pomyje z rakietowego wiadra, dla uciechy przydając owym żałosnym pierwocinom życia własności, które uczynią je potem urągowiskiem całej Galaktyki! Jakże potem obronią się nieszczęśni, kiedy jakiś Katon wytknie im ich haniebną lewoskrętność białeczną!! (Sala wrzała, darmo maszyna waliła bez przerwy młotkiem, w krąg huczało: “Hańba! Precz! Zasankcjonować! O kim on mówi? Patrzcie, Ziemianim rozpuszcza się już, Ohydek cieknie cały!!!”)

Istotnie, biły na mnie poty, Erydanin, przekrzykując swym stentorowym głosem ogólną wrzawę, wołał:

- Zadam obecnie kilka pytań końcowych czcigodnej delegacji tarrakańskiej! Czy nie jest prawdą, że w swoim czasie wylądował na martwej podówczas planecie Ziemi statek pod waszą flagą, któremu wskutek awarii lodówek popsuła się część zapasów? Czy nie jest prawdą, że na statku tym znajdowało się dwóch próżniarzy, skreślonych później ze wszystkich rejestrów za bezwstydne machinacje z rzęślami, i że ci dwaj łotrzy, te zawalidrogi mleczne, zwali się Bann i Pugg? Czy nie jest prawdą, że Bann i Pugg postanowili, po pijanemu, nie zadowolić się zwykłym zanieczyszczeniem bezbronnej, pustynnej planety, gdyż zachciało im się zaaranżować na niej, w sposób występny i karygodny, ewolucję biologiczną, jakiej świat dotąd nie widział? Czy nie jest prawdą, że obaj ci Tarrakanie rozmyślnie, z najwyższym napięciem złej woli obmyślili sposób stworzenia z Ziemi - wylęgami dziwolągów na skalę całej Galaktyki, cyrku kosmicznego, panopticum, gabinetu makabrycznych osobliwości, którego żywe eksponaty stałyby się, w swoim czasie, pośmiewiskiem najdalszych Mgławic?! Czy nie jest prawdą, że pozbawieni wszelkiego poczucia przystojności i hamulców etycznych, obaj ci bezecnicy wylali na skały martwej Ziemi sześć beczek zjełczałego kleju żelatynowego i dwie bańki nadpsutej pasty albuminowej, że dosypali do owej mazi - sfermentowanej rybozy, pentozy i lewulozy, a jakby mało było jeszcze tych paskudztw, polali je trzema dużymi konewkami roztworu zgliwiałych aminokwasów, po czym powstałą bryję bełtali łopatką od węgla, skrzywioną w lewo, oraz pogrzebaczem, także wykręconym w tę samą stronę, wskutek czego białka wszystkich przyszłych istot ziemskich stały się LEWO-skrętne?! Czy nie jest nareszcie prawdą, że Pugg, cierpiący podówczas na silny katar, a podżegany do tego przez słaniającego się od nadużycia trunków Banna, w sposób rozmyślny nakichał do plazmatycznej zarodzi, a zakażając ją przez to złośliwymi wirusami, rechotał, iż dzięki temu tchnął “sakramenckiego ducha” w nieszczęsny zaczyn ewolucyjny?! Czy nie jest prawdą, że lewoskrętność owa i owa złośliwość przeszły następnie w ciała ziemskich organizmów i przetrwały w nich po dzisiaj, od czego cierpią teraz bezwinni przedstawiciele rasy Artefactum Abhorrens, którzy nazwali siebie mianem homo sapiens jedynie z prostaczej naiwności? Czy nie jest przeto prawdą, że Tarrakanie winni nie tylko zapłacić za Ziemian wpisowe, w wysokości biliona ton kruszcu, ale także muszą wypłacić nieszczęśliwym ofiarom planetarnego nierządu - KOSMICZNE ALIMENTY?!

Po tych słowach Erydanina wybuchło w amfiteatrze pandemonium. Skuliłem się, gdyż w powietrzu latały na wszystkie strony teczki z aktami, tomy Kodeksu Prawa Międzyplanetarnego, a nawet dowody rzeczowe, w postaci bardzo mocno zardzewiałych konwi, beczek i pogrzebaczy, które wzięły się nie wiadomo skąd; być może, przemyślni Erydanie, mając z Tarrakanami na pieńku, zajmowali się od niepamiętnych wieków archeologicznymi pracami na Ziemi i zbierali dowody ich winy, gromadzone starannie na pokładach Talerzy Latających; trudno mi było atoli zastanawiać się nad podobną kwestią, skoro wokół wszystko trzęsło się, migało od macek i przylg, mój Tarrakanin, okropnie wzburzony, zerwawszy się z miejsca, wrzeszczał coś, co ginęło atoli w powszechnym hałasie, ja zaś trwałem jakby na dnie wrzawy, a ostatnią myślą, jaka kołatała mi w głowie, była kwestia owego kichnięcia z premedytacją, które nas poczęło.

W pewnej chwili ktoś złapał mnie boleśnie za włosy, aż jęknąłem; to Tarrakanin, usiłując zademonstrować, jak porządnie zostałem wykonany przez ziemską ewolucję i jak bardzo nie zasługuję na miano byle jakiej istoty, luźno tylko posklejanej ze zgniłych odpadków, walił mnie raz za razem po głowie swoją olbrzymią, ciężką przylgą... ja zaś, czując, że życie ze mnie uchodzi, szamotałem się coraz słabiej, tracąc dech, parokrotnie wierzgnąłem jeszcze w agonii - i opadłem na poduszki. Na pół przytomny zerwałem się zaraz; siedziałem na łóżku, obmacując sobie szyję, głowę, piersi - i przekonując się tym sposobem, że wszystko, co przeżyłem, sprawił jeno koszmarny sen. Odetchnąłem z ulgą, potem jednak zaczęty nękać mnie niejakie wątpliwości. Powiadałem sobie: “sen mara, Bóg wiara”, ale to nie pomagało. Na koniec, aby porozpraszać ciemne myśli, pojechałem do ciotki na Księżyc. Wszelako trudno mi ośmiominutową jazdę planetobusem, który staje pod mym domem, nazwać ósmą gwiezdną podróżą - już raczej godniejsza jest tej nazwy odbyta we śnie wyprawa, w której tak się nacierpiałem za ludzkość.


 
PODRÓŻ JEDENASTA

 

Dzień zapowiadał się kiepsko. Bałagan, panujący w domu od chwili, kiedy dałem służącego do remontu, rósł. Niczego nie mogłem znaleźć. W kolekcji meteorów zalęgły się myszy. Nadgryzły najładniejszy chondryt. Kiedy parzyłem kawę, wybiegło mi mleko. Ten elektryczny bałwan schował ścierki razem z chustkami do nosa. Powinienem był dać go do generalki. Już kiedy zaczął mi pastować buciki od środka. Musiałem użyć zamiast ścierki starego spadochronu, poszedłem na górę, odkurzyłem meteory i nastawiłem łapkę. Wszystkie okazy zebrałem sam. Nie jest to takie trudne - trzeba tylko zajść meteor od tyłu i nakryć go siatką. Przypomniałem sobie nagle o grzankach i zbiegłem na dół. Oczywiście spaliły się na węgiel. Wyrzuciłem je do zlewu. Od razu się zatkał. Machnąłem na to ręką i zajrzałem do skrzynki na listy. Pełna była zwykłej rannej poczty - dwa zaproszenia na kongresy gdzieś w prowincjonalnych dziurach Mgławicy Kraba, druki reklamujące mleczko do polerowania rakiet, nowy numer “Odrzutowego Dróżnika”, nic ciekawego. Ostatnią była ciemna, gruba koperta opatrzona pięcioma pieczęciami. Zważyłem ją w ręce i otworzyłem.

 

Tajny Pełnomocnik do Spraw Karelirii ma zaszczyt zaprosić p. Ijona Tichego na posiedzenie, które odbędzie się dn. 16 bm. o godzinie 1730 w malej sali Lambretanum. Wstęp ściśle za zaproszeniami po prześwietleniu. Uprasza się o zachowanie sprawy w tajemnicy.

Nieczytelny podpis, pieczęć

i druga pieczęć czerwona, skosem:

SPRAWA KOSMICZNEJ WAGI. TAJNE!!!

 

No, nareszcie coś, pomyślałem. Kareliria, Kareliria... nazwę znałem, ale nie mogłem sobie przypomnieć skąd. Zajrzałem do Encyklopedii kosmicznej. Była tylko Kartulania i Kersempilia. Ciekawe, pomyślałem. Almanach też niczego nie zawierał pod tym hasłem. Tak, to było naprawdę interesujące. Ani chybi Tajna Planeta. - To lubię - mruknąłem i zacząłem się ubierać. Była dopiero dziesiąta, ale musiałem wziąć poprawkę na służącego. Skarpetki znalazłem prawie od razu w lodówce i wydawało mi się, że potrafię już prześledzić bieg myśli rozstrojonego elektromózgu, kiedy stanąłem wobec osobliwego faktu - nigdzie nie było spodni. Żadnych. Same tylko surduty wisiały w szafie. Przeszukałem cały dom, nawet rakietę wypatroszyłem - nic. Stwierdziłem tylko, że ten zdezelowany bałwan wypił cały olej, jaki znajdował się w piwnicy. Musiał go wychlać niedawno, bo przed tygodniem liczyłem puszki i wszystkie były pełne. To mnie tak zezłościło, żem się poważnie zastanowił, czy nie oddać go jednak na złom. Ponieważ nie chciało mu się wstawać rano, od miesięcy zatykał sobie wieczorem słuchawki woskiem. Można było dzwonić do upadłego. Tłumaczył, że to z roztargnienia. Groziłem, że wykręcę mu stopki, ale brzęczał sobie na to. Wiedział, że go potrzebuję. Podzieliłem cały dom na kwadraty systemem Pinkertona i zabrałem się do takiej rewizji, jakbym szpilki szukał. Znalazłem w końcu kwit z pralni. Szubrawiec oddał wszystkie moje spodnie do czyszczenia. Ale co się stało z tymi, które miałem na sobie poprzedniego dnia? Nie mogłem sobie w żaden sposób przypomnieć. Tymczasem nadeszła pora obiadu. Do lodówki nie miałem co zaglądać - oprócz skarpetek był w niej tylko papier listowy. Ogarniała mnie rozpacz. Wyjąłem z rakiety skafander, włożyłem go i poszedłem do najbliższego domu towarowego. Trochę się za mną oglądano na ulicy, ale kupiłem dwie pary spodni, jedne czarne, drugie szare, wróciłem w skafandrze, przebrałem się i zły jak diabli pojechałem do chińskiej restauracji. Zjadłem, co mi dali, zapiłem gniew butelką mozelskiego wina i spojrzawszy na zegarek przekonałem się, że dochodzi piąta. Zmitrężyłem cały dzień.

Przed Lambretanum nie było żadnych helikopterów, ani jednego auta, nawet najmniejszej rakiety - nic. - To aż tak? - przemknęło mi. Przez rozległy ogród, pełen georginii, przeszedłem ku głównemu wejściu. Długo nikt nie otwierał. Nareszcie otwarła się klapka selektywnego judasza, niewidzialny wzrok zlustrował mnie, po czym brama uchyliła się na tyle, bym mógł wejść.

- Pan Tichy - powiedział do kieszonkowego mikrofonu człowiek, który mi otworzył. - Proszę na górę - zwrócił się do mnie. - Lewe drzwi. Czekają już na pana.

Na górze panował przyjemny chłód. Wszedłem do małej sali i ujrzałem się w doborowym gronie. Oprócz dwóch facetów za stołem prezydialnym, których nigdy nie widziałem, na wyściełanych aksamitem fotelach siedział kwiat kosmografii. Dostrzegłem profesora Gargarraga i jego asystentów. Skłoniłem się obecnym i usiadłem z tyłu. Jeden z facetów za stołem prezydialnym, wysoki, o siwych skroniach, wyjął z szuflady kauczukowy dzwonek i zadzwonił nim bezszelestnie. Co za piekielne ostrożności - pomyślałem.

- Panowie rektorzy, dziekanowie, profesorowie, docenci i ty, szanowny Ijonie Tichy - ozwał się wstając mężczyzna o siwych skroniach - jako pełnomocnik do spraw najtajniejszej wagi otwieram posiedzenie specjalne, poświęcone sprawie Karelirii. Głos ma tajny radca Xaphirius.

Z pierwszego rzędu podniósł się tęgi, jak mleko siwy, barczysty mężczyzna, wszedł na podium, skłonił się nieznacznie zebranym i rzekł bez żadnych wstępów:

- Panowie! Około sześćdziesięciu lat temu z yokohamskiego portu planetarnego wyruszył frachtowiec Kompanii Mlecznej “Bożydar II”. Statek ten, pod dowództwem doświadczonego próżniarza, Astrocentego Peapo, wiózł drobnicę dla Areklandrii, planety gammy Oriona. Po raz ostatni dostrzeżono go z latarni galaktycznej w pobliżu Cerbera. Potem wszelki ślad po nim zaginął. Towarzystwo Ubezpieczeń Securitas Cosmica, zwane w skrócie SECOS, wypłaciło po upływie roku pełne odszkodowanie za zaginiony statek. Jakieś dwa tygodnie później pewien radioamator z Nowej Gwinei przyjął radiogram następującej treści.

Mówca podniósł ze stołu kartkę i odczytał z niej:

 

KARKULOWSIAŁ ZWARTUSIAŁ

RATUWSIANKU BOŻYWSIO

 

- Tu muszę wejść, panowie, w szczegóły nieodzowne dla dalszego zrozumienia sprawy. Ów radioamator był nowicjuszem i w dodatku seplenił. Mocą nawyku, a także, jak należy sądzić, swej nieumiejętności zniekształcił depeszę, która, według rekonstrukcji dokonanej przez ekspertów Galaktokodu, brzmiała: “Kalkulator zwariował ratunku Bożydar”. Eksperci uznali w oparciu o ów tekst, iż zaszedł rzadki wypadek buntu w pełni próżni - i to buntu pokładowego Kalkulatora. Ponieważ od chwili wypłaty ubezpieczenia armatorom ci ostatni nie mogli już sobie rościć żadnych pretensji do zaginionego statku, albowiem przejął je ze wszystkimi prawami własności także i do frachtu SECOS, towarzystwo do zaangażowało ajencję Pinkertona, w osobach Abstrahazego i Mnemoniusa Pinkertonów, aby podjęli odpowiednie dochodzenia. Śledztwo, prowadzone przez tych rutynowanych detektywów, wykryło, iż w samej rzeczy Kalkulator “Bożydara”, model w swoim czasie wyposażony luksusowo, lecz w okresie ostatniej podróży już w podeszłym wieku, uskarżał się od niejakiego czasu na jednego z członków załogi. Rakietnik ów, niejaki Symileon Gitterton, miał drażnić go w rozmaity sposób - obniżaniem wyjściowego napięcia, prztykaniem w lampy, drwinami, a nawet obrzucając Kalkulatora obelżywymi określeniami w rodzaju “zramolałej blaszanki” bądź “drucianego tępaka”. Gitterton wyparł się wszystkiego twierdząc, iż Kalkulator ma po prostu omamy - co się niekiedy zdarza u sędziwych elektromózgów. Ten aspekt sprawy naświetli zresztą panom za chwilę profesor Gargarrag.

Statku nie udało się odnaleźć przez następne dziesięciolecie. Jednakże po owym czasie ajenci Pinkertona, którzy bezustannie zajmowali się tajemnicą zniknięcia “Bożydara”, dowiedzieli się, że przed restauracją hotelu Galax siaduje na pół obłąkany, zniedołężniały żebrak, który wyśpiewuje przedziwne historie, podając się za Astrocentego Peapo, byłego dowódcę statku. Starzec ów, nad wyraz niechlujny, w samej rzeczy twierdził, iż jest Astrocentym Peapo, był jednak nie tylko niespełna rozumu, ale utracił mowę - i mógł tylko śpiewać. Indagowany cierpliwie przez ludzi Pinkertona, wyśpiewał niewiarygodną historię - jakoby na statku stało się coś strasznego, w związku z czym, wyrzucony za burtę w jednym skafandrze na grzbiecie, musiał wraz z garścią wiernych próżniarzy wracać pieszo z regionu andromedyjskiego zamglenia na Ziemię, co trwało lat dwieście; wędrował - rzekomo - już to na meteorach, zdążających w dobrym kierunku, już to rakietostopem - i tylko małą część drogi przebył na Lumeonie, bezludnej sondzie kosmicznej, która leciała ku Ziemi z szybkością bliską szybkości światła. Tę jazdę okrakiem na grzbiecie Lumeona przypłacił (według własnych stów) utratą mowy, odmłodniał jednak za to o wiele lat, dzięki znanemu zjawisku kurczliwości czasu na ciałach poruszających się podświetlnie.

Tak brzmiała opowieść, a raczej pieśń łabędzia starca. O wypadkach, jakie zaszły na “Bożydarze”, nic nie chciał nawet bąknąć - dopiero ustawiwszy w pobliżu miejsca, na którym siadywał u hotelowego progu, magnetofony, ajenci Pinkertona nagrali nucone przez starego żebraka przyśpiewki; w kilku obrzucał on najokropniejszymi klątwami liczydło, które ogłosiło się Archipankratorem Wszechkosmobytu. Pinkerton doszedł na tej podstawie do wniosku, że odczytanie depeszy było właściwe i Kalkulator, oszalawszy, pozbył się wszystkich przebywających na statku ludzi.

Dalszy ciąg uzyskała ta sprawa dzięki odkryciu, jakiego dokonał w pięć lat później statek Instytutu Metagalaktologicznego, “Megaster”; zauważył on krążący wokół nie zbadanej planety Procyona zardzewiały korpus, z sylwetki podobny do zaginionego “Bożydara”. “Megaster”, któremu kończyło się już paliwo, w drodze powrotnej nie wylądował na planecie, tylko zawiadomił drogą radiową Ziemię. Wysłano wówczas mały statek patrolowy “Deukron”, który spenetrował pobliże Procyona i odnalazł wrak. Były to w samej rzeczy szczątki “Bożydara”; “Deukron” depeszował, iż wrak zastał w okropnym stanie - wyjęto zeń maszyny, przegrody, pokłady, przepierzenia wewnętrzne, klapy - wszystko co do śrubki, tak że wokół planety latała jedynie pusta, wypatroszona powłoka. W toku dalszych obserwacji, przeprowadzonych przez załogę “Deukrona”, okazało się, iż Kalkulator “Bożydara”, wznieciwszy rokosz, postanowił osiąść na planecie Procyona, a całą zawartość statku zagrabił, aby się na niej wygodnie zainstalować. W związku z czym założone zostały w naszym wydziale odpowiednie akta pod nazwą KARELIRIA, co się wykłada:

”Kalkulatora Reliktów Rewindykacja”.

Kalkulator - wykazały to dalsze badania - osiadł na planecie i rozmnożył się na niej, płodząc wielką ilość robotów, nad którymi sprawował władzę absolutną. Ponieważ Kareliria znajduje się zasadniczo w sferze wpływów grawipolitycznych Procyona i jego Melmaniitów, która to rasa rozumna utrzymuje z Ziemią dobre stosunki sąsiedzkie, nie chcieliśmy ingerować brutalnie i pozostawiliśmy przez czas pewien Karelirię wraz z założoną na niej przez Kalkulatora kolonią robotów, noszącą w aktach wydziału szyfrową nazwę KALKOROB, w spokoju. Skądinąd SECOS wysunął żądanie rewindykacji uważając, iż zarówno Kalkulator, jak i wszystkie jego roboty są własnością prawną Towarzystwa Ubezpieczeniowego. Zwróciliśmy się w tej sprawie do Melmaniitów; odpowiedzieli wówczas, iż według ich wiadomości Kalkulator stworzył nie kolonię, lecz państwo, zwane przez jego mieszkańców Wspanialia, a rząd melmaniicki, choć nie uznał istnienia tego państwa de iure i nie doszło do wymiany przedstawicielstw dyplomatycznych, uznał wszelako egzystencję tego społecznego organizmu de facto i nie czuje się w kompetencji do przeprowadzenia jakichkolwiek zmian w tym przedmiocie. Roboty przez pewien czas wegetowały na planecie spokojnie i nie przejawiały jakiejkolwiek szkodliwej agresywności. Oczywiście wydział nasz stał na stanowisku, iż nie można tej sprawy wypuścić całkowicie z rąk, gdyż byłby to przejaw lekkomyślności, i dlatego posłaliśmy na Karelirię kilku naszych ludzi, przebrawszy ich wprzód za roboty, albowiem młody nacjonalizm Kalkorobu przejawiał się pod postacią nierozumnej nienawiści do wszystkiego, co ludzkie. Prasa karelirska powtarza nieustannie, że jesteśmy ohydnymi handlarzami niewolników i bezprawnie wyzyskujemy niewinne roboty. Tak tedy wszelkie pertraktacje, które usiłowaliśmy podjąć w imieniu towarzystwa SECOS, w duchu wzajemnej równości i porozumienia, spełzły na niczym, ponieważ nasze najskromniejsze nawet żądania - aby Kalkulator zwrócił Towarzystwu siebie i roboty - zostały skwitowane obelżywym milczeniem.

- Panowie - podniósł głos mówca - wypadki nie potoczyły się niestety tak, jakeśmy się tego spodziewali. Po kilku radiowych komunikatach ludzie nasi, wysłani na Karelirię, przestali się odzywać. Wysłaliśmy nowych i powtórzyła się analogiczna historia. Po pierwszym szyfrowym komunikacie głoszącym, iż wylądowali bez zakłóceń, nie dali więcej znaku życia. Od tego czasu, w przeciągu dziewięciu lat, wysłaliśmy na Karelirię łącznie dwa tysiące siedmiuset osiemdziesięciu sześciu agentów i żaden z nich nie powrócił ani się nie odezwał! Tym oznakom doskonalenia kontrwywiadu robotów towarzyszyły inne, jeszcze bardziej może zatrważające fakty. Oto prasa Karelirii w swych wystąpieniach coraz gwałtowniej nas atakuje. Drukarnie robotów masowo powielają broszurki i ulotki, przeznaczone dla robotów ziemskich, w których ludzie, przedstawieni jako elektropijcy i szubrawcy, nazywani są obelżywie - tak na przykład w wystąpieniach oficjalnych nie nazywa się nas inaczej, jak lepniakami, a ludzkość - bryją. Zwróciliśmy się w tej sprawie z aide memoire do rządu Procyona, ale powtórzył on swoje poprzednie oświadczenie o nieingerencji i wszelkie nasze starania, aby ukazać ponure owoce tej neutralistycznej, a w gruncie rzeczy strusiej polityki, nie doprowadziły do niczego. Dano nam jedynie do zrozumienia, iż roboty są naszym produktem, ergo my jesteśmy odpowiedzialni za wszystkie ich postępki. Z drugiej strony Procyon kategorycznie nie życzy sobie jakichś ekspedycji karnych czy też przymusowej ekspropriacji Kalkulatora i jego poddanych. W tej sytuacji zwołane zostało dzisiejsze zebranie; aby ukazać panom, jak zaogniona jest sytuacja, dodam, iż przed miesiącem “Kurier Elektronowy”, organ oficjalny Kalkulatora, ogłosił artykuł, w którym zmieszał z błotem całe drzewo ewolucyjne człowieka i domagał się przyłączenia Ziemi do Karelirii, jako iż roboty - w myśl ogłoszonych tez - są wyższym stadium rozwoju od istot żywych. Na tym kończę i proszę o zabranie głosu profesora Gargarraga.

Zgarbiony od ciężaru lat, słynny specjalista psychiatrii elektrycznej wstąpił nie bez trudu na mównicę.

- Panowie! - rzekł drżącym nieco, choć krzepkim, starczym głosem. - Od dawna jest już wiadomo, że mózgi elektryczne trzeba nie tylko budować, ale i wychowywać. Los elektrycznego mózgu jest ciężki. Praca bez przerwy, skomplikowane obliczenia, brutalność i niewybredne żarty obsługi - oto na co narażony jest taki niezmiernie przecież delikatny w swojej istocie aparat. Nic dziwnego, że przychodzi do załamań, krótkich spięć, podejmowanych niejednokrotnie w celach samobójczych. Niedawno miałem w mojej klinice taki przypadek. Nastąpiło rozdwojenie jaźni - dichotomia profunda psychogenes electrocutiva alternans. Mózg ów pisywał sam do siebie serdeczne listy, nazywał się w nich “szpuleczką”, “druciątkiem”, “lampuchną” - jawny dowód, jak bardzo potrzebował czułości, serdecznego, pełnego ciepła stosunku. Seria elektrycznych szoków i dłuższy wypoczynek przywróciły go do zdrowia. Albo taki tremor electricus frigoris oscillativus, panowie. Mózg elektronowy nie jest maszyną do szycia, którą można gwoździe w ścianę wbijać. To świadoma istota, która orientuje się we wszystkim, co wokół zachodzi, i dlatego nieraz w chwilach kosmicznego niebezpieczeństwa tak się zaczyna trząść wraz z całym statkiem, że ludziom trudno ustać na pokładzie.

To się pewnym brutalnym naturom nie podoba. Doprowadzają one mózg do ostateczności. Mózg elektryczny życzy nam najlepiej, wszelako, panowie, wytrzymałość drutów i lamp też ma swoje granice. Tylko wskutek bezmiernych prześladowań przez kapitana, który okazał się notorycznym pijakiem, móżdżek elektronowy Grenobiego, używany do poprawek kursowych, ochrzcił się w ostrym ataku szału zdalnym dzieckiem Wielkiej Andromedy i dziedzicznym cesarzem Murwiklaudrii. Poddany kuracji w naszym zakładzie zamkniętym, uciszył się, oprzytomniał i obecnie jest już prawie normalny; są, naturalnie, przypadki cięższe. Tak na przykład pewien mózg uniwersytecki, zakochawszy się w żonie profesora matematyki, jął przez zazdrość fałszować wszystkie obliczenia, aż matematyk popadł w depresję, przekonany, że nie umie dodawać. Ale na usprawiedliwienie owego mózgu należy wyjawić, iż żona matematyka systematycznie uwodziła go, dając mu do sumowania wszystkie swe rachunki za najintymniejszą bieliznę. Przypadek, który omawiamy, nasuwa mi na myśl inny - wielkiego mózgu pokładowego “Pankratiusa”, który połączył się wskutek spięcia z innymi mózgami statku i w niepohamowanym popędzie wzrostu, tak zwanej gigantofilii elektrodynamicznej, opustoszył składnicę części zamiennych, wysadził załogę na skalistej Mirozenie, a sam dał nurka w ocean Alantropii i ogłosił się patriarchą jej jaszczurów. Nim przybyliśmy na tę planetę ze środkami uspokajającymi, spalił sobie w ataku wściekłości lampy, bo jaszczury nie chciały go słuchać. Co prawda i w tym wypadku okazało się, iż drugi sternik “Pankratiusa”, znany kosmiczny szuler, ograł nieszczęsny mózg do nitki, posługując się znaczonymi kartami. Ale przypadek Kalkulatora jest wyjątkowy, panowie. Mamy przed sobą wyraźne objawy takich chorób, jak gigantomania ferrogenes acuta, jak paranoia misantropica persecutoria, jak polyplasia panelectropsychica debilitativa gravissima, jak wreszcie necrofilia, thanatofilia i necromantia. Panowie! Muszę wam wyjaśnić pewną sprawę, zasadniczą dla zrozumienia tego przypadku. Statek “Bożydar II” wiózł na swym pokładzie, poza drobnicą przeznaczoną dla armatorów Procyona, szereg pojemników rtęciowej pamięci syntetycznej, których odbiorcą miał być Uniwersytet Mleczny w Fomalhaut. Zawierały one dwa rodzaje wiadomości: z zakresu psychopatologii oraz leksykologii archaicznej. Należy sądzić, iż Kalkulator, rozrastając się, pochłonął owe pojemniki. Tym samym wcielił w siebie całokształt wiedzy o takich kwestiach, jak historia Kuby Rozpruwacza i dusiciela z Gloomspick, jak biografia Sachera Masocha. Jak pamiętniki markiza de Sade. Jak protokoły sekty flagellantów z PirpinactJak oryginał książki Murmuropoulosa Pal w przekroju wieków oraz słynny biały kruk biblioteki w Abbercrombie - Dźganie, rzecz w rękopisie, przez ściętego w 1673 roku w Londynie Hapsodora, który znany był pod przezwiskiem “Naszyjnik niemowląt”. Także oryginalny utwór Janicka Pidwy Matę torturatorium, tegoż autora Duśba, Kośba i Palba - przyczynek do katografii oraz jedyny w swoim rodzaju unikat - Jadłospis olejowy, spisany przedśmiertnie przez O. Galvinariego z Amagonii. W owych fatalnych pojemnikach znajdowały się też odcyfrowane z kamiennych tafli protokoły posiedzeń sekcji kanibalów związku literatów neandertalskich, jak również Rozważania strycme wicehrabiego de Crampfo Przecież my staramy się wedle sił zachować elektromózgi w niewiedzy o tych okropnych stronach człowieka. Teraz, gdy okolice Procyona zaludnia żelazny pomiot maszyny wypełnionej dziejami ziemskiej degeneracji, zwyrodnienia i zbrodni, muszę niestety wyjawić, iż elektropsychiatia jest w tym wypadku całkowicie bezsilna. Nic więcej nie mam do powiedzenia.

I złamany starzec opuścił chwiejnym krokiem podium w powszechnym głuchym milczeniu. Podniosłem rękę. Przewodniczący spojrzał na mnie zaskoczony, lecz po krótkim wahaniu dał mi głos.

- Panowie! - powiedziałem, wstając z miejsca - sprawa, jak widzę, jest poważna. Rozmiary jej ocenić mogłem dopiero po wysłuchaniu wnikliwych słów profesora Gargarraga. Pragnąłbym niniejszym złożyć szanownemu zebraniu ofertę. Gotów jestem wyruszyć samotnie w sferę Procyona, aby zbadać, co się tam dzieje, wykryć tajemnicę zniknięcia tysięcy waszych ludzi, jako też doprowadzić, w miarę możliwości, do pokojowego rozwikłania nabrzmiewającego konfliktu. Widzę jasno, iż problem ten jest trudniejszy od wszystkich, z jakimi się dotąd spotkałem, ale są chwile, w których należy działać nie obliczając szans powodzenia ani ryzyka. Niniejszym, panowie...

Następne me słowa pochłonęła burza oklasków. Pominę to, co działo się w dalszym ciągu posiedzenia, gdyż zbyt to było podobne do masowych owacji na moją cześć. Komisja i zebranie obdarzyły mię wszelkimi możliwymi pełnomocnictwami. Nazajutrz przeprowadziłem rozmowę z kierownikiem wydziału Procyona i szefem zwiadów kosmicznych w jednej osobie, radcą Malingrautem.

- Już dziś chce pan lecieć? - powiedział. - Doskonale. Ale nie pańską rakietą, Tichy. To niemożliwe. W tych misjach używamy rakiet specjalnych.

- Po co? - spytałem. - Moja mi wystarczy.

- Nie wątpię o jej doskonałości - odparł - ale chodzi o kamuflaż. Poleci pan w rakiecie podobnej zewnętrznie do wszystkiego, tylko nie do rakiety. Będzie to - zobaczy pan zresztą sam. Musi pan poza tym wylądować w nocy...

- Jak to w nocy? - powiedziałem - zdradzi mnie ogień wylotowy...

- Taką taktykę stosowaliśmy dotąd - rzekł, wyraźnie zafrasowany.

- Już ja rozejrzę się na miejscu - rzekłem. - Mam jechać w przebraniu?

- Tak. To konieczne. Nasi eksperci zajmą się panem. Czekają już. Proszę, może pozwoli pan tędy...

Przeprowadzono mnie sekretnym korytarzem do pokoju podobnego do małej sali operacyjnej. Tu wzięło mnie w obroty czterech ludzi. Po godzinie, kiedy postawiono mnie przed lustrem, nie mogłem się poznać. Zakuty w blachy, z kwadratowymi barkami i takąż głową, ze szklanymi przeziernikami zamiast oczu, wyglądałem jak najzwyklejszy w świecie robot.

- Panie Tichy - rzekł do mnie szef charakteryzatorów - musi pan pamiętać o kilku ważnych rzeczach. Po pierwsze, nie wolno panu oddychać.

- Pan oszalał chyba - rzekłem. - Jak mogę? Uduszę się!

- Nieporozumienie. Oczywiście, oddychaj pan sobie, ale cicho. Żadnych westchnień, żadnego sapania, żadnych głębokich wdechów - wszystko bezszelestnie, a już nie daj Bóg kichnięcia. To byłby pański koniec.

- W porządku; co jeszcze? - spytałem.

- Na drogę dostanie pan komplet roczników “Kuriera Elektronowego” i dziennika opozycji - “Głosu Próżni”.

- To oni mają i opozycję.

- Tak, ale na jej czele też stoi Kalkulator. Profesor Mlassgrack przypuszcza, że on ma, oprócz elektrycznego, także polityczne rozdwojenie jaźni. Słuchaj pan dalej. Żadnego jedzenia, gryzienia cukierków - nic z tych rzeczy. Jeść będzie pan wyłącznie w nocy, przez ten otwór, tu, jak pan włoży kluczyk - to jest zamek wertheimowski - wtedy klapka się otworzy, o tak. Niech no pan nie zgubi kluczyka - to grozi głodową śmiercią.

- Prawda, przecież roboty nie jedzą.

- Bliższych szczegółów ich obyczajowości ze zrozumiałych względów nie znamy. Niech pan przestudiuje drobne ogłoszenia ich gazet, to na ogół bardzo pomocne. A kiedy pan rozmawia z kimś, to proszę nie trzymać się zbyt blisko rozmówcy, żeby nie mógł zajrzeć panu przez sitko mikrofonu do środka - najlepiej niech pan sobie stale czerni zęby, tu ma pan pudełko z henną. I pamiętaj pan ostentacyjnie oliwić sobie wszystkie zawiasy codziennie rano, wszystkie roboty tak robią. Przesadzać nie należy - jeżeli będzie pan trochę skrzypiał, zrobi to tylko dobre wrażenie. No, to byłoby mniej więcej wszystko. Nie, skąd, pan chce tak na ulicę wyjść - czy pan ma dobrze w głowie? Tu jest tajne przejście, tędy...

Za naciśnięciem książki w bibliotece część ściany otwarła się i wąskimi schodkami zszedłem, grzechocąc, na podwórze, gdzie stał ciężarowy helikopter. Władowano mię do środka, po czym maszyna uniosła się w powietrze. Po godzinie wylądowaliśmy na tajnym kosmodromie. Obok zwykłych rakiet stał na betonie okrągły jak wieża zbożowy spichlerz.

- Tak. Wszystko, co może być panu potrzebne, szyfry, kody, radio, gazety, żywność i drobiazgi - jest już w środku. A także duży rak.

- Rak?

- Do prucia kas pancernych... jako broń, tylko w ostatecznym wypadku. Życzę złamania karku - rzekł uprzejmie oficer. Nie mogłem nawet uścisnąć mu porządnie ręki, tkwiła bowiem w żelaznej rękawicy. Przez drzwi wszedłem do spichlerza. W środku okazał się najzwyklejszą rakietą. Miałem wielką ochotę wy leźć z żelaznego pudła, ale mnie przed tym przestrzegano - fachowcy tłumaczyli, że będzie lepiej, jeśli się przyzwyczaję do tego brzemienia.

Uruchomiłem reaktor, wystartowałem i wszedłem na kurs, po czym spożyłem nie bez trudu obiad - musiałem okropnie wykręcać głowę, a i tak usta nie znajdowały się na wprost klapki, więc pomogłem sobie łyżką do butów. Potem zasiadłem w hamaku i zabrałem się do prasy robotów. Oto garść tytułów, jakie rzuciły mi się w oczy na pierwszych stronach:

BEATYFIKACJA ŚWIĘTEGO ELEKTRYCEGO

LEPNIAKÓW ZAKUSOM WRAŻYM KRES POŁOŻYM

TUMULTUM NA STADYONIE LEPNIAK W DYBACH

Składnia i słownictwo zdziwiły mię zrazu, ale przypomniałem sobie, co mówił profesor Gargarrag o słownikach archaicznego języka, jakie wiózł był ongiś na swym pokładzie “Bożydar”. Wiedziałem już, że roboty nazywają ludzi lepniakami. Samych siebie mieli za wspanialców.

Przeczytałem ostatnią notatkę, tę o lepniaku w dybach:

Dwyoca halebardyerów Jego Induktywności przydybała nynie w trzeci poranny dzwon lepniaka śpiegarza, któren w oberży wsp. Mremrana schronu w plugastwie swym szukał. Wiernym Induktywności sługą będąc, wsp. Mremran w dyrdy Halebardyemię grodzką powiedomił, zaczem wraży śpion, z przyłbicą otwartą ku pohańbieniu, okrzyki nienawistnymi gawiedzi odprowadzeń, do turmy Calefaustrum ciśniony został. Causam iego iuror II Semperititiae Turtran zaincyplowal.

Jak na początek, nieźle - pomyślałem i wróciłem do szpalty pod nagłówkiem: “Tumultum na stadyonie”.

Prawie spekulatorzy turnieiu grędzielnego skonfundowanymi murawę opuskali, wżdycki Girłay III, grędziel Turtukurowi przekazując, owsinek przebuldoźyl, przez co fraktura goleni od igry go odstrychnęła. Zakładnicy, premium utraconem widząc, do kassy się kopnęli, tingulum kassowe śturmowali, a tingulatora srodze pognietli. Patrola Halebardyerni podegrodzkiey ośmiu tumułtników do fossy, kamieńmi obciążonych, opuściła. Wżdycki bżdy kres onym perturbacyom nastanie, kwietliwi spekulatorzy kornie zwierzchność kwesty onuią?

Za pomocą słownika dowiedziałem się, że kwietliwy to spokojny, od quietas, quietatis - spokój, że kwestionować to pytać, grędzielnia zaś jest rodzajem boiska, na którym wspanialcy grają w swoją odmianę piłki nożnej, którą stanowi lita kula ołowiana. Studiowałem uporczywie gazety, bo przed odlotem kładli mi w wydziale w głowę, że muszę nauczyć się biegle obyczajów i szczegółów wspanialczego życia, już nawet w myśli tak ich nazywałem - nazwanie któregokolwiek robotem byłoby nie tylko obelgą, ale zdemaskowałoby mię natychmiast.

Przeczytałem więc po kolei artykuły: “Zasad sześć, w materyi wspanialców stanu doskonałego”, “Audyencya Mistrza Gregatuńana”, “Jako płatnerzy cech remonta latoś wodzi”, “Peregrynacye nobliwe płanetników wspanialczych gwoli lamp ochłodzeniu” - jeszcze dziwniejsze wszakże były anonsy. Z wielu bardzo mało co rozumiałem.

ARMELADORA VI. SNYCERZ ZNAMIENITY garderób chędożeniem, wylotów klepaniem, zawias perfekcyonacyą, takoż in extermis, tariffa nisska.

WONAX, śrzodek na rdzewieństwo, rdzawki, rdzamięć, rdzyny, rdzynki a rdzawiórki - wszędy nabyć zdołasz.

OLEUM PURISSIMUM PRO CAPITE - Iżby Ci szyia pomyślunku skrzypem nie konfundowała!!

Niektórych w ogóle pojąć nie mogłem. Ot, takich choćby: lurni! Kadłubki igrcowe dowoli! Miary wszelkie. Za poręczy cielstwem gwaydolnica na mieyscu. Tarmodrala VIII.

CHUTLIWEMU cubiculum pankratorne z amfignajsem naymę. Perkoratora XXV.

I były tam takie, od których włosy stawały mi na głowie pod moim żelaznym czepcem:

 

ZAMTUZ GOMORRHEUM PODWOIE

Z DNIEM DZISIEJSZYM ROZWIERA!

PO RESTAURACYI DLA SMAKOTLIWYCH

SELEKCYA JAKIEY NIGDY NIE BYWAŁO!!

DZIECKA LEPNIACZE, CHUDOBA

W KOMNATACH I NA WYNOS!!!

 

Łamałem sobie głowę nad tymi zagadkowymi tekstami, a czasu miałem sporo, gdyż podróż trwać musiała prawie rok.

W “Głosie Próżni” anonsów było jeszcze więcej.

ŁAMIGNATNICE, TASAKIERY, NOŻYCE GRDYCZNE, OSTROKOŁY, PALIKI GRZECZNE poleca GREMONTORIUS,FIDRICAXLVI.

PYROMANIACY!!! Nowych, skalnym oleiem maszczonych kwaczów Abrakerdela NIC NIE UGASI!!

DUSICIELOWI AMATOROWI maluchy lepniacze rzewliwe, mowne, z ochędóstwem, takoż paznokietnik cęgowy, niewiela używan, taniutko.

PANOWIE I PANIE WSPANIALCZE - GASTROKOŁY, Kręgodręcze, Męczywtóki NADESZŁY!!! - Karkaruana XI.

Naczytawszy się do woli tych anonsów, zacząłem, jak mi się zdawało, rozumieć, jaki los spotkał zastępy wysłanych na zwiady ochotników II Wydziału. Nie mogę powiedzieć, abym lądował na planecie ze zbyt gęstą miną. Zrobiłem to nocą, wygasiwszy wprzód silniki, jak się tylko dało. Splanowawszy wśród wysokich gór, po namyśle przykryłem rakietę naciętymi gałęźmi. Już to fachowcy z dwójki nie nazbyt ruszyli głowami, bo przecież spichlerz na planecie robotów był co najmniej nie na miejscu. Załadowawszy do wnętrza żelaznego pudła zapasów, ile się dało, poszedłem w kierunku miasta, widzialnego z dala dzięki silnej elektrycznej łunie, jaka się nad nim unosiła. Musiałem parę razy stawać, aby poprawić rozlokowanie pudełek z sardynkami , bo okropnie we mnie grzechotały. Szedłem dalej, gdy coś niewidzialnego podcięto mi nogi. Upadłem, czyniąc piekielny łoskot, błyskawicznie przeszyty myślą: “Już! tak prędko?!” Ale wokół nie było żywego, tj. elektrycznego ducha. Na wszelki wypadek dobyłem broni - składał się na nią rak, jakiego używają kasiarze, oraz mały śrubokręt.

Wodząc rękami po otoczeniu, przekonałem się, że otaczają mnie same żelazne kształty. Były to szczątki starych automatów - ich opuszczone cmentarzysko. Poszedłem dalej, często przewracając się i dziwiąc się jego rozmiarom. Ciągnęło się chyba na milę. W mroku, nie rozwidnionym wcale odległą łuną, w pewnej chwili zamajaczyły dwa czworonożne kształty. Znieruchomiałem. Instrukcje moje nic nie mówiły o tym, jakoby na planecie żyły jakieś zwierzęta. Inne dwa czworonogi bezszelestnie zbliżyły się do tamtych. Nieostrożny mój ruch wywołał dźwięknięcie pancerza i ciemne sylwety czmychnęły jak szalone w mrok.

Po tym incydencie zdwoiłem jeszcze ostrożność. Pora wydawała się niezbyt szczęśliwa dla wkroczenia do miasta - późna godzina nocy, puste ulice - moje pojawienie ściągnęłoby niepożądaną uwagę. Przypadłem więc w przydrożnym rowie i doczekałem cierpliwie świtu, gryząc biszkopty. Wiedziałem, że przed następną nocą nie będę się mógł niczym pożywić.

Z pierwszym świtem wszedłem na przedmieście. Nie widziałem nikogo. Na pobliskim parkanie widniał wielki, najwyraźniej stary, deszczami zmyty plakat. Zbliżyłem się doń.

 

OBWIESZCZENIE

Zwierzchności grodziszcza wiadomem iest, iako plugastwo lepniacze wpełznąć w szeregi prawych się wspanialców wysila. Ktokolwiek zoczy lepniaka lebo indywiduum, podeźrzeniom asumpt daiące, w mig ma halebardyemi swey donieść. Spólnictwo wszelakie z onym lebo pomoc mu dana, rozśrubowaniem in saecula saeculorum karanem będzie. Za lepniaka głowę praemium 1000 ferklosów się ustanawia.

 

Poszedłem dalej. Przedmieścia nie wyglądały zachęcająco. Pod nędznymi, na poły rdzą zjedzonymi barakami śledziły gromady robotów, grając w cetno i licho. Od czasu do czasu wybuchały pośród nich bójki z takim łomotem, jakby artyleryjski ogień trafiał skład żelaznych beczek. Nieco dalej trafiałem na przystanek kolei miejskiej. Nadjechał pusty prawie wagon, do którego wsiadłem. Motorniczy stanowił nierozłączną część motoru i rękę miał przykręconą na stałe do korby. Konduktor byt przyśrubowany do wejścia. Stanowił zarazem drzwi; chodził na zawiasach. Dałem mu pieniążek z zapasu, który dostarczył mi wydział, i usiadłem na ławce, okropnie zgrzytając. W centrum wysiadłem i podreptałem przed siebie, jak gdyby nigdy nic. Coraz więcej spotykałem halebardierów, krążyli po dwóch i po trzech, środkiem ulic. Zauważywszy opartą o mur halabardę, podjąłem ją od niechcenia i pomaszerowałem dalej, ale moje odosobnienie mogłoby wydać się dziwne, więc skorzystawszy z tego, że jeden z trójki kroczących przede mną strażników wszedł do bramy, aby poprawić opadający ruszt, wstąpiłem w opuszczone przezeń miejsce trójkowego szyku. Idealne podobieństwo wszystkich robotów było mi bardzo na rękę. Dwaj moi towarzysze zachowywali jakiś czas milczenie, wreszcie jeden odezwał się:

- Kandy lafę uźrzymy, Brebranie? Ckni mi się i przystojnie bym z elektrózką poigrał.

- Cię wy - odparł drugi - mosterdzieju, już ci kondycja nasza chuda, hej!

Obeszliśmy tak dokoła całe śródmieście. Rozglądając się pilnie, zauważyłem po drodze dwie restauracje, przed którymi stał oparty o mury istny las halabard. O nic jednak nie pytałem. Już mnie porządnie nogi bolały, a i duszno było w rozgrzanym od słońca żelaznym baniaku i w nosie kręciło od rdzawego kurzu - bałem się, że kichnę, spróbowałem się więc nieznacznie oddalić, lecz obaj zawrzaśli:

- Ejże, bratku! Kędy to dyrdasz? Chceszli, aby ci zwierzchność kulfon rozbuzdyganiła? Szalonyś li?

- Bynajmniej - odparłem - ino przysiąść krzynę zamiarowałem.

- Przysiąść? Czy ci dur cewkę osmalił? Wżdyśmy na służbie, cne żeliwiaki!

- A ino - odrzekłem zgodnie i znowu pomaszerowaliśmy przed siebie. Nie - pomyślałem - ta kariera pozbawiona jest wszelkich perspektyw. Muszę ja się inaczej wziąć do rzeczy. Obeszliśmy miasto raz jeszcze, po drodze zatrzymał nas oficer, wołając:

- Refemazor!

- Brentakurdwium! - odkrzyknęli moi towarzysze. Zapamiętałem sobie dobrze to hasło i odzew. Oficer obejrzał nas z przodu i z tyłu i kazał podnieść wyżej halabardy.

- Jako trzymiecie, ofermy!! Pieceście, nie halebardyerzy Jego Induktywności!! Równo mi! Noga w nogę! Marsz!!

Lustrację tę przyjęli halebardierzy bez komentarza. Łaziliśmy dalej w wysokim słońcu i kląłem chwilę, w której zgodziłem się dobrowolnie wyruszyć na tę ohydną planetę; w dodatku głód poczynał skręcać mi kiszki. Obawiałem się nawet, czy aby ich burczenie nie zdradzi mię, więc starałem się jak najgłośniej skrzypieć. Przechodziliśmy koło restauracji. Zajrzałem do środka. Prawie wszystkie stoliki byty zajęte. Wspanialcy czy też - jak nazwałem ich w myśli, za słowami oficera - piecyci siedzieli przy nich bez ruchu, szmelcowani sino, od czasu do czasu któryś zgrzytnął lub obrócił głowę, aby szklanymi ślepiami zerknąć na ulicę. Poza tym nie jedli nic, nie pili, a tylko jak gdyby czekali nie wiadomo na co. Kelner - poznałem go po białym fartuchu, który miał na zbroi - stał pod ścianą.

- Może i my przysiądziem się tamój? - spytałem, bo czułem każdy bąbel na odparzonych żelaznymi chodakami stopach.

- Tyś istowo zbisurmaniał! - obruszyli się moi towarzysze. - Toż sięścia nama nie przykazowano! Toż chodźba prawem naszym! Nie trwóż się, już to tamci fortelem lepniakowi dogodzą, kany przyńdzie, a zupy łaknąc lebo polewki, wrażą naturę ujawni!!

Nic z tego nie pojmując, posłusznie powędrowałem dalej . Z wolna diabli poczynali mnie już brać - w końcu jednak skierowaliśmy się ku wielkiemu budynkowi z czerwonej cegły, na którym widniał w żelazie kuty napis:

KOSZARY HALEBARDYERÓW

IEGO ŚWIATŁEJ INDUKTYWNOŚCI

KALKULATRYCEGO PIERWSZEGO

Urwałem się mym towarzyszom u samego wejścia. Halabardę postawiłem przy wartowniku, kiedy się odwrócił z chrzęstem i brzękiem, i wszedłem w pierwszą boczną ulicę. Tuż za rogiem ukazał się spory budynek z szyldem ZAJAZD POD SIEKIERĄ. Zajrzałem tylko do środka, a oberżysta, pękaty robot o krótkim tułowiu, zgrzytając ochoczo, wyskoczył na ulicę.

- Witam waszmościa, witam... służby komę niosę... zali komnatki jakowejś nie łakniesz asan?

- Istowo - odparłem lakonicznie. Niemal siłą wciągnął mnie do środka. Prowadząc po schodach na górę trajkotał blaszanym głosem jak najęty:

- Peregrynatorów ćma nynie ściąga, ćma... wżdyćki nie masz wspanialca, co by przewłóczyn kondensatorowych lego Induktywności własnymi zierkalcami obaczyć nie chciał... tu waćpan pozwól... oto apartamentum godne, proszę pięknie... tutki bawialny... tamój gościnny... ani chybi utrudzonym waszmość być musisz... kurz w trybiech chrząści... zezwól, w mig ci ochędóstwa przyniosę...

Załomotał po schodach i ledwom się rozejrzał po dosyć ciemnym, żelaznymi szafami i takimż łóżkiem umeblowanym pokoju, wrócił z oliwiarką, szmatą i butelką sidolu. Postawiwszy wszystko na stole, rzekł ciszej i jakoś poufałej:

- Ochędożywszy jestestwo, zezwól waćpan na dół... dla nobliwszych ja person, jak waszmość pan, zawżdy secretum słodziuchne, maleńkie, siurpryzkę przechowuję... pofiglujesz...

I wyszedł, łypiąc fotokomórkami; nie mając nic lepszego do roboty, naoliwiłem się, wypucowałem blachy sidolem i zauważyłem, że oberżysta zostawił na stole kartę przypominającą menu restauracyjne. Wiedząc dobrze, że roboty nic nie jedzą, podniosłem ją zdziwiony do oczu. Zamtuz II kat. - przeczytałem na górze.

 

 

Lepniacze dziecię, dekapitacja ...8 ferki.

Toż, z grzęzem ........................10 ferkl.

Toż, płaczliwego .....................11 ferkl.

Toż, rozdziraiąco ....................14 ferkl.

Chudoba:

Toporna sodomija, sztuka .........6 ferkl.

Rąbaniszcze ucieszne ................8 ferkl.

Toż, cielęcia malucha ................8 ferkl.

 

Nic z tego nie rozumiałem, ale jakieś mrówki zaczęły mi chodzić po grzbiecie, gdy z przyległego pokoju dobiegł mię łomot niezrównanej siły, jakby mieszkający o ścianę robot usiłował na drzazgi roztrzaskać swą kwaterę. Włosy zjeżyły mi się na głowie. Miałem dosyć. Starając się nie brzęczeć i nie dzwonić, wymknąłem się z tej okropnej spelunki na ulicę. Dopiero znalazłszy się daleko, odetchnąłem. I cóż ja teraz pocznę, nieszczęsny? - rozważałem. Przystanąłem przy grupie robotów grających w zechcyka i udawałem, że kibicuję zapamiętale. Na razie nic właściwie o zajęciach wspanialców nie wiedziałem. Mogłem wśliznąć się na powrót w szeregi halebardierów, ale nie obiecywało to wiele, a szansa wpadnięcia była spora. Co robić?

Łamiąc sobie tak głowę, poszedłem przed siebie, aż zauważyłem siedzącego na ławce, wygrzewającego stare blachy do słońca, przysadkowatego robota, który okrył sobie głowę gazetą. Na pierwszej stronie widniał wiersz, zaczynający się od słów “Jam wspanialec zwyrodnialec”. Co było dalej, nie wiem, Z wolna zawiązała się rozmowa. Przedstawiłem się jako przybysz z sąsiedniego miasta, Sadomazji. Stary robot był nadzwyczaj kordialny. Od razu niemal zaprosił mnie do siebie, do domu.

- Co się masz waćpan tłuc po wszelakich tam, mosterdziejku, zajazdach, a z oberżystami wadzić. Zwól do mnie. Niskie progi, ścielę się, racz, łaskawco, niechaj. Radość wstąpi wraz z szacowną twą osobą w skromne komnaty moje.

Cóż miałem robić, zgodziłem się, to mi nawet odpowiadało. Mój nowy gospodarz mieszkał we własnym domu, na trzeciej ulicy. Zaprowadził mię zaraz do gościnnego pokoju.

- Że z drogi, toś się kurzu co nie miara musiał nałykać - rzekł.

Znowu pojawiła się oliwiarka, sidol i szmaty. Wiedziałem już, co powie, roboty były jednak naturami nieskomplikowanymi. I rzeczywiście; - Ochędożywszy się, zwól do bawialnego - rzekł - poigramy pospołu...

Zamknąłem drzwi. Oliwiarki ani sidolu nie tknąłem, zbadałem tylko w lustrze stan mej charakteryzacji, uczerniłem zęby i niespokojny nieco wobec perspektywy nieznanego “igrania”, po jakimś kwadransie chciałem zejść na dół, gdy z głębi domu dobiegł mię przeciągły łoskot. Tym razem nie mogłem już uciekać. Schodziłem po schodach w takim huku, jakby ktoś na drzazgi rąbał żelazny pień. W bawialnym wrzało. Gospodarz mój, rozebrany do żelaznego korpusa, dziwacznie ukształconym tasakiem ciął wielką kukłę, która leżała na stole.

- Pięknie proszę, gościu! Możesz sobie waćpan gwoli uciesze pooporządzać te kadłubki - rzekł, na mój widok przestając rąbać i wskazał drugą, leżącą na podłodze, mniejszą nieco lalę. Kiedy się do niej zbliżyłem, usiadła, otwarta oczy i zaczęta słabym głosem powtarzać:

- Panie - jam dziecię niewinne - poniechaj mię - panie - jam dziecię niewinne - poniechaj.

Gospodarz wręczył mi topór, podobny do halabardy, ale na krótszym stylisku.

- Nuże, zacny gościu, precz troski, precz smutki - tnij od ucha, a śmiało!

- Kiedy - nie lubię dzieci... - odparłem słabo. Znieruchomiał.

- Nie lubisz? - powtórzył za mną. - A szkoda. Zafrasowałeś mię acan. Cóż tedy poczniesz? Mam jeno maluchów - słabość to moja, wiesz. Zali nie popróbujesz cielęcia?

I wyprowadził z szafy wcale poręczne, plastikowe cielę, które, naciśnięte, trwożnie zamęczało. Cóż miałem robić? Nie chcąc się zdemaskować, rozrąbałem nieszczęsną kukłę, porządnie się przy tym zmachawszy. Tymczasem gospodarz poćwiartował obie lale, odłożył narzędzie, które zwał łamignatnicą, i spytał, czy jestem rad. Zapewniłem go, że dawno nie zażyłem takiej przyjemności.

Tak rozpoczął się mój niewesoły żywot na Karelirii. Rano, po śniadaniu, składającym się z wrzącej oliwy, gospodarz udawał się do pracy, a jego pani piłowała coś zaciekle w sypialnym - mam wrażenie, że cielęta, ale nie mogę na to przysiąc. Nie mogłem wytrzymać od meczenia, wrzasków, huku, wychodziłem więc na miasto. Zajęcia mieszkańców były raczej monotonne. Ćwiartowanie, łamanie kołem, palenie, szatkowanie - w centrum znajdował się park rozrywek z pawilonami, w których można było zakupić najwymyślniejsze narzędzia. Po kilku dniach nawet na własny scyzoryk patrzeć nie mogłem i tylko powodowany głodem udawałem się o zmierzchu za miasto, aby pośpiesznie pochłonąć w krzakach sardynki i biszkopty. Nie dziwota, że na takim wikcie wciąż byłem o włos od czkawki, która groziła mi śmiertelnym niebezpieczeństwem. Na trzeci dzień poszliśmy do teatru. Wystawiano sztukę pod tytułem Karbezauriusz. Była to historia młodego, przystojnego robota, okropnie prześladowanego przez ludzi, tj. przez lepniaków. Polewali go wodą, sypali mu do oliwy piasek, rozkręcali mu śrubki, tak że się wciąż przewracał itp. Widownia gniewnie brzęczała. W drugim akcie pojawił się wysłannik Kalkulatora, młody robot został wyzwolony, trzeci akt zajmował się szerzej losem ludzi, jak łatwo się można domyślić, raczej niewesołym.

Z nudów grzebałem w biblioteczce domowej gospodarzy, ale nie było w niej nic ciekawego: kilka nędznych przedruków pamiętników markiza de Sade, poza tym same broszurki, takie jak Rozpoznawanie lepniaków, z której zapamiętałem parę ustępów. “Lepniak - zaczynał się tekst - jest wielce miękki, konsystencją podobny do piroga... Oczy jego tępawe, wodniste, obrazem plugastwa duszebnego są. Lice gumiaste...” i tak dalej, przez sto bez mała stron.

W sobotę przychodzili do nas miejscowi notable - mistrz cechu blacharzy, zastępca miejskiego płatnerza, starszy cechowy, dwaj protokraci, jeden alcymurtan - niestety, nie mogłem się zorientować, co to są za zawody, gdyż mówiło się głównie o sztukach pięknych, o teatrze, o doskonałym funkcjonowaniu lego Induktywności - panie plotkowały nieco. Stąd dowiedziałem się o osławionym w wyższych sferach birbancie i szaławile, niejakim Podukście, który prowadził hulaszczy żywot - otaczał się rojami elektrycznych bachantek, obsypując je wprost najkosztowniejszymi cewkami i lampami. Ale mój gospodarz nie zgorszył się szczególnie, gdy wspomniałem Poduksta.

- Młoda stal, młody prąd - rzekł dobrodusznie. - Podrdzewieje, oporniki się mu zglejują, to i rura główna nadmięknie...

Pewna wspaniałka, która bywała u nas dość rzadko, upodobała mnie sobie dla niepojętych powodów i raz, po którymś tam z rzędu kubku oliwy, szepnęła:

- Nadobny ś. Chcesz mnie? Umkniem do mnie, doma poelektryzujem się...

Udałem, że nagłe iskrzenie katody nie pozwoliło mi dosłyszeć j ej słów.

Pożycie mych gospodarzy było na ogół zgodliwe, ale raz mimowolnie stałem się świadkiem kłótni; połowica wrzeszczała coś o tym, aby się w złom obrócił, on, jak to mąż, nie odpowiadał.

Bywał też u nas wzięty elektromistrz, który prowadził miejską klinikę, i od niego to dowiedziałem się, bo opowiadał, choć rzadko, o swych pacjentach - że roboty wariują kiedy niekiedy, a najgorszym z prześladujących omamów jest przekonanie, jakoby były ludźmi. I nawet - jak domyśliłem się z jego słów, choć nie powiedział tego wyraźnie - liczba takich szaleńców ostatnio poważnie wzrosła.

Wiadomości tych nie przekazywałem jednak na Ziemię, raz, że wydawały mi się zbyt skąpe, a dwa, że nie chciało mi się maszerować przez góry do pozostawionej daleko rakiety, w której mieścił się nadajnik. Pewnego ranka, kiedy skończyłem właśnie cielę (moi gospodarze dostarczali mi codziennie wieczorem jedną sztukę, przekonani, że niczym nie sprawią mi większej uciechy) - rozległo się w całym domu gwałtowne walenie do bramy. Moja trwoga okazała się aż nadto usprawiedliwiona. Była to policja, tj. halebardierzy. Wyprowadzono mnie na ulicę aresztowanego, bez jednego słowa, na oczach mych osłupiałych ze zgrozy gospodarzy. Zostałem zakuty, wsadzono mię do karetki i pojechaliśmy do więzienia. Stał tam już u bramy wrogi tłum i wznosił pełne nienawiści okrzyki. Zamknięto mnie w osobnej celi. Kiedy drzwi zatrzasnęły się za mną, usiadłem na blaszanej pryczy z głośnym westchnieniem. Teraz nie mogło mi już zaszkodzić. Zastanawiałem się jakiś czas nad tym, w ilu już więzieniach siedziałem w rozmaitych okolicach Galaktyki, ale nie udało mi się ustalić liczby. Pod pryczą coś leżało. Była to broszurka o wykrywaniu lepniaków - czy podłożono ją dla drwiny, przez niską złośliwość? Otwarłem ją mimo woli. Przeczytałem najpierw o tym, jak to górna część lepniaczego tułowia porusza się w związku z tak zwanym oddychaniem, jak należy sprawdzać, czy ręka, którą podaje jest ciastowata oraz czy z jego otworu gębowego nie wydobywa się lekki wietrzyk. Podniecony - kończył ustęp - wydziela z siebie lepniak wodnistą ciecz, głównie czołem.

Było to dosyć ścisłe. Wydzielałem tę wodnistą ciecz. Z pozoru eksploracja Wszechświata wydaje się nieco jednostajna, a to przez wspomniane wyżej, ponawiające się wciąż, jako w pewnym sensie nieodzowny jej etap, więzienne pobyty gwiazdowe, planetarne, mgławicowe nawet - ale sytuacja moja nie była nigdy jeszcze tak czarna, jak obecnie. Koło południa strażnik przyniósł mi talerz ciepłej oliwy, w której pływało trochę śrutu do łożysk kulkowych. Prosiłem o coś strawniejszego, skoro jestem już zdemaskowany, on jednak zazgrzytawszy ironicznie, odszedł bez słowa. Zacząłem walić w drzwi i domagać się adwokata. Nikt nie odpowiadał. Pod wieczór, kiedy zjadłem ostatnią kruszynę biszkopta, zawieruszoną wewnątrz pancerza, klucz zachrobotał w zamku i do celi wszedł pękaty automat z grubą skórzaną teczką.

- Bądź przeklęty lepniaku! - rzekł i dodał: - Mam być twoim obrońcą.

- Czy zawsze witasz w ten sposób swych klientów? - spytałem, siadając.

On też usiadł, klekocząc. Był odrażający. Blachy na brzuchu kompletnie mu się poluzowały.

- Lepniaków, tak - rzekł z przekonaniem. - Z lojalności jeno wobec mojej profesji - nie wobec ciebie, szubrawcze bezecny - rozwinę kunszta moje w twej obronie, kreaturo! Być może da się zmiękczyć czekającą cię karę do jednorazowego rozebrania na sztuki.

- Jak to - powiedziałem - ależ mnie nie można rozebrać.

- Ha, ha! - zazgrzytał - tak ci się jeno widzi! A teraz powiadaj, co kryłeś w zanadrzu, kleista kanalio!!

- Jak się nazywasz? - spytałem.

- Klaustron Fridrak.

- Klaustronie Fridraku, powiedz, o co jestem oskarżony?

- O lepniaczość - odparł natychmiast. - Kara za to przypada główna. A dalej, o chucie zaprzedania nas, o śpiegarstwo na rzecz bryi, o świętokradczo zalęgły plan podniesienia ręki na Jego Induktywność - starczy ci, łajnisty lepniaku? Przyznajesz się do owych win?

- Czy na pewno jesteś mym adwokatem? - spytałem. - Bo mówisz jak prokurator albo sędzia śledczy.

- Jam jest twoim obrońcą.

- Dobrze. Nie przyznaję się do żadnej z tych win.

- Drzazgi z ciebie polecą! - zaryczał.

Widząc, jakiego dostałem obrońcę, zamilkłem. Nazajutrz zaprowadzono mnie na przesłuchanie. Nie przyznałem się do niczego, choć sędzia - jeżeli to było możliwe - grzmiał jeszcze okropniej od wczorajszego obrońcy. Raz ryczał, raz szeptał, wybuchał blaszanym śmiechem, to znów spokojnie tłumaczył, że pierwej zacznie oddychać, zanim ujdę wspanialczej sprawiedliwości.

Przy następnym przesłuchaniu był obecny jakiś ważny dostojnik, sądząc z ilości lamp, jaka się w nim żarzyła. Upłynęły cztery dalsze dni. Najgorzej było z jedzeniem. Zadowalałem się paskiem od spodni, który moczyłem w wodzie, jaką mi przynoszono raz dziennie, przy czym strażnik niósł garnek z dala od siebie, jakby to była trucizna.

Po tygodniu pasek skończył mi się, na szczęście miałem wysokie sznurowane buty z koźlej skórki - ich języki były najlepsze ze wszystkiego, co jadłem przez cały czas pobytu w celi.

Ósmego dnia rankiem dwu strażników kazało mi się zbierać. Wsadzony do karetki, pod eskortą przewieziony zostałem do Żelaznego Pałacu, siedziby Kalkulatora. Po wspaniałych, nierdzewnych schodach, przez sale, wysadzane katodowymi lampami, zaprowadzono mnie do wielkiego, pozbawionego okien pokoju. Zostałem w nim sam - strażnicy wyszli. Pośrodku znajdowała się czarna zasłona, zwieszona ze stropu, fałdy jej otaczały środek pokoju czworobokiem.

- Mamy lepniaku! - zagrzmiał głos, dochodzący jakby przez rury z żelaznego podziemia - ostatnia twa godzina bije. Rzeknij, co ci lube: szatkownica, łamignat czy świdraulina?

Milczałem. Kalkulator zahuczał, zaszumiał i odezwał się:

- Słysz mnie, lepka kreaturo, przybyła z poduszczenią bryi! Słysz mój potężny głos, mlazgraty klejaku, fąfrze kisielisty! We wspaniałości światłych moich prądów dawam ci łaskę: jeśli przejdziesz na stronę wiernych szeregów moich, jeśli całą swą duszą nade wszystko wspanialcem zostać zapragniesz, życie ci może daruję.

Rzekłem, że od dawna to właśnie było moim marzeniem. Kalkulator zarechotał szyderczo pulsującym śmiechem i rzekł:

- Między bajki łgarstwa twe włożę. Słysz, padalcze. Ostać się przy swym lepkim żywocie możesz jeno jako wspanialechalebardier tajny. Zadaniem twym będzie lepniaków, śpiegarzy, ajentów, zdrajców, a wszelakie inne robactwo, które bryja śle, demaskować, obnażać, przyłbice zdzierać, białym żelastwem wypalać i takimi jeno służby kornymi ocalić się możesz.

Gdy wszystko solennie obiecałem, zaprowadzono mię do innego pokoju, gdzie wciągnięto mnie na rejestr z rozkazem codziennego zdawania meldunków w głównej halebardiemi, po czym osłupiałego, na miękkich nogach, wypuszczono mię z pałacu.

Zapadał zmierzch. Wyszedłem za miasto, siadłem na trawie i jąłem rozmyślać. Ciężko było mi na duszy. Gdyby mię zdekapitowano, ocaliłbym przynajmniej honor, a tak, przeszedłszy na stronę tego elektrycznego potwora, zdradziłem sprawę, którą reprezentowałem, zmarnowałem swą szansę - co miałem robić, biec do rakiety? Byłaby to haniebna ucieczka. Mimo to zacząłem iść. Los szpicla na usługach maszyny, rządzącej szeregiem żelaznych pudeł, byłby hańbą jeszcze gorszą. Któż opisze me przerażenie, gdy zamiast rakiety na miejscu, gdzie ją zostawiłem, ujrzałem tylko rozwłóczone jakimiś maszynami, potrzaskane szczątki!

Było już ciemno, gdy wracałem do miasta. Usiadłem na kamieniu i po raz pierwszy w życiu załkałem rzewnie za utraconą ojczyzną, a łzy ciekły po żelaznym wnętrzu tego pustego bałwana, który miał być odtąd po śmierć moim więzieniem, wyciekały przez szpary nadkolanowe na zewnątrz, grożąc rdzą i zesztywnieniem stawów. Ale było mi już wszystko jedno.

Naraz ujrzałem pluton halebardierów, z wolna sunący ku łąkom podmiejskim na tle ostatniej poświaty zachodu. Dziwnie się jakoś zachowywali. Szarość wieczoru gęstniała i w tym mroku to jeden, to drugi urywali się w pojedynkę z szeregów, jak najciszej przebierając nogami, włazili w krzaki i znikali w nich. Wydało mi się to tak dziwne, że mimo bezbrzeżnego przygnębienia wstałem cicho i ruszyłem za najbliższym.

Była to - muszę dodać - pora, w której owocowały na podmiejskich krzach dzikie jagody, podobne w smaku do borówek, słodkie i nader smaczne. Sam się nimi objadałem, ilekroć tylko mogłem wymknąć się z żelaznego grodu. Któż wypowie moje osłupienie, kiedym ujrzał, jak śledzony przeze mnie halebardier małym kluczykiem, kubek w kubek podobnym do tego, który wręczył mi pełnomocnik II Wydziału, otwiera sobie z lewej strony przyłbicę i rwąc obiema garściami jagody, jak dziki pakuje je w otwartą czeluść! Aż tam, gdzie stałem, dochodziło mlaszczące, pośpieszne ćpanie.

- Pssst - syknąłem przenikliwie - ty, słuchaj. Jednym susem buchnął w gąszcz, ale nie uciekał dalej - słyszałbym to. Przypadł gdzieś.

- Halo - powiedziałem zniżonym głosem - nie bój się. Jestem człowiekiem. Człowiekiem. Ja także jestem przebrany.

Coś jak gdyby jedno, strachem i podejrzliwością płonące oko zerknęło na mnie spoza liści.

- Skąd mogę wiedzieć, zali nie zwodzisz? - rozległ się ochrypły głos.

- Ależ mówię ci. Nie bój się. Przybyłem z Ziemi. Wysłano mię tu umyślnie.

Musiałem go jeszcze chwilę przekonywać, nim uspokoił się na tyle, że wylazł z krzaków. Dotknął mego pancerza w ciemności.

- Człowiekiem? Prawda li to?

- Dlaczego nie mówisz po ludzku? - spytałem.

- Bom przepomniał. Piąty rok idzie, jak mię tu fata okrutne zaniosły... nacierpiałem się, że nie wypowiem... isto, fortuna szczęsna, że mi lepniaka przed śmiercią uźrzeć dała... - bełkotał.

- Opamiętaj się! Przestań tak gadać! Słuchaj - jesteś może z dwójki?

- Zaśby nie. Isto, żem z dwójki. Malingraut mię tu wysłał, na mordęgę okrutną.

- Czemu nie uciekłeś?

- Jako mam uciec, gdy mi rakietę rozebrano, a na drobny śrut roztrząchnięto? Bracie - nie Iza mi tu siedzieć. Do koszar pora... pry, uwidzim się li? Pod koszary jutro przyódź... przyńdziesz?

Umówiłem się z nim tedy, nie wiedząc nawet, jak wygląda, i pożegnaliśmy się; kazał mi zostać jeszcze dobrą chwilę, a sam znikł w ciemnościach nocy. Wróciłem do miasta pokrzepiony na duchu, bo widziałem już szansę zorganizowania konspiracji - aby nabrać sił, poszedłem do pierwszej oberży, jaka nawinęła się po drodze, i położyłem się spać. Rano, przeglądając się w lustrze, zauważyłem na piersi, poniżej lewego naramiennika, malutki, kredą postawiony krzyżyk i jak gdyby łuski spadły mi z oczu. Ten człowiek chciał mnie zdradzić - dlatego naznaczył mnie! Łajdak - powtarzałem w myśli, gorączkowo rozważając, co teraz począć. Starłem judaszowy znak, ale to mię nie zadowoliło. Zapewne złożył już raport - myślałem - i zaczną szukać tego nieznanego lepniaka, zwrócą się zapewne do swych rejestrów, na pierwszy ogień pójdą najbardziej podejrzani - byłem tam przecież, w ich spisach; na myśl, że zaczną mnie przesłuchiwać, zadrżałem. Zrozumiałem, że muszę odwrócić jakoś podejrzenie od siebie, i rychło znalazłem na to sposób. Cały dzień przesiedziałem w oberży, maltretując dla niepoznaki cielęta, a o pierwszym zmierzchu wyruszyłem na miasto, dzierżąc ukryty w dłoni kawałek kredy. Nastawiałem nim coś ze czterysta krzyżyków na żelaziwie przechodniów - kto mi się tylko nawinął, został naznaczony. Około północy, z lżejszym nieco sercem, wróciłem do zajazdu i wtedy dopiero przypomniałem sobie, że oprócz tego judasza, z którym rozmawiałem, do krzaków powłazili zeszłej nocy także inni halebardierzy. Dało mi to do myślenia. Wtem olśniła mię zdumiewająco prosta idea. Wyszedłem za miasto, na jagody. Około północy znowu zjawiła się żelazna hałastra, powoli rozsypała się, rozpierzchła i tylko z okolicznych chaszczy dobiegało pośpieszne posapywanie i ćmakanie żujących zaciekle gąb; potem zamykane szczękały kolejno przyłbice i całe bractwo powyłaziło milczkiem z krzaków, obżarte jagodami jak bąki. Wtedy zbliżyłem się do nich, wzięli mnie w mroku za jednego ze swoich; maszerując stawiałem sąsiadom małe kółeczka kredą, gdzie popadło, a u wrót halebardiemi zrobiłem z tył zwrot i poszedłem do mojej oberży.

Nazjutrz usiadłem sobie na ławce przed koszarami, czekając, aż wyjdą ci, co mają przepustkę na miasto. Odnalazłszy w dumie jednego z tych, co mieli kółko na łopatce, podążyłem za nim, a gdy prócz nas dwóch nikogo nie było na ulicy, uderzyłem go rękawicą w bark, że cały zadzwonił i rzekłem:

- W imieniu Jego Induktywności! Pójdziesz za mną!

Tak się przestraszył, że cały zaczął szczękać. Bez jednego słowa pokuśtykał za mną, pokorny jak trusia. Zamknąwszy drzwi pokoju, jąłem odkręcać mu głowę, dobytym z kieszeni śrubokrętem. Udało mi się to po godzinie. Uniosłem ją jak żelazny garnek i oczom mym ukazała się nieprzyjemnie zbielała od długotrwałego pobytu w ciemności, chuda twarz z wytrzeszczonymi strachem oczami.

- Jesteś lepniakiem? - sarknąłem.

- Tak jest, wasza miłość, ale...

- Co ale!?

- Ale jam przecież - zarejestrowan... przysięgałem wierność Jego Induktywności!

- Jak dawno, mów!?

- Trzy... trzy lata temu., panie - za co - za co wy mię...

- Czekaj - rzekłem - a znasz innych jakichś lepniaków?

- Na Ziemi? Juści znam, wasza miłość, dopraszam się łaski, ja ino...

- Nie na Ziemi, bałwanie, tu!

- Nie, gdzieżby! Zaś! Skoro ino zoczę, na jednej nodze doniosę, wasza mi...

- No, dobra - rzekłem. - Możesz iść. Głowę sam sobie przykręć.

Dałem mu wszystkie śrubki w garść i wypchnąłem go za drzwi. Słyszałem, jak nakłada sobie czerep trzęsącymi się jeszcze rękami, a sam usiadłem na łóżku, mocno tym wszystkim zdziwiony. Przez cały następny tydzień miałem masę roboty, bo brałem z ulicy przechodniów, kto się tylko napatoczył, szedłem do oberży, gdzie odkręcałem mu głowę. Przeczucie nie omyliło mnie: wszyscy, ale to wszyscy byli ludźmi! Nie znalazłem wśród nich ani jednego robota! Z wolna rozrastał mi się w głowie apokaliptyczny obraz...

Szatan, szatan elektryczny - ten Kalkulator! Co za piekło wylęgło się w jego rozżarzonych drutach! Planeta była podmokła, reumatyczna, dla robotów - w najwyższym stopniu niezdrowa, musiały masowo rdzewieć, może brakło też z biegiem lat coraz bardziej - części zamiennych, poczęły szwankować, jeden po drugim szły na rozległe cmentarzysko podmiejskie, gdzie tylko wiatr chrzęścił im podzwonne arkuszami kruszejącej blachy. Wówczas, widząc, jak topnieją jego szeregi, widząc panowanie swe zagrożonym, Kalkulator dokonał genialnej wolty. Z wrogów, nasyłanych na własną zgubę szpicli, jął czynić własne wojsko, własnych ajentów, własny lud! Żaden ze zdemaskowanych nie mógł zdradzić - żaden nie ważył się na kontaktowanie z innymi, jako z ludźmi, bo nie wiedział, iż nie są robotami, a gdyby się nawet dowiedział o tym czy o owym, to bałby się, że przy pierwszej próbie kontaktu tamten wyda go, jak właśnie usiłował to uczynić ów pierwszy, przebrany za halebardiera człowiek, którego zastałem znienacka w borówkowym krzaku. Kalkulator nie zadowalał się neutralizacją wrogów - każdego czynił bojownikiem swojej sprawy, a przymuszając do wydawania innych, nowo przysłanych ludzi, dawał jeszcze jeden dowód piekielnej chytrości, któż bowiem lepiej potrafił odróżnić nasłanych ludzi od robotów, jeśli nie sami owi ludzie właśnie, którzy znali wszak podszewkę wszystkich praktyk II Wydziału!!

Tak więc każdy człowiek, zdemaskowany, wciągnięty do rejestrów, zaprzysiężony, czuł się sam i może obawiał się nawet podobnych sobie bardziej od robotów, bo roboty nie musiały być ajentami tajnej policji, ludzie byli nimi natomiast co do jednego. W taki sposób elektryczne monstrum trzymało nas w niewoli, szachując wszystkich - wszystkimi, bo przecież to właśnie moi towarzysze niedoli strzaskali moją rakietę i tak samo - dowiedziałem się tego z ust halebardiera - postąpili z zastępami innych rakiet.

Piekło, piekielnik! - myślałem, dygocąc z wściekłości. I mało, że zmuszał do zdrady - mało, że Wydział sam coraz ich więcej przysyłał dla jego wygody, to jeszcze przeodziewano mu ich na Ziemi w najlepszy, nierdzewny ekwipunek wysokiej jakości! Czy były w tych zakutych w blachę rzeszach jeszcze jakieś roboty? Poważnie w to wątpiłem. Zrozumiała też stała się dla mnie gorliwość, z jaką prześladowali ludzi. Sami będąc nimi, musieli, jako neofici wspanialstwa, być bardziej robotami aniżeli autentyczne roboty. Stąd zaciekła nienawiść, jaką okazywał mi mój adwokat. Stąd łajdacka próba wydania mię, jaką podjął ów człowiek, któregom pierwszego zdemaskował. Och, co za demonizm cewek i zwojów, co za strategia elektryczna!

Ujawnienie tajemnicy na nic by się nie przydało; na rozkaz Kalkulatora ani chybi ciśnięto by mnie do lochu - od zbyt dawna karność opanowała ludzi, zbyt długo udawali już ją i przywiązanie do tego zelektryfikowanego Belzebuba, przecież nawet mówić po swojemu się oduczyli!

Co robić? Zakraść się do pałacu? To przedsięwzięcie szalone. Cóż jednak pozostawało? Niesamowita sprawa: miasto, otoczone cmentarzyskami, na których w rdzę obrócone spoczywały hufce Kalkulatora, a on rządził dalej, silniejszy niż kiedykolwiek, pewny swego, bo Ziemia przysyłała mu wciąż nowe i nowe zastępy - szataństwo! Im dłużej myślałem, tym lepiej pojmowałem, że nawet to odkrycie, którego niewątpliwie musiał przede mną dokonać niejeden z nas, w żadnej mierze nie odmieniało sytuacji. W pojedynkę nic nie mógł zrobić, musiał zwierzyć się komuś, zaufać, a to pociągało za sobą natychmiastową zdradę, zdrajca, oczywiście, liczył na awans, na wkupienie się w szczególną łaskę machiny. Na świętego Elektrycego! - myślałem - geniusz to jest... I myśląc tak, zauważyłem, że i ja sam z lekka już archaizuję składnię i gramatykę, że i mnie udziela się ta zaraza, że naturalnym poczyna się wydawać wygląd żelaznych pałub, a ludzka twarz czymś nagim, brzydkim, nieprzyzwoitym... lepniaczym. Wielki Boże, wariuję - pomyślałem - a inni pewno dawno już sfiksowali - ratunku!

Po nocy spędzonej na ponurych rozmyślaniach, poszedłem do magazynu w śródmieściu, kupiłem za trzydzieści ferklosów najostrzejszy tasak, jaki mogłem dostać i doczekawszy się zapadnięcia mroku, zakradłem się do wielkiego ogrodu otaczającego pałac Kalkulatora. Tu, zaszyty w krzewy, wyswobodziłem się za pomocą obcęgów i śrubokrętu z mego żelaznego pancerza i na palcach, boso, bez szelestu, wspiąłem się na piętro po rynnie. Okno było otwarte. Korytarzem, głucho dźwięcząc, tam i sam chodził strażnik. Kiedy odwrócił się plecami, w przeciwnym końcu korytarza, skoczyłem do środka, podbiegłem szybko do pierwszych z brzega drzwi i cicho wszedłem - ani mnie zauważył.

Była to ta sama wielka sala, w której słyszałem głos Kalkulatora. Panował w niej mrok. Rozchyliłem czarną zasłonę i zobaczyłem olbrzymią, stropu sięgającą ścianę Kalkulatora ze świecącymi jak oczy zegarami. Z boku widniała biała szpara. Były tam jakieś nie domknięte drzwi. Zbliżyłem się do nich na palcach i powstrzymałem dech.

Wnętrze Kalkulatora wyglądało jak mały pokój drugorzędnego hotelu. Z tyłu stała niewielka, wpółotwarta kasa pancerna z wetkniętym w zamek pękiem kluczy. Za biurkiem, zawalonym papierami, siedział podstarzały, zaschły mężczyzna w szarym ubraniu, z bufiastymi zarękawkami, jakich używają biurowi urzędnicy, i pisał, strona po stronie wypełniając zadrukowane formularze. Obok jego łokcia parowała szklanka herbaty. Na talerzyku leżało kilka keksów.

Wszedłem na palcach, zamknąłem za sobą drzwi. Nie skrzypnęły.

- Pssst - powiedziałem, unosząc tasak obiema rękami.

Mężczyzna drgnął i spojrzał na mnie; lśnienie tasaka w mych rękach przyprawiło go o najwyższy strach. Twarz mu się wykrzywiła, spadł z krzesła na kolana.

- Nie!! - jęknął. - Nie!!!

- Jeżeli podniesiesz głos, marnie zginiesz - powiedziałem. - Kim jesteś?

- Hę... heptagoniusz Argusson, wasza miłość.

- Nie jestem żadną miłością. Masz mówić do mnie “panie Tichy”, zrozumiano?!

- Tak jest! Tak! Tak!

- Gdzie jest Kalkulator?

- Pa... panie...

- Żadnego Kalkulatora nie ma, co?!

- Tak jest! Taki miałem rozkaz!

- Proszę. Od kogo, możnaż wiedzieć? Drżał na całym ciele. Uniósł błagalnie ręce.

- To się może źle skończyć... - jęknął - litości! Niech mnie pan nie zmusza, wasza mi - przepraszam! panie Tichy! - ja - ja jestem tylko urzędnikiem VI grupy uposażeniowej...

- No, co słyszę? A Kalkulator? A roboty?

- Panie Tichy, ulituj się! Powiem całą prawdę! Nasz szef - on to zorganizował. Chodziło o kredyty - o rozszerzenie działalności, o większą - e - operatywność... żeby badać przydatność naszych ludzi, a najważniejsze byty kredyty...

- Więc to było sfingowane? Wszystko?!

- Nie wiem! Przysięgam! Od kiedy tu jestem - nic się nie zmieniało, niech pan nie myśli, że ja tu rządzę, uchowaj Bóg! - moim zadaniem jest tylko wypełnianie akt personalnych. Chodziło o to, czy... czy nasi ludzie mogą się załamać w obliczu wroga, w krytycznej sytuacji - czy też gotowi są na śmierć.

- A dlaczego nikt nie wracał na Ziemię?

- Bo... bo wszyscy zdradzili, panie Tichy... jak dotąd ani jeden nie zgodził się ponieść śmierci za sprawę bryi - tfu, za naszą sprawę, chciałem powiedzieć, mówię to z przyzwyczajenia, niechże pan zrozumie, jedenaście lat tu siedzę, już za rok spodziewam się emerytury, ja mam żonę i dziecko, panie Tichy, błagam...

- Zamknij gębę!!!! - rzekłem gniewnie. - Emerytury się spodziewasz, łotrze, ja ci dam emeryturę!!

Podniosłem tasak. Urzędnikowi oczy wyszły z orbit; zaczął się czołgać do mych stóp.

Kazałem mu wstać. Przekonawszy się, że kasa pancerna posiada mały, zakratowany lufcik, zamknąłem go w niej.

- I ani mrumru! Żebyś mi się nie ważył łomotać ani stukać, drabie jeden, bo szatkownica!!

Reszta była już prosta. Noc spędziłem nie najlepszą, bo wertowałem papiery - były to sprawozdania, raporty, formularze, każdy mieszkaniec planety miał własną teczkę. Umościłem sobie biurko najtajniejszą korespondencją, bo nie było na czym spać. Rano włączyłem mikrofon i wydałem, jako Kalkulator, rozkaz, by cała ludność zebrała się na placu pałacowym. Każdy miał przynieść ze sobą obcążki i śrubokręt. Kiedy się wszyscy ustawili jak gigantyczne figury szachowe z żelaza, rozkazałem, aby sobie poodkręcali nawzajem głowy, na intencję kapacitancji świętego Elektrycego. O jedenastej wyłaniać się poczęły pierwsze ludzkie głowy, zapanował tumult i chaos, podniosły się krzyki “zdrada! zdrada!” - które w kilka minut później, kiedy ostatnia żelazna bania z łoskotem spadła na bruk, przerodziły się w jeden ryk radości. Ukazałem się wówczas we własnej postaci i poleciłem, aby pod moim przewodem wzięli się do pracy - pragnąłem bowiem sporządzić z miejscowych surowców i materiałów wielki statek. Okazało się jednak, że w podziemiach pałacu znajduje się szereg statków kosmicznych, z pełnymi zbiornikami, gotowych do drogi. Przed startem wypuściłem z kasy pancernej Argussona, nie wziąłem go jednak na pokład i nikomu nie pozwoliłem go zabrać. Powiedziałem, że zawiadomię o wszystkim jego szefa, przy czym powiem mu, też możliwie wyczerpująco, co o nim myślę.

Tak zakończyła się ta jedna z najniezwyklejszych moich przygód i podróży. Mimo wszystkich trudów i mąk, o jakie mię przyprawiła, rad byłem takiemu obrotowi rzeczy, gdyż przywrócona mi została, nadszarpnięta przez malwersantów kosmicznych, wiara w przyrodzoną zacność mózgów elektronowych. Jak to jednak miło pomyśleć, że tylko człowiek może być draniem.


 
PODRÓŻ DWUNASTA

 

W żadnej chyba podróży nie uszedłem niebezpieczeństwom tak przeraźliwym, jak w wyprawie do Amauropii, planety gwiazdozbioru Cyklopa. Przeżycia, jakich na niej doznałem, zawdzięczam profesorowi Tarantodze. Ten uczony astrozoologjest nie tylko wielkim badaczem, gdyż, jak wiadomo, w chwilach wolnych zajmuje się robieniem wynalazków. Między innymi wynalazł on płyn do wywabiania przykrych wspomnień, banknoty z poziomą ósemką, wyobrażającą nieskończenie wielką sumę pieniędzy, trzy sposoby kolorowania mgły na miłe dla oka kolory, a także specjalny proszek, którym można posypywać chmury i odciskać je w odpowiednich formach, dzięki czemu uzyskują trwałe, solidne kształty. Jego też dziełem jest aparatura do wyzyskiwania trwoniącej się zazwyczaj energii dzieci, które, jak wiadomo, jednej chwili nie mogą spędzić bez ruchu.

Urządzenie to przedstawia system wystających w różnych miejscach mieszkania korb, bloków i dźwigni, które dzieci popychają, ciągną i przesuwają w czasie zabaw, nieświadomie pompując w ten sposób wodę, piorąc, obierając ziemniaki, wytwarzając elektryczność itd. W trosce o naszych najmłodszych, których rodzice zostawiają niekiedy w mieszkaniu samych, profesor wymyślił też nie zapalające się zapałki, wytwarzane już masowo na Ziemi.

Pewnego dnia profesor pokazał mi najnowszy swój wynalazek. W pierwszej chwili wydało mi się, że mam przed sobą żelazny piecyk, jakoż Tarantoga zdradził mi, że takowy w samej rzeczy posłużył mu za produkt wyjściowy.

- Jest to, drogi Ijonie, przyobleczone w realny kształt odwieczne marzenie ludzkie - wyjawił mi - a mianowicie rozciągacz lub, jeśli wolisz, spowalniacz czasu. Umożliwia on dowolne przedłużanie życia. Jedna minuta trwa w jego wnętrzu około dwu miesięcy, jeśli nie mylę się w obliczeniach. Czy zechcesz spróbować?...

Ciekawy, jak zwykle, nowinek technicznych, skinąłem ochoczo głową i wcisnąłem się do aparatu. Ledwo przykucnąłem, profesor zatrzasnął drzwiczki. Zakręciło mi w nosie, bo wstrząs, z jakim zamknięty został piecyk, wzbił w powietrze nie wy drapane resztki sadzy, tak że zaczerpnąwszy powietrza, kichałem. W tym momencie profesor włączył prąd. Na skutek spowolnienia upływu czasu kichnięcie moje trwało pięć dób i gdy Tarantoga ponownie otworzył aparat, ujrzał mnie ledwo przytomnego z wyczerpania. Zdumiał się zrazu i zaniepokoił, a wywiedziawszy się, co zaszło, uśmiechnął się dobrotliwie i rzekł:

- A w istocie upłynęły jeno cztery sekundy na moim zegarku. No, cóż powiesz, Ijonie, o tym wynalazku?

- Nie, zdaje mi się, prawdę mówiąc, że jeszcze nie jest doskonały - aczkolwiek godny uwagi - powiedziałem, gdy udało mi się złapać dech.

Zacny profesor zafrasował się nieco, ale potem wspaniałomyślnie obdarzył mnie aparatem, wyjaśniając, że może on równie dobrze służyć do spowalniania, jak i przyśpieszania upływu czasu. Czując się nieco zmęczonym, chwilowo odmówiłem wypróbowania tej dodatkowej możliwości, podziękowałem serdecznie i zawiozłem machinę do siebie. Prawdę mówiąc, nie bardzo wiedziałem, co mam z nią począć; postawiłem ją więc na strychu mej rakieciami, gdzie stała bodaj pół roku.

Pisząc ósmy tom swojej znakomitej Astrozoologii, profesor zaznajomił się szczegółowo z materiałami dotyczącymi istot zamieszkujących Amauropię. Przyszło mu wtedy na myśl, że stanowią one wyborny obiekt dla wypróbowania rozciągacza (a zarazem przyspieszacza) czasu.

Zapoznawszy się z tym projektem, takem się do niego zapalił, że w trzy tygodnie załadowałem rakietę prowiantami i paliwem, po czym, wziąwszy na pokład mało mi znane mapy tej okolicy Galaktyki i aparat, wystartowałem bez najmniejszej zwłoki. Było to tym bardziej zrozumiałe, że podróż na Amauropię trwa około trzydziestu lat. O tym, co robiłem w tym czasie, napiszę chyba gdzie indziej. Wspomnę jedynie o jednej z większych osobliwości, jaką było spotkanie w okolicy galaktycznego jądra (nawiasem dodam, że jest to obszar zakurzony, jak mało który w kosmosie) plemienia włóczęgów międzygwiezdnych, zwanych Wy gontami.

Nieszczęśliwcy ci nie posiadają w ogóle ojczyzny. Wyrażając się łagodnie, są to istoty pełne fantazji, albowiem każdy nieomal opowiadał mi o historii plemienia coś innego. Słyszałem potem, że po prostu roztrwonili swoją planetę, dla wielkiej chciwości rozmaitych minerałów. Przedsięwzięciami tymi tak zryli i przekopali całe wnętrze planety, że spustoszyli ją całkowicie, na koniec pozostała z niej tylko duża jama, która pewnego dnia rozsypała im się pod nogami. Są co prawda i tacy, którzy twierdzą, że Wygontowie, wyprawiwszy się raz na pijaństwo, po prostu zbłądzili i nie umieli wrócić do siebie. Nie wiadomo, jak to tam było naprawdę, w każdym razie nikt tych włóczęgów gwiazdowych nie wita mile; gdy ciągnąc próżnią zawadzą o jakąś planetę, niebawem okazuje się, że czegoś brak: a to zniknęło trochę powietrza, to jakaś rzeka nagle wyschła, to wyspy nie można się dorachować.

Raz na Ardenurii świsnęli podobno cały kontynent, szczęściem, że nieuprawny, bo zlodowaciały. Wynajmują się oni chętnie do czyszczenia i regulowania księżyców, lecz mato kto powierza im te odpowiedzialne czynności. Dzieciarnia ich obrzuca komety kamieniami, jeździ na zmurszałych meteorach, słowem - kłopotów z nimi co niemiara. Uznałem, że niepodobna godzić się z takimi warunkami bytowania i przerwawszy na krótko podróż, zakrzątnąłem się, i to bardzo sprawnie, bo udało mi się dostać okazyjnie całkiem jeszcze przyzwoity księżyc. Podremontowało się go i dzięki moim znajomościom awansowało na planetę.

Nie było tam wprawdzie powietrza, ale urządziłem składkę; okoliczni mieszkańcy złożyli się, i trzeba było widzieć, z jaką radością wmaszerowali poczciwi Wygontowie na własną planetę! Podziękowaniom ich nie było wprost końca. Pożegnawszy ich serdecznie, udałem się w dalszą drogę. Do Amauropii nie było już więcej nad sześć kwinty - lionów kilometrów; przebywszy ten ostatni odcinek trasy, i odnalazłszy właściwą planetę (a jest ich tak jak maku), począłem się opuszczać na jej powierzchnię.

W pewnej chwili, włączywszy hamulce, stwierdziłem z przerażeniem, że nie działają i spadam na planetę niczym kamień. Wyjrzawszy przez klapę spostrzegłem, iż hamulców w ogóle nie ma. Z oburzeniem pomyślałem o niewdzięcznych Wy gontach, nie było jednak czasu na takie rozmyślania, przecinałem już bowiem atmosferę i rakieta poczęła się żarzyć rubinowe - jeszcze chwila, a spłonąłbym żywcem.

Na szczęście w ostatniej chwili przypomniałem sobie o rozciągaczu czasu; włączywszy go, uczyniłem jego upływ tak powolnym, że mój spadek na planetę trwał trzy tygodnie. Wydobywszy się w ten sposób z opresji, rozejrzałem się po okolicy.

Rakieta osiadła na rozległej polanie, otoczonej zewsząd bladobłękitnym lasem. Nad drzewami o mątwowatych konarach unosiły się szmaragdowe twory, wirujące z wielką szybkością. Na mój widok pierzchła w liliowe krzaki gromada istot, zadziwiająco podobnych do ludzi, tyle że miały lśniącą, szafirową skórę. Wiedziałem już o nich to i owo od Tarantogi, a wydobywszy kieszonkowy poradnik kosmonautyczny, zaczerpnąłem garść dodatkowych informacji.

Planetę zamieszkiwał gatunek istot człekokształtnych - jak głosił tekst - zwanych Mikrocefalami, znajdujących się na niezmiernie niskim stopniu rozwoju. Próby porozumienia się z nimi nie dały rezultatu. Najoczywiściej poradnik mówił prawdę. Mikrocefale chodzili na czworakach, przycupując to tu, to tam, iskali się z wielką wprawą, a gdym się do nich zbliżał, łypali na mnie szmaragdowymi oczami, gardłując bez najmniejszego ładu i składu. Poza nierozumnością odznaczali się dobrodusznym i łagodnym usposobieniem.

Przez dwa dni zwiedzałem błękitny las i otaczające go rozległe stepy, a powróciwszy do rakiety, udałem się na spoczynek. Kiedym już był w łóżku, wspomniałem przyspieszacz i postanowiłem puścić go w ruch na parę godzin, aby nazajutrz przekonać się, czy da to jakieś efekty. Wyniosłem go więc nie bez trudu z rakiety, ustawiłem pod drzwiami, włączyłem przyśpieszenie czasu i wróciwszy do łóżka, zasnąłem snem sprawiedliwego.

Zbudziło mnie gwałtowne tarmoszenie. Otwarłszy oczy, ujrzałem nad sobą twarze nachylonych Mikrocefalów, którzy, już na dwu nogach, porozumiewali się krzykliwie i z wielkim zainteresowaniem poruszali moimi rękami, a gdy spróbowałem się opierać, omal nie wyłamali mi ich ze stawów. Największy z nich, liliowy olbrzym, otworzył mi przemocą usta, i wtykając do nich palce, liczył mi zęby.

Szamoczącego się daremnie wyniesiono mnie na polanę i przywiązano do ogona rakiety. W tej pozycji widziałem, jak Mikrocefale wynoszą z rakiety, co się da; większe rzeczy, które nie mieściły się w otworze klapy, rozbijali wprzód kamieniami na kawałki. Naraz obruszył się na rakietę i na krzątających się wokół niej Mikrocefalów grad kamieni, z których jeden trafił mnie w głowę. Skrępowany, nie mogłem spojrzeć w stronę, z której leciały kamienie. Słyszałem tylko odgłosy walki. Mikrocefale, którzy skrępowali mnie, rzucili się nareszcie do ucieczki. Nadbiegli inni, uwolnili mnie z pęt i z oznakami wielkiego szacunku zanieśli na barkach w głąb lasu.

Pochód zatrzymał się u stóp rozłożystego drzewa. Z jego konarów zwisał umocowany na lianach rodzaj powietrznego szałasu z małym okienkiem. Przez to okienko wepchnięto mnie do środka, przy czym zgromadzony pod drzewem tłum padł na kolana, wydając modlitewne zawodzenie. Korowody Mikrocefalów złożyły mi ofiary z kwiatów i owoców. Przez następne dni stanowiłem przedmiot powszechnego kultu, przy czym kapłani wróżyli przyszłość z mego wyrazu twarzy, a gdy wydawał im się złowieszczy, okadzali mnie dymem, tak że omal się nie udusiłem. Na szczęście podczas składania całopalnych ofiar kapłan rozhuśtywał kapliczkę, w której siedziałem, dzięki czemu od czasu do czasu mogłem chwycić nieco tchu.

Na czwarty dzień czcicieli mych napadł oddział uzbrojonych w maczugi Mikrocefalów pod dowództwem olbrzyma, który liczył mi zęby. Przechodząc podczas walki z rąk do rąk, stawałem się na przemian przedmiotem czci bądź też zniewag. Bitwa zakończyła się zwycięstwem napastników, stojących pod wodzą owego olbrzyma, imieniem Glistolot. Brałem udział w jego triumfalnym powrocie do obozowiska, przywiązany do wysokiej tyki, którą nieśli krewni wodza. Stało się to tradycją i odtąd zostałem swego rodzaju sztandarem, noszonym na wszystkie wyprawy wojenne. Było to uciążliwe, ale połączone z przywilejami.

Poduczywszy się dialektu Mikrocefalów, począłem wyjaśniać Glistolotowi, że to mnie on i jego poddani zawdzięczają tak szybki rozwój. Szło to niesporo, ale mam wrażenie, że zaczynało mu już coś świtać, niestety, został otruty przez swego bratanka Odłopęza. Ten zjednoczył zwalczających się dotąd Mikrocefalów leśnych i polanowych, poślubiając Mastozymazę, kapłankę leśnych.

Ujrzawszy mnie podczas uczty poślubnej (byłem kosztowaczem potraw - urząd ten wprowadził Odłopęz) Mastozymaza wydała radosny okrzyk: “Ależ ty masz bielusieńką skórkę!” Napełniło mnie to złymi przeczuciami, które rychło się sprawdziły. Mastozymaza zadusiła małżonka podczas snu i poślubiła mnie w trybie morganatycznym. Próbowałem jej z kolei wytłumaczyć moje zasługi wobec Mikrocefalów, lecz pojmowała mnie opacznie, bo po pierwszych słowach krzyknęła: “Aha, masz mnie już dość!” i długo musiałem ją uspokajać.

Podczas następnego przewortu pałacowego Mastozymaza zginęła, a ja uratowałem się ucieczką przez okno. Z naszego związku pozostał jedynie białoliliowy kolor sztandarów państwowych. Po ucieczce odnalazłem w lesie polanę z przyspieszaczem i chciałem go wyłączyć, ale przyszło mi do głowy, że rozsądniej będzie raczej zaczekać, aż Mikrocefale wytworzą bardziej demokratyczną cywilizację.

Przez czas jakiś mieszkałem w lesie, żywiąc się jedynie korzonkami i nocą tylko podchodziłem pod obozowisko, które chyżo przeobrażało się w miasto, otoczone ostrokołem.

Mikrocefale osiadli uprawiali rolę, miastowi zaś napadali na nich, gwałcili ich żony, a ich samych mordowali i rabowali. Rychło wyłonił się z tego handel. W tym czasie okrzepły też wierzenia religijne, których rytuał bogacił się z dnia na dzień. Ku memu wielkiemu zmartwieniu Mikrocefale zawlekli rakietę z polany do miasta i osadzili ją pośrodku głównego placu jako rodzaj bożyszcza, otoczywszy to miejsce murem i strażami. Kilka razy rolnicy jednoczyli się, napadali na Liliowiec (jak zwało się miasto) i wspólnym wysiłkiem burzyli go do fundamentów, aliści za każdym razem następowała bardzo sprawna odbudowa.

Wojnom tym położył kres król Sarcepanos, który spalił wsie, ściął lasy i rolników, a pozostałych przy życiu osadził jako jeńców wojennych na roli pod miastem. Nie mając się gdzie podziać, przywędrowałem do Liliowca. Dzięki mym znajomościom (służba pałacowa znała mnie z czasów Mastozymazy) otrzymałem posadę masażysty tronowego. Polubiwszy mnie, Sarcepanos postanowił nadać mi godność pomocnika siepacza państwowego w randze starszego torturanta. Zrozpaczony, udałem się na polanę, na której pracował przyspieszacz i nastawiłem go na maksymalne działanie. Rzeczywiście tejże nocy Sarcepanos zmarł od przejedzenia i na tronie zasiadł Trymon Sinawy, dowódca armii. Wprowadził on hierarchię urzędniczą, podatki i przymusowy pobór do wojska. Od służby wojskowej uratował mnie kolor skóry. Zostałem uznany za albinosa i jako taki nie miałem prawa zbliżania się do siedziby królewskiej. Żyłem wśród niewolników, zwany przez nich Ijonem Bladonem.

Począłem głosić powszechną równość i wyjaśniłem moją rolę w społecznym rozwoju Mikrocefalów. Rychło zgromadziło się wokół mnie wielu zwolenników tej nauki, zwanych Machinistami. Rozpoczęły się wrzenia i zamieszki, krwawo tłumione przez gwardię Trymona Sinawego. Machinizm został zakazany pod karą załaskotania na śmierć.

Kilka razy musiałem uciekać z miasta i chronić się w sadzawkach miejskich, a moi entuzjaści podlegali okrutnym prześladowaniom. Potem na moje prelekcje ściągać poczęło coraz więcej osób z wysokich sfer, oczywiście incognito. Gdy Trymon zmarł tragicznie, z roztargnienia zapomniawszy oddychać, władzę objął Karbagaz Roztropny. Był to zwolennik mojej nauki, którą podniósł do godności wyznania państwowego. Otrzymałem miano Opiekuna Machiny i wspaniałą rezydencję obok dworu. Miałem masę zajęć i sam nie wiem, jak to się stało, że podwładni mi kapłani jęli głosić tezy o mym niebiańskim pochodzeniu. Próżno usiłowałem się temu przeciwstawić. W tym czasie poczęła działać sekta Antymachinistów, głoszących, że Mikrocefale rozwijają się w sposób naturalny, a ja jestem byłym niewolnikiem, który, pobieliwszy się wapnem, w oszukańczy sposób ogłupia lud.

Przywódców sekty schwytano i król zażądał, bym jako Opiekun Machiny skazał ich na śmierć. Nie widząc innego wyjścia, uciekłem przez okno pałacu i jakiś czas ukrywałem się w sadzawkach miejskich. Pewnego dnia doszły mnie wieści, iż kapłani obwieszczają wniebowzięcie Ijona Bladona, który, spełniwszy planetarne posłannictwo, wrócił do swych boskich rodziców. Poszedłem do Liliowca, aby to sprostować, lecz tłum, klęczący przed mymi wizerunkami, po pierwszych słowach chciał mnie ukamienować. Obroniła mnie straż kapłańska, po to tylko, bym jako samozwaniec i bluźnierca został osadzony w lochu. Przez trzy dni szorowano mnie i drapano, aby zetrzeć rzekomą pobiałkę, dzięki której - jak głosiło oskarżenie - podszyłem się pod wniebowziętego Bladona. Ponieważ nie niebieszczałem, miano mnie poddać torturom. Z tej opresji udało mi się uciec dzięki pewnemu strażnikowi, który dostarczył mi nieco niebieskiej farbki. Pędem udałem się do lasu, w którym znajdował się przyspieszacz i po dłuższym manipulowaniu jeszcze bardziej spotęgowałem jego działanie w nadziei, że przyśpieszę w ten sposób nadejście porządnej cywilizacji, po czym skrywałem się przez dwa tygodnie w miejskich sadzawkach.

Wróciłem do stolicy, gdy ogłoszono republikę, inflację, amnestię i zrównanie stanów. Na rogatkach żądano już dokumentów, a że nie miałem żadnych, aresztowano mnie za włóczęgostwo. Po wyjściu na wolność zostałem, dla braku środków do życia, gońcem w Ministerstwie Oświaty. Gabinety ministerialne zmieniały się nieraz i dwa razy na dobę, że zaś każdy nowy rząd rozpoczynał władanie od anulowania dekretów poprzedniego i wydawania nowych, miałem masę biegania z okólnikami. Na koniec dostałem obrzęków na nogach i podałem się do dymisji, której nie przyjęto, bo był właśnie stan wojenny. Przeżywszy republikę, dwa dyrektoriaty, restaurację monarchii oświeconej, rządy autorytatywne generała Rozgroza, i jego ścięcie, jako zdrajcy stanu, zniecierpliwiony powolnością rozwoju cywilizacji raz jeszcze wziąłem się do majstrowania przy aparacie, z takim skutkiem, że śrubka w nim pękła. Nie wziąłem tego specjalnie do serca, aliści po paru dniach spostrzegłem, że dzieje się coś osobliwego.

Słońce wstawało na zachodzie, na cmentarzu słychać było rozmaite hałasy, widywało się chodzących nieboszczyków, przy czym stan ich poprawiał się z każdą chwilą, dorośli pomniejszali się w oczach, a małe dzieci gdzieś znikały.

Wróciły rządy generała Rozgroza, monarchia oświecona, dyrektoriat, wreszcie republika. Gdy na własne oczy zobaczyłem cofający się pogrzeb króla Karbagaza, który po trzech dniach wstał z katafalku i został odbalsamowany, zorientowałem się, że musiałem popsuć aparat i czas płynie teraz wstecz. Najgorsze było to, że i ja sam obserwowałem na własnej osobie oznaki młodnienia. Postanowiłem czekać, aż zmartwychwstanie Karbagaz I i zostanę znowu Wielkim Machinistą, gdyż, korzystając z mych ówczesnych wpływów, mógłbym bez trudu dostać się do służącej za bóstwo rakiety.

Najgorsze jednak było przeraźliwe tempo przemian; nie byłem pewny, czy doczekam właściwej chwili. Codziennie stawałem pod drzewem na podwórzu i znaczyłem kreskę na wysokości głowy - malałem z ogromną chyżością. Kiedy zostałem Opiekunem Machiny u boku Karbagaza, wyglądałem najwyżej na dziewięć lat, a tu trzeba było jeszcze zgromadzić prowiant na drogę. Nocami zanosiłem go do rakiety, co przychodziło mi z niemałym trudem, byłem bowiem coraz słabszy. Ku memu najwyższemu przerażeniu stwierdziłem, że w chwilach wolnych od zajęć pałacowych odczuwam niepowstrzymaną chęć grania w berka.

Gdy wehikuł był już gotów do drogi, wczesnym świtem skryłem się w nim i zamierzałem sięgnąć do dźwigni startowej - była jednak za wysoko. Musiałem gramolić się na stołek i tak dopiero udało mi sieją przesunąć. Chcąc zakląć, stwierdziłem ze zgrozą, że już tylko kwilę. W momencie startu jeszcze chodziłem, ale widać nadany impuls działał jakiś czas, gdyż po opuszczeniu planety, kiedy tarcza jej majaczyła w oddali białawą plamą, z trudnością udało mi się doraczkować do butelki z mlekiem, którą sobie zapobiegliwie przygotowałem. Musiałem się żywić w ten sposób przez całych sześć miesięcy.

Podróż na Amauropię trwa, jakem rzekł na początku, koło trzydziestu lat, tak że powróciwszy na Ziemię nie wzbudziłem mym wyglądem niepokoju przyjaciół. Żałuję tylko, że nie posiadam umiejętności fantazjowania, bo nie musiałbym wówczas unikać spotkań z Tarantogą i mógłbym, nie urażając go, zmyślić jakąś bajeczkę, pochlebiającą jego talentom wynalazczym.


 
PODRÓŻ TRZYNASTA

 

Z piersią pełną pomieszanych uczuć przystępuję do opisu tej wyprawy, która przyniosła mi więcej, niżeli mogłem się kiedykolwiek spodziewać. Celem moim, kiedy wyruszyłem z Ziemi, było dotarcie do niezmiernie odległej planety gwiazdozbioru Kraba, Zazjawy, słynącej w całej próżni tym, że wydała jedną z najwybitniejszych osobistości Kosmosu, Mistrza Oh. Ten znakomity mędrzec nie nazywa się tak naprawdę, a mianuję go w ten sposób, ponieważ niepodobna inaczej oddać jego imienia w jakimkolwiek ziemskim języku. Dziecię, rodzące się na Zazjawie, otrzymuje ogromną ilość tytułów i odznaczeń wraz z imieniem niezmiernie długim według naszych pojęć.

Przyszedłszy w swoim czasie na świat, Mistrz Oh nazwany został Gridipidagititositipopokarturtegwauanatopocotuototam. Mianowano go Złotolitą Podporą Istnienia, Doktorem Łagody Doskonałej, Światłą Wszechstronnością Possybilitatywną eto., etc. W miarę jak dorastał i kształcił się, z roku na rok odejmowano mu po tytule i cząstce nazwiska, że zaś niezwykłe zdradzał zdolności, już w trzydziestym trzecim roku życia odebrano mu ostatnie odznaczenie, w dwa lata zaś później nie miał już w ogóle żadnego tytułu, a jego imię określała w alfabecie zazjawiskim jedna tylko, i to niema litera, oznaczająca “przydech niebiański” - to jest rodzaj zdławionego westchnienia, które wydaje się od nadmiaru szacunku i rozkoszy.

Teraz Czytelnik pojmie zapewne, czemu zwę tego Mędrca Mistrzem Oh. Mąż ów, zwany Dobroczyńcą Kosmosu, całe swe życie poświęcił dziełu uszczęśliwiania rozlicznych plemion galaktycznych i w nieustającym trudzie stworzył naukę o spełnianiu życzeń, zwaną też Ogólną Teorią Protez. Stąd też, jak powszechnie wiadomo, pochodzi jego własne określenie jego działalności; jak wiecie, nazywa on siebie protetą.

Pierwszy raz zetknąłem się z przejawem działalności Mistrza Oh na Europii. Planeta ta z dawien dawna wrzała od kwasów, nienawiści i wzajemnej zgryźliwości jej mieszkańców. Brat zazdrościł tam bratu, uczeń nienawidził nauczyciela, podwładny zwierzchnika. Kiedym tam wszelako zawitał, rzuciła mi się w oczy sprzeczna z tą famą powszechna łagodność i najtkliwsza miłość, jaką okazywali sobie wszyscy bez wyjątku członkowie planetarnej społeczności. Usiłowałem oczywiście dociec, jakie może być źródło tak budującej przemiany.

Pewnego razu, wędrując ulicami miasta stołecznego w towarzystwie znajomego tuziemca, zauważyłem na licznych wystawach sklepowych głowy naturalnej wielkości, umieszczone na stojakach niczym kapelusze oraz duże lale, doskonale wyobrażające Europijczyków. Zagadnięty towarzysz mój wyjaśnił, że są to odgromniki uczuć nieprzyjaznych. Żywiąc do kogoś niechęć lub uprzedzenie, idzie się do takiego sklepu i zamawia tam wierną podobiznę upatrzonego, aby potem, zamknąwszy się w mieszkaniu na cztery spusty, do woli sobie z nią poczynać. Osoby zamożniejsze stać na całą lalę, ubożsi muszą zadowolić się poniewieraniem samych tylko głów.

Ten nie znany mi dotąd wykwit techniki społecznej, zwany Protezą Swobody Poczynań, kazał mi zasięgnąć bliższych wiadomości o jego twórcy, którym okazał się Mistrz Oh.

Bawiąc potem na innych globach, miałem okazję stykać się ze zbawiennymi śladami jego działalności. I tak na planecie Ardelurii żył pewien znakomity astronom, głoszący, że planeta obraca się wokół swej osi. Teza ta sprzeciwiała się wierze Ardelurów, według której planeta osadzona jest nieruchomo w centrum Wszechświata. Kolegium kapłańskie wezwało astronoma przed sąd i zażądało, by odwołał swą heretycką naukę. Kiedy odmówił, skazano go na oczyszczające od grzechów całopalenie. Mistrz Oh, dowiedziawszy się o tym, pojechał na Ardelurię. Przeprowadził rozmowy z kapłanami i uczonymi, wszelako obie strony twardo stały na swoim. Spędziwszy noc na rozmyślaniach, mędrzec doszedł do właściwej idei, którą zaraz wcielił w życie. Był to hamulec planetarny. Z jego pomocą wstrzymany został ruch obrotowy planety. Astronom, przebywający w więzieniu, przekonał się o zaszłej zmianie dzięki obserwacji nieba i wyparł się dotychczasowych twierdzeń, przystając ochoczo na dogmat o nieruchomości Ardelurii. Tak stworzona została Proteza Prawdy Obiektywnej.

W wolnych od pracy społecznej chwilach zajmował się Mistrz Oh pracami badawczymi innego rodzaju: i tak, na przykład, stworzył metodę odkrywania planet, zamieszkanych przez istoty rozumne, na bardzo wielką odległość. Jest to metoda “klucza a posteriori”, niesłychanie prosta, jak każdy pomysł genialny. Rozbłysk nowej gwiazdki na firmamencie tam, gdzie dotąd gwiazd nie było, świadczy o tym, że właśnie rozpada się planeta, której mieszkańcy osiągnęli wysoki stopień cywilizacji i odkryli sposoby wyzwalania energii atomowej. Mistrz Oh zapobiegał jak mógł podobnym wydarzeniom, a to w ten sposób, że mieszkańców planet, na których wyczerpywały się zasoby paliw naturalnych, jak węgiel czy nafta, wyuczał hodowli węgorzy elektrycznych. Przyjęła się ona na niejednym globie pod nazwą Protezy Postępu. Któż z kosmonautów nie chwali sobie wieczornych spacerów na Enteroptozie, kiedy w wędrówce przez ciemności towarzyszy nam tresowany węgorz z żaróweczką w pyszczku!

Z upływem czasu rosła we mnie coraz większa chęć poznania Mistrza Oh. Rozumiałem wszakże, że nim się z nim zetknę, muszę pierwej uczciwie przysiąść fałdów, aby wznieść się na jego wyżyny intelektualne. Powodowany tą myślą, postanowiłem cały czas lotu, obliczany na lat dziewięć, poświęcić samokształceniu w dziedzinie filozofii. Jakoż wystartowałem z Ziemi w rakiecie od klapy po dziób wypełnionej półkami bibliotecznymi, uginającymi się pod ciężarem najszczytniejszych płodów ducha ludzkiego. Odsądziwszy się od gwiazdy macierzystej na jakieś sześćset milionów kilometrów, kiedy nic już nie mogło zakłócić mi spokoju, wziąłem się do lektury. Wobec jej ogromu przygotowałem sobie specjalny plan, polegający na tym, że aby umknąć omyłkowego czytania książek, które już raz przewertowałem, każde poznane dzieło wyrzucałem przez klapę z rakiety, z tym że miałem zamiar pozbierać je, unoszące się swobodnie w przestrzeni, podczas drogi powrotnej.

Tak tedy przez dwieście osiemdziesiąt dni zgłębiałem Anaksagorasa, Platona i Plotyna, Orygenesa i Tertuliana, przeszedłem Szkota Eriugenę, biskupów Hraba z Moguncji i Hinkmara z Reims, od deski do deski odczytałem Ratramnusa z Corbie i Servatusa Lupusa, a także Augustyna, a mianowicie jego De Vita Beata, De Civitate Dei i De Quantitate Animae. Za czym wziąłem się za Tomasza, biskupów Synesiosa i Nemesiosa oraz Pseudoareopagitę, świętego Bernarda i Suareza. Przy świętym Wiktorze musiałem zrobić przerwę, bo mam zwyczaj kręcenia w czasie lektury gałek z chleba i rakieta była już ich pełna. Wymiótłszy wszystko w próżnię, zamknąłem klapę i wróciłem do nauki. Następne półki zapełniały dzieła nowsze - było tego ze siedem i pół tony i począłem się lękać, że czasu nie starczy mi na zgłębienie wszystkiego, aliści wnet przekonałem się, iż motywy się powtarzają, różne jedynie ujęciem. To co jedni, obrazowo mówiąc, stawiali na nogach, inni odwracali na głowę; tak więc niejedno mogłem pominąć.

Przemierzyłem więc mistyków i scholastyków, Hartmanna, Gentiiego, Spinozę, Wundta, Malebranche'a, Herbarta i zapoznałem się z infmityzmem, doskonałością stwórcy, harmonią przedustawną i monadami, nie mogąc się nadziwić, jak każdy z owych mędrców wiele miał do powiedzenia o duszy ludzkiej, a przy tym każdy coś wręcz przeciwnego temu, co głosili inni.

Kiedy zagłębiałem się w rozkosznym doprawdy opisie harmonii przedustawnej, lekturę przerwała mi dość drastyczna przygoda. Oto znajdowałem się już w okolicach' próżniowych wirów magnetycznych, które z nieporównaną siłą magnesują wszystkie przedmioty żelazne. Tak się też stało z żelaznymi skuwkami moich mesztów i przyssany do stalowej podłogi, kroku nie mogłem zrobić, by zbliżyć się do szafki z wiktuałami. Groziła mi już śmierć głodowa, aliści wspomniałem na czas, że mam w zanadrzu kieszonkowy Poradnik Kosmonauty, skąd wyczytałem, iż w podobnej sytuacji należy zzuć trzewiki. Po czym wróciłem do ksiąg.

Kiedym poznał już ze sześć tysięcy tomów i tak się obracałem w ich materii jak we własnej kieszeni, od Zazjawy dzieliło mnie jakieś osiem trylionów kilometrów. Właśnie zabrałem się do następnej półki, wypełnionej krytyką czystego rozumu, gdy uszu moich dobiegło energiczne pukanie. Podniosłem zaskoczony głowę, byłem bowiem sam w rakiecie, a z próżni gości się raczej nie spodziewałem.

Pukanie powtórzyło się natarczywiej, zarazem zaś dobiegł mnie stłumiony głos:

- Otwierać! Rybicja!

Odkręciłem czym prędzej śruby klapy i do rakiety weszły trzy istoty w skafandrach, obsypanych mlecznym pyłem.

- Aha! Złapaliśmy wodnika na gorącym uczynku! - zawołał pierwszy z przybyłych, a drugi dodał:

- Gdzie wasza woda?

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, osłupiały ze zdziwienia, trzeci powiedział do tamtych coś, co ich nieco zmitygowalo.

- Skąd pochodzisz? - spytał mnie pierwszy.

- Z Ziemi! A wy kim jesteście?

- Swobodna Rybicja Finty - burknął i podał mi kwestionariusz do wypełnienia.

Ledwo rzuciłem okiem na rubryki tego dokumentu, a potem na skafandry istot, wydające przy każdym ruchu odgłos bulgotania, zorientowałem się, że przez nieuwagę zleciałem w pobliże bliźniaczych planet Pinty i Panty, których wymijanie w możliwie dużym promieniu zalecają wszystkie poradniki. Niestety - było już na to za późno. Podczas gdy wypełniałem kwestionariusz, osobnicy w skafandrach systematycznie spisywali przedmioty znajdujące się w rakiecie. Odkrywszy w pewnym momencie puszkę ze szprotami w oleju, wydali triumfalny okrzyk, po czym opieczętowali rakietę i wzięli ją na hol. Próbowałem nawiązać z nimi rozmowę, ale bezskutecznie. Zauważyłem, że skafandry, które mieli na sobie, kończyły się szeroką, płaską wypustką, jak gdyby Pintyjczycy mieli zamiast nóg rybie ogony. Niebawem jęliśmy się opuszczać na planetę. Cała była pokryta wodą, co prawda bardzo płytką, gdyż wystawały z niej dachy budowli. Gdy Rybici zdjęli na lotnisku skafandry, przekonałem się, że są bardzo podobni do ludzi, a jedynie członki mają dziwacznie wygięte i pokręcone. Wsadzono mnie do czegoś w rodzaju łodzi, osobliwej przez to, że miała wielkie otwory w dnie i po burty pełna była wody. Tak zanurzeni popłynęliśmy z wolna w stronę śródmieścia. Spytałem, czy nie można by tych dziur zatkać i wyczerpać wody; pytałem potem i o inne rzeczy, ale moi towarzysze nic nie odpowiedzieli, a tylko notowali gorączkowo moje słowa.

Ulicami brodzili mieszkańcy planety z głowami skrytymi pod wodą, wynurzając je co chwila dla zaczerpnięcia tchu. Przez szklane ściany bardzo pięknych domów widać _było ich wnętrza: pokoje mniej więcej do połowy wysokości wypełniała woda. Kiedy wehikuł nasz zatrzymał się na skrzyżowaniu opodal gmachu noszącego napis “Główny Zarząd Irygacyjny”, przez otwarte okna dobiegało mnie bulgotanie urzędników. Na placach stały strzeliste posągi ryb, ozdobione wieńcami wodorostów. Gdy łódź nasza znów się na chwilę zatrzymała (ruch był bardzo wielki), z rozmowy przechodniów pochwyciłem, że przed chwilą zdemaskowano właśnie na rogu szpiega, kiedy tryfował szengiele.

Potem wypłynęliśmy na rozległą aleję, ozdobioną wspaniałymi portretami ryb i różnokolorowymi napisami: “Hej wodnista swobodo!” “Płetwa do płetwy, zwalczymy suszę, wodniki!” - i innymi, których nie zdążyłem odczytać. Na koniec łódź przybiła do gigantycznego drapacza chmur. Fronton jego zdobiły festony, a nad wejściem widniała szmaragdowa tablica: “Swobodna Rybicja Wodna”. Windą, przypominającą małe akwarium, pojechaliśmy na 16 piętro. Wprowadzono mnie do gabinetu, wypełnionego wyżej biurka wodą, i kazano czekać. Cały obity był przepiękną szmaragdową łuską.

Przygotowałem sobie w myśli dokładne odpowiedzi na pytania, skąd się tu wziąłem i dokąd zamierzam się udać, aliści nikt mnie o to nie pytał. Przesłuchujący, Rybita małego wzrostu, wszedł do gabinetu, zmierzył mnie surowym spojrzeniem, a potem wstał na palce i z ustami nad powierzchnią wody spytał:

- Kiedy rozpocząłeś swą zbrodniczą działalność? Wiele za nią otrzymywałeś? Jakich masz wspólników?

Odparłem, że jako żywo nie jestem szpiegiem; wyjaśniłem też okoliczności, które przywiodły mnie na planetę. Gdy atoli oświadczyłem, że znalazłem się na Fincie przypadkiem, przesłuchujący wybuchnął śmiechem i powiedział, że muszę sobie wymyślić coś inteligentniejszego. Następnie zabrał się do studiowania protokołów, rzucając mi co chwila rozmaite pytania. Szło mu to bardzo niesporo, bo za każdym razem musiał wstawać dla zaczerpnięcia tchu, a raz niechcący się zachłysnął i długo kaszlał. Zauważyłem potem, że przytrafia się to Pintyjczykom bardzo często.

Rybita namawiał mnie łagodnie, żebym przyznał się do wszystkiego, a kiedy odpowiadałem wciąż, że jestem niewinny, zerwał się nagle i wskazując na puszkę ze szprotami, spytał:

- A co to znaczy?

- Nic - odparłem zdumiony.

- Zobaczymy. Odprowadzić tego prowokatora! - krzyknął.

Na tym przesłuchanie zostało zakończone. Pomieszczenie, w którym mnie zamknięto, było całkiem suche. Przyjąłem to z prawdziwą przyjemnością, bo już porządnie dała mi się we znaki dokuczliwa wilgoć. Oprócz mnie znajdowało się w tym niewielkim pokoiku siedmiu Pintyjczyków, którzy przyjęli mnie nader życzliwie i jako obcokrajowcowi ustąpili miejsca na ławce. Od nich dowiedziałem się, że szproty, znalezione w rakiecie, przedstawiają w myśl ich ustaw straszliwą obrazę najwyższych ideałów pintyjskich, a to poprzez tak zwaną zbrodniczą aluzję. Pytałem, o jaką aluzję idzie, wszelako nie umieli, czy raczej nie chcieli (jak mi się zdawało) tego powiedzieć. Widząc, że pytania na ten temat sprawiają im przykrość, zamilkłem. Dowiedziałem się jeszcze od nich, iż zamknięcia podobne do takich, w jakim przebywam, stanowią jedyne bezwodne miejsca na całej planecie. Pytałem, czy zawsze w swej historii przebywali w wodzie - odpowiedzieli mi, że niegdyś Pinta posiadała wiele lądów, a mało mórz i że było na niej mnóstwo wstrętnych, suchych miejsc.

Obecnym władcą planety był Wielki Wodnik Rybon Ermezyneusz. Przez trzy miesiące mego pobytu w sucharce zbadało mnie osiemnaście rozmaitych komisji. Określały one kształt, jaki przybierała mgiełka na lusterku, na które kazano mi chuchać, liczono ilość kropel, które ściekały ze mnie po zanurzeniu w wodzie, i pasowano mi rybi ogon. Musiałem też opowiadać rzeczoznawcom moje sny, które od razu klasyfikowali i segregowali według paragrafów kodeksu karnego. Pod jesień dowody mej winy obejmowały już osiemdziesiąt dużych tomów, a dowody rzeczowe wypełniały trzy szafy w gabinecie z rybią łuską. Na koniec przyznałem się do wszystkiego, co mi zarzucono, a w szczególności do perforowania chondrytów i do rzęsistej trybieży wielokrotnej na rzecz Panty. Do dziś dnia nie wiem, co by to mogło znaczyć. Z uwagi na okoliczności łagodzące, a mianowicie moją tępą nieświadomość błogosławieństw żywota podwodnego oraz nadchodzące imieniny Wielkiego Rybona Wodnika Ermezyneusza wymierzono mi umiarkowany wyrok dwu lat swobodnego rzeźbienia z zawieszeniem w wodzie na sześć miesięcy, po czym wypuszczono mnie na wolną stopę.

Postanowiłem urządzić się możliwie dogodnie na okres półrocznego pobytu na Fincie, a nie znalazłszy miejsca w żadnym hotelu, zamieszkałem kątem u pewnej staruszki, która się trudniła tremobowaniem ślimaków, to jest przyuczaniem ich do układania się w pewne wzory na święta narodowe.

Zaraz pierwszego wieczoru po wyjściu z sucharki udałem się na występ stołecznego chóru, który mocno mnie rozczarował, albowiem chór śpiewał pod wodą - bulgocąc.

W pewnej chwili zauważyłem, że dyżurny Rybita wyprowadził jakiegoś osobnika, który po zapadnięciu ciemności na widowni oddychał przez trzcinową rurkę. Dostojnicy zajmujący miejsca w lożach pełnych wody nieustannie polewali się tuszem. Nie mogłem oprzeć się dziwnemu wrażeniu, że wszystkim jest z tym raczej niewygodnie. Próbowałem też zaczerpnąć w tym przedmiocie informacji u mojej gospodyni - nie raczyła mi wszakże odpowiedzieć; spytała tylko, do jakiego poziomu życzę sobie mieć napuszczoną wodę do pokoju. Gdy odparłem, że najchętniej nie widziałbym wody poza łazienką, zacisnęła usta, wzruszyła ramionami i odeszła, zostawiając mnie w pół słowa.

Pragnąc poznać wszechstronnie Pintyjczyków, starałem się brać udział w ich życiu kulturalnym. Kiedym przybył na planetę, w prasie toczyła się właśnie żywa dyskusja na temat bulgotania. Specjaliści opowiadali się za bulgotaniem z cicha, jako mającym największą przyszłość.

U mojej gospodyni zajmował jeden pokój pewien młody, sympatyczny Pintyjczyk, redaktor popularnego pisma “Rybi Głos”. W gazetach spotykałem 'często wzmianki o baldurach i badubinach; z tekstu wynikało, że chodzi o jakieś istoty żywe, ale nie mogłem się dorozumieć, co mają one wspólnego w Pintyjczykami. Osoby, które o to pytałem, zazwyczaj zanurzały się, zagłuszając mnie bulgotaniem. Chciałem spytać o to redaktora, ale był wielce zaaferowany. Przy kolacji wyznał mi w największym wzburzeniu, że przydarzyła mu się fatalna rzecz. Przez przeoczenie napisał w artykule wstępnym, że w wodzie jest mokro. W związku z tym spodziewał się najgorszego. Usiłowałem go pocieszyć, pytałem też, czy według nich w wodzie jest sucho; wzdrygnął się i odparł, że nic nie rozumiem. Wszystko należy rozpatrywać z rybiego punktu widzenia. Otóż rybom nie jest mokro, ergo - w wodzie nie jest mokro. Po dwu dniach redaktor znikł.

Na szczególne trudności natrafiłem, chodząc na imprezy publiczne. Gdy po raz pierwszy poszedłem do teatru, w oglądaniu przedstawienia wielce przeszkadzał mi nieustający szept. Sądząc, że szepczą moi sąsiedzi, starałem się nie zwracać na to uwagi. W końcu zdenerwowany przesiadłem się na inny fotel, ale i tam słyszałem ten sam szept. Gdy na scenie była mowa o Wielkim Rybonie, cichy głos szeptał: “członki twe przepaja szczęsne drżenie”. Zauważyłem, że cała sala zaczęła z lekka dygotać. Potem przekonałem się, iż we wszystkich miejscach publicznych umieszczone są specjalne szeptacze, podpowiadające obecnym właściwe przeżycia. Pragnąc lepiej poznać obyczaje i właściwości Pintyjczyków, nabyłem większą ilość książek, zarówno powieści, jak czytanek szkolnych i dzieł naukowych. Niektóre z nich mam jeszcze, na przykład: “Mały Badubin”, “O okropnościach suszy”, “Jak rybio jest pod wodą”, “Bulgot we dwoje” itp. W księgami uniwersyteckiej polecono mi dzieło o ewolucji perswazyjnej, wszelako i z niego nie wyniosłem nic poza bardzo szczegółowymi opisami baldurów i badubinów.

Moja gospodyni, kiedym ją próbował indagować, zamknęła się w kuchni ze ślimakami, udałem się więc ponownie do księgami i spytałem, gdzie mógłbym zobaczyć chociaż jednego badubina. Na te słowa wszyscy sprzedawcy dali nurka pod kontuar, a przypadkowo obecni w sklepie młodzi Pintyjczycy zaprowadzili mnie na Rybicję jako prowokatora. Wtrącony do sucharki, zastałem tam trzech z poprzednich towarzyszy. Od nich dowiedziałem się dopiero, że baldurów ani badubinów jeszcze na Fincie nie ma. Są to szlachetne, doskonałe w swej rybowatości formy, w które Pintyjczycy przekształcą się z czasem zgodnie z nauką o ewolucji perswazyjnej. Spytałem, kiedy się to stanie. Na co wszyscy obecni zadrżeli i usiłowali dać nurka, co z braku wody było oczywistą niemożliwością, a najstarszy wiekiem, o bardzo pokręconych członkach, rzekł:

- Słuchaj no, wodniku, takich rzeczy nie mówi się u nas bezkarnie. Niechby Rybicja dowiedziała się o twoich pytaniach, to uczciwie obostrzy ci wyrok.

Przygnębiony oddałem się smutnym rozmyślaniom, z których wyrwała mnie rozmowa towarzyszy niedoli. Rozprawiali o swych przewinieniach, zastanawiając się nad ich rozmiarami. Jeden znalazł się w sucharce, ponieważ zasnąwszy na omywanym wodą tapczanie zachłysnął się i skoczył na równe nogi z krzykiem: “Zdechnąć można od tego”. Drugi nosił dziecko na barana, zamiast przyuczać je od maleńkości do życia pod wodą. Trzeci wreszcie, ów najstarszy, miał nieszczęście zabulgotać w sposób określony przez osoby kompetentne jako znaczący i obelżywy podczas prelekcji o trzystu wodnikach bohaterach, którzy zginęli ustanawiając rekord życia pod wodą.

Niebawem wezwano mnie przed Rybitę, który oświadczył mi, że ten ponowny haniebny występek, jakiego się dopuściłem, zmusza go do wymierzenia mi łącznej kary trzech lat swobodnego rzeźbienia. Nazajutrz w towarzystwie trzydziestu siedmiu Pintyjczyków popłynąłem łodzią, w znanych już warunkach, to jest zanurzony w wodzie po brodę, do regionów rzeźbiarskich. Znajdowały się one daleko za miastem. Praca nasza polegała na rzeźbieniu posągów ryby z gatunku sumiastych. Za mej pamięci wykuliśmy ich około 140 000. Rano płynęliśmy do pracy, śpiewając pieśni, z których najlepiej zapamiętałem jedną, zaczynającą się od stów “Hej swoboda, hej swoboda do rzeźbienia sił nam doda”. Po pracy wracaliśmy do naszych pomieszczeń; przed kolacją zaś, którą należało spożywać pod wodą, przybywał codziennie lektor i wygłaszał prelekcję oświatową o swobodach podwodnych; chętni mogli zapisywać się do klubu kontemplatorów pletwistości. Kończąc prelekcję, lektor pytał zawsze, czy ktoś z nas nie stracił aby ochoty do rzeźbienia? Nikt się jakoś nie zgłaszał, więc i ja tego nie czyniłem. Zresztą rozmieszczone na sali szeptacze oświadczały, że mamy zamiar rzeźbić bardzo długo, i to możliwie podwodnje.

Pewnego dnia kierownictwo nasze jęło okazywać oznaki niezwykłego podniecenia, a przy obiedzie dowiedzieliśmy się, że obok naszych pracowni przepłynie dziś Wielki Rybon Wodnik Ermezyneusz, który wyprawia się na wcielanie baldurzej mętoci. Jakoż od południa pływaliśmy na baczność w oczekiwaniu wysokiego przybycia. Padał deszcz i było okropnie zimno, tak że wszyscyśmy drżeli. Szeptacze umieszczone na pływających bojach donosiły, że dygoczemy z entuzjazmu. Orszak Wielkiego Rybona na siedmiuset łodziach mijał nas niemal do zmierzchu. Znajdując się dość blisko, miałem okazję ujrzeć samego Rybona, który, ku memu zdumieniu, w najmniejszej mierze nie przypominał ryby. Był to najzwyklejszy z pozoru, tyle że bardzo sędziwy Pintyjczyk, o członkach okrutnie pokręconych. Ośmiu magnatów odzianych w łuskę szkarłatną i złotą podtrzymywało dostojne barki władcy, gdy wynurzał głowę z wody dla zaczerpnięcia tchu; kaszlał przy tym tak przeraźliwie, aż mi się go żal zrobiło. Na cześć tego wydarzenia wyrzeźbiliśmy nadprogramowo osiemset posągów ryby sumiastej.

W jakiś tydzień potem poczułem po raz pierwszy paskudne łupanie w rękach; towarzysze wyjaśnili mi, że mam po prostu początki reumatyzmu, stanowiącego największą plagę Pinty. Nie wolno wszakże mówić, że to choroba, a tylko, że są to objawy bezideowego oporu organizmu przeciw zrybieniu. Teraz dopiero stał się dla mnie jasny powykręcany wygląd Pintyjczyków.

Co tydzień prowadzono nas na widowiska, przedstawiające perspektywy życia podwodnego. Ratowałem się zamykaniem oczu, bo na samo wspomnienie wody niedobrze mi się robiło.

Tak toczyło się moje życie przez pięć miesięcy. Pod koniec tego okresu zaprzyjaźniłem się z pewnym starszym Pinty jeżykiem, profesorem uniwersytetu, który rzeźbił swobodnie za to, że na jednym z wykładów oświadczył, iż woda jest wprawdzie niezbędna do życia, ale w innym sensie, niż się to powszechnie praktykuje. W rozmowach, które prowadziliśmy przeważnie nocą, profesor opowiadał mi o dawnych dziejach Pinty. Planetę nękały niegdyś gorące wiatry i uczeni dowiedli, że zagraża jej przemiana w szczerą pustynię. W związku z tym opracowali wielki plan irygacyjny. Aby go wprowadzić w życie, założono odpowiednie instytucje i nadrzędne biura; potem atoli, gdy zbudowano już sieć kanałów i zbiorników, biura nie chciały się rozwiązać i działały dalej, nawadniając Pintę coraz bardziej. Doszło do tego - mówił profesor - że to, co miało być opanowane, opanowało nas. Nikt jednak nie chciał przyznać się do tego, następnym zaś, koniecznym już krokiem było stwierdzenie, że jest właśnie tak, jak być powinno.

Pewnego dnia poczęły krążyć wśród nas wieści budzące niesłychane podniecenie. Mówiono, że oczekiwana jest jakaś nadzwyczajna zmiana, niektórzy ważyli się nawet twierdzić, iż sam Wielki Rybon zarządzi w najbliższym czasie suszę mieszkalną, a może i ogólną. Kierownictwo przystąpiło niezwłocznie do zwalczania defetyzmu ustalając nowe projekty rybich posągów. Mimo to uparta plotka powracała w wersjach coraz bardziej fantastycznych; słyszałem na własne uszy, jak ktoś mówił, że widziano Wielkiego Rybona Ermezyneusza z ręcznikiem.

Jednej nocy dobiegły nas odgłosy hucznej zabawy z budynku kierownictwa. Wypłynąwszy na dwór, ujrzałem, jak kierownik wraz z lektorem wylewają z okien wodę wielkimi kubłami, głośno przy tym śpiewając. Skoro świt pojawił się lektor; siedział w uszczelnionej łódce i oświadczył nam, że wszystko, co działo się dotąd, było nieporozumieniem; że opracowuje się nowe, prawdziwie swobodne, a nie takie jak dotąd sposoby bytowania, a na razie odwołane zostaje bulgotanie jako męczące, szkodliwe dla zdrowia i całkiem zbyteczne. Podczas swej przemowy wsadzał nogę do wody i cofał ją otrząsając się z obrzydzenia. Na zakończenie dodał, że był zawszeJ)rzeciwny wodzie i jak mało kto rozumiał, że nic z niej dobrego nie wyniknie. Przez dwa dni nie chodziliśmy do pracy. Potem skierowano nas do rzeźb już gotowych; odbijaliśmy im płetwy i przytwierdzali zamiast nich nogi. Lektor zaczął nas uczyć nowej piosenki “Raduje się dusza, kiedy wkoło susza”, i mówiono już powszechnie, że lada dzień przywiezione zostaną pompy, które usuną wodę.

Jednakże po drugiej zwrotce lektor został wezwany do miasta i więcej nie wrócił. Nazajutrz rano przypłynął do nas kierownik, ledwo co wynurzając głowę z wody i rozdał wszystkim nieprzemakalne gazety. Donosiły one, że bulgotanie, jako szkodliwe dla zdrowia i nie pomagające w baldurzeniu, zostaje raz na zawsze unieważnione, co nie oznacza jednak bynajmniej powrotu na zgubną suszę. Wprost przeciwnie. Aby przyklimować badubiny i spętwić baldury, ustanawia się na całej planecie oddychanie wyłącznie podwodne, jako w wyższym stopniu rybie, przy czym mając na uwadze dobro publiczne wprowadza się je stopniowo, to znaczy - każdego dnia wszyscy obywatele winni przebywać pod wodą o małą chwilę dłużej niż dnia poprzedniego. Żeby im to ułatwić, powszechny poziom wody podwyższa się do jedenastu głębarków (miara długości).

Rzeczywiście pod wieczór podwyższono poziom wody tak, żeśmy musieli spać stojąc. Ponieważ szeptacze zostały zalane, umocowano je cośkolwiek wyżej, a nowy lektor zabrał się do prowadzenia ćwiczeń w oddychaniu podwodnym. Po kilku dniach miłościwym rozporządzeniem Ermezyneusza na prośbę wszystkich obywateli poziom wody podwyższono jeszcze o pół głębarka. Wszyscyśmy zaczęli chodzić wyłącznie na palcach. Osoby niższe po krótkim czasie gdzieś znikły. Ponieważ oddychanie podwodne nikomu się nie udawało, wytworzyła się praktyka nieznacznego wyskakiwania nad powierzchnię dla chwycenia tchu. Po jakimś miesiącu szło to już bardzo sprawnie, przy czym wszyscy udawali, że ani sami tego nie robią, ani drugich tak postępujących nie widzą. Prasa donosiła o olbrzymich postępach oddychania podwodnego w całym państwie, a do swobodnego rzeźbienia przybywało sporo osób, które bulgotały po staremu.

Wszystko to razem wzięte tyle mi sprawiało kłopotu, że zdecydowałem się w końcu opuścić tereny swobodnego rzeźbienia. Po pracy ukryłem się za podmurówką nowego pomnika (zapomniałem powiedzieć, żeśmy odbijali przytwierdzone rybom nogi i na powrót umieszczali tam płetwy), a kiedy zrobiło się pusto, popłynąłem do miasta. Miałem pod tym względem znaczną przewagę nad Pintyjczykami, którzy wbrew temu, czego można by się spodziewać, pływać w ogóle nie umieją.

Utrudziłem się mocno, ale w końcu udało mi się dopłynąć na lotnisko. Rakiety mojej pilnowało czterech Rybitów.

Na szczęście ktoś zaczął w pobliżu bulgotać i Rybici rzucili się w tę stronę. Zerwałem wtedy pieczęcie, wskoczyłem do środka i wystartowałem z największą możliwą szybkością. Po kwadransie planeta majaczyła już w dali jako drobna gwiazdka, na której tak wiele było mi dane przeżyć. Położyłem się do łóżka, rozkoszując się jego suchością; niestety, miły ten wypoczynek nie trwał długo. Ze snu wyrwało mnie naraz energiczne dobijanie się do klapy. Jeszcze na pół senny zawołałem: “Niech żyją swobody pintyjskie!” Okrzyk ten drogo miał mnie kosztować, albowiem do rakiety dobijał się patrol Anielicji Pantyjskiej. Próżne były moje tłumaczenia, że źle mnie dosłyszano, że wołałem “swobody pantyjskie”, a nie “pintyjskie”. Rakieta została opieczętowana i wzięta na hol. Trzebaż było jeszcze biedy, że miałem w spiżarce drugą puszkę szprotów, którą napocząłem był przed udaniem się na spoczynek. Ujrzawszy otwartą puszkę, Anielici zadrżeli, a potem z triumfalnym okrzykiem sporządzili protokół. Niebawem wylądowaliśmy na planecie. Kiedy wsadzono mnie do oczekującego wehikułu, odetchnąłem, widząc, że planeta, jak daleko sięgnąć okiem, pozbawiona jest wody. Gdy moja eskorta zdjęła skafandry, przekonałem się, że mam do czynienia z istotami ogromnie przypominającymi ludzi, wszyscy jednak mieli twarze tak do siebie podobne, jakby byli bliźniakami i do tego uśmiechniętymi.

Choć zapadał zmrok, w mieście jasno było od świateł jak w dzień. Zauważyłem, że kto tylko z przechodniów spojrzał na mnie, kiwał z przerażeniem czy politowaniem głową, a jakaś Pantyjka zemdlała nawet na mój widok, co było o tyle osobliwe, że nie przestała się i wtedy uśmiechać.

Po niejakim czasie wydało mi się, że wszyscy mieszkańcy planety noszą rodzaj masek, nie byłem tego wszakże całkiem pewny. Podróż zakończyła się przed gmachem, na którym widniał napis: WOLNA ANIELICJA P A N T Y. Noc spędziłem samotnie w małym pokoiku, nasłuchując odgłosów wielkomiejskiego życia, dobiegających przez okno. Nazajutrz koło południa odczytano mi w gabinecie przesłuchującego akt oskarżenia. Zarzucano mi występek angelofagii z poduszczenia pintyjskiego oraz zbrodnię zróżnicowania osobistego. Dowody rzeczowe, świadczące przeciw mnie, były dwa: jeden stanowiła otwarta puszka szprotów, drugi zaś - lusterko, w którym pozwolił mi się przejrzeć przesłuchujący.

Był to Anielita IV Rangi w białym jak śnieg mundurze z brylantowymi błyskawicami przez pierś; wyjaśnił mi, że za występki, które popełniłem, grozi mi dożywotnia identyfikacja, po czym dodał, iż sąd daje mi cztery dni czasu na przygotowanie obrony. Z wyznaczonym z urzędu obrońcą mogłem się widzieć na każde żądanie.

Mając już pewne doświadczenie w przedmiocie metod postępowania sądowego w tych okolicach Galaktyki, chciałem się przede wszystkim dowiedzieć, na czym polega grożąca mi kara. Jakoż spełniając moje życzenie zaprowadzono mnie do niewielkiej sali bursztynowego koloru, w której czekał już obrońca, Anielita II Rangi. Okazał się on nader wyrozumiały i nie szczędził mi wyjaśnień.

- Wiedz, obcy przybyszu - rzekł - że posiedliśmy najwyższe zrozumienie źródeł wszystkich trosk, cierpień i nieszczęść, którym podlegają istoty gromadzące się w społeczeństwa. Źródło to mieści się w jednostce, w jej prywatnej osobowości. Społeczeństwo, zbiorowość jest wieczna, podlega prawom trwałym i niewzruszonym, tak jak im podlegają potężne słońca i gwiazdy. Jednostkę cechuje chwiejność, niepewność decyzji, przypadkowość postępków, a nade wszystko - przemijalność. Otóż my zlikwidowaliśmy całkowicie indywidualizm na rzecz społeczności.

Na naszej planecie istnieje wyłącznie zbiorowość - nie ma na niej jednostek.

- Jakże - rzekłem osłupiały - to, co mówisz, musi być tylko figurą retoryczną, bo przecież ty jesteś jednostką...

- W najmniejszej mierze - odparł z niezmiennym uśmiechem. - Zauważyłeś chyba, że nie różnimy się od siebie twarzami. Tak samo też osiągnęliśmy najwyższą zamienialność społeczną.

- Nie rozumiem. Co to znaczy?

- Zaraz ci to wyjawię. W każdej chwili istnieje w społeczeństwie określona ilość funkcji, czyli, jak mówimy, etatów. Są to etaty zawodowe, więc władców, ogrodników, techników, lekarzy; są też etaty rodzinne - ojców, braci, sióstr i tak dalej. Otóż na każdym takim etacie Pantyjczyk działa tylko przez jedną dobę. O północy odbywa się w całym naszym państwie jeden ruch, jak gdyby, mówiąc obrazowo, wszyscy czynili jeden krok - i w taki sposób osobnik, który wczoraj był ogrodnikiem, dziś zostaje inżynierem, wczorajszy budowniczy staje się sędzią, władca - nauczycielem, i tak dalej. Podobnie ma się rzecz z rodzinami. Każda składa się z krewnych, więc ojca, matki, dzieci - tylko te funkcje pozostają niezmienne - istoty, pełniące je, zamieniają się każdej doby. Tak więc niezmienna pozostaje jedynie zbiorowość, uważasz? Wciąż tyle samo jest rodziców i dzieci, lekarzy i pielęgniarek, i tak we wszystkich dziedzinach życia. Potężny organizm naszego państwa trwa od wieków niewzruszony i niezmienny, trwalszy od skały, a trwałość tę zawdzięcza temu, że raz na zawsze skończyliśmy z efemeryczną naturą jednostkowego istnienia. Dlatego to mówiłem, że jesteśmy zamienialni w sposób doskonały. Przekonasz się o tym niebawem, gdyż po północy, jeżeli mnie wezwiesz, przyjdę do ciebie w nowej postaci...

- Ale po co to wszystko? - spytałem. - I w jakiż sposób każdy z was potrafi pełnić wszystkie zawody? Czyż możesz być nie tylko ogrodnikiem, sędzią lub obrońcą, ale także dowolnie ojcem lub matką?

- Wielu zawodów - odparł mój uśmiechnięty rozmówca - nie potrafię dobrze wykonywać. Zważ wszelako, że pełnienie zawodu trwa tylko jeden dzień. Ponadto w każdym społeczeństwie starego typu olbrzymia większość osobników wykonuje swe funkcje zawodowe kiepsko, a przecież machina społeczna nie przestaje przez to działać. Ktoś, kto jest kiepskim ogrodnikiem, zaprzepaści u was ogród, kiepski władca całe państwo doprowadzi do ruiny, gdyż obaj mają na to czas, który u nas nie jest im dany. Ponadto w zwykłym społeczeństwie oprócz nieumiejętności fachowych daje się odczuć ujemny, a nawet zgubny wpływ prywatnych dążeń jednostek. Zawiść, pycha, egoizm, próżność, żądza władzy wywierają żrące działanie na życie ogółu. Ten zły wpływ u nas nie istnieje. W samej rzeczy nie istnieje u nas dążenie do zrobienia kariery, nikt też nie kieruje się interesem osobistym, ponieważ interesu osobistego nie ma u nas wcale. Nie mogę uczynić dziś na mym etacie żadnego kroku w nadziei, że mi się ten krok jutro opłaci, ponieważ jutro będę już kimś innym, a nie wiem dziś, kim będę jutro.

Zamiana etatów następuje o północy na zasadzie powszechnego losowania, na które nie ma wpływu żaden z żyjących. Czy zaczynasz pojmować głęboką mądrość naszego ustroju?

- A uczucia? - spytałem. - Możnaż kochać co dzień innego człowieka? I jakże ma się sprawa z ojcostwem i macierzyństwem?

- Pewnym zakłóceniem naszego systemu - odparł mój rozmówca - była dawniej okoliczność, kiedy osobnik na etacie ojca rodził dziecko, albowiem może się zdarzyć, że etat ojca obejmuje akurat kobieta w dniu swego rozwiązania. Wszelako trudność ta znikła, odkąd określone zostało w ustawach, że ojciec może rodzić dzieci. Co się zaś tyczy uczuć, to zaspokoiliśmy dwa, z pozoru wykluczające się głody, żyjące w każdej istocie rozumnej: głód trwałości i głód zmiany. Przywiązanie, szacunek, miłość były niegdyś podgryzane nieustannym niepokojem, obawą przed utraceniem istoty ukochanej. Ten lęk myśmy przezwyciężyli. W samej rzeczy jakiekolwiek wstrząsy, choroby, kataklizmy nawiedzałyby nasze życie - każdy z nas ma zawsze ojca, matkę,, małżonka i dzieci. Nie dość na tym. To, co niezmienne, zaczyna po niejakim czasie nużyć, bez względu na to, czy zaznajemy dobra, czy zła. Zarazem jednak pragniemy trwałości losu, chcemy uchronić go przed zakłóceniami i tragediami. Chcemy istnieć, a nie przemijać, zmieniać się, a trwać, być wszystkim, nie ryzykując nic. Te sprzeczności, zdawałoby się, nie do pogodzenia, są u nas rzeczywistością. Znieśliśmy nawet antagonizm szczytów społecznych i nizin, bo każdy każdego dnia może być najwyższym władcą, bo nie ma takiego rodzaju życia, takiej sfery działania, która byłaby przed kimkolwiek zamknięta.

Teraz mogę ci wyjawić, co oznacza wiszący nad tobą wymiar kary. Oznacza on największe nieszczęście, jakie może spotkać Pantyjczyka; a mianowicie wyjęcie spod losowania powszechnego i przejście na samotny byt indywidualny. Identyfikacja jest to akt zmiażdżenia osobnika poprzez obciążenie go okrutnym i bezlitosnym brzemieniem dożywotniej indywidualności. Musisz się śpieszyć, jeśli chcesz zadać mi jeszcze jakieś pytania, bo dochodzi północ; wnet będę musiał cię opuścić.

- Jak radzicie sobie ze śmiercią? - spytałem.

Ze zmarszczonym czołem i uśmiechniętą twarzą obrońca przypatrywał mi się, jakby próbując zrozumieć to słowo. Na koniec rzekł:

- Śmierć? To przestarzałe pojęcie. Nie ma śmierci tam, gdzie nie ma jednostek. Nikt u nas nie umiera.

- Ależ to nonsens, w który sam nie wierzysz! - zawołałem. - Przecież każda żywa istota musi umrzeć, więc i ty!

- Ja, to znaczy kto? - przerwał mi z uśmiechem. Nastała chwila milczenia.

- Ty, ty sam!

- Kimże jestem, ja sam, poza dzisiejszym etatem? Nazwiskiem, imieniem? Nie mam go. Twarzą? Dzięki zabiegom biologicznym, jakie przeprowadzono u nas przed wiekami, twarz moja jest taka sama, jak u wszystkich. Etatem? Ten zmieni się o północy. Cóż pozostaje? Nic. Zastanów się, co oznacza śmierć? Jest to utrata, tragiczna przez swą nieodwracalność. Kogo traci ten, kto umiera? Siebie? Nie, bo umarły to nie istniejący, a ten, kto nie istnieje, nie może niczego utracić. Śmierć jest sprawą żywych - jest utratą kogoś bliskiego.

Otóż my nigdy nie tracimy naszych bliskich. Mówiłem ci to już przecież. Każda rodzina jest u nas wieczna. Śmierć u nas - to byłaby kompresja etatu. Ustawy nie dopuszczają jej. Muszę już iść. Żegnaj, obcy przybyszu.

- Zaczekaj! - zawołałem, widząc, że mój obrońca wstaje. - Istnieją u was przecież, muszą istnieć różnice, choćbyście byli podobni do siebie jak bliźnięta. Musicie mieć starców, którzy...

- Nie. Nie prowadzimy rachuby ilości etatów, które ktoś piastował. Nie prowadzimy także rachuby lat astronomicznych. Nikt z nas nie wie, jak długo żyje. Etaty są bezwieczne. Czas na mnie.

Z tymi słowy odszedł. Zostałem sam. Po chwili drzwi uchyliły się i obrońca pojawił się znowu. Miał na sobie ten sam liliowy mundur ze złotymi błyskawicami Anielity II Rangi i ten sam uśmiech.

- Jestem na twoje usługi, oskarżony przybyszu z innej gwiazdy - powiedział i wydało mi się, że to jest nowy głos, którego jeszcze nie słyszałem.

- A przecież jest u was coś niezmiennego: etat oskarżonego! - zawołałem.

- Mylisz się. Dotyczy to jedynie obcych. Nie możemy dopuścić, aby ukrywając się za etatem, ktoś usiłował rozsadzić od wewnątrz nasze państwo.

- Czy znasz się na prawie? - spytałem.

- Znają się na nim księgi ustaw. Zresztą proces twój odbędzie się dopiero pojutrze. Etat będzie cię bronił...

- Zrzekam się obrony.

- Pragniesz bronić się sam?

- Nie. Chcę zostać skazany.

- Jesteś lekkomyślny - powiedział obrońca z uśmiechem. - Pamiętaj o tym, że nie będziesz jednostką wśród jednostek, lecz w pustce większej od próżni międzyplanetarnej...

- Czy słyszałeś kiedy o Mistrzu Oh? - spytałem. Sam nie wiem, skąd wzięło mi się to pytanie.

- Tak. To on jest twórcą naszego państwa. Stworzył nim największe swoje dzieło - Protezę Wieczności.

Tak zakończyła się nasza rozmowa. Po trzech dniach, stawiony przed sąd, skazany zostałem na dożywotnią identyfikację. Odwieziono mnie na lotnisko, z którego niezwłocznie wystartowałem, biorąc kurs na Ziemię. Nie wiem, czy przyjdzie mi jeszcze kiedyś ochota spotkania Dobroczyńcy Kosmosu.


 
PODRÓŻ CZTERNASTA

 

19 VIII

Dałem rakietę do remontu. Ostatnim razem zanadto zbliżyłem się do słońca; cały lakier zlazł. Kierownik warsztatów radzi pomalować na zielono. Jeszcze nie wiem. Przed południem porządki w mojej kolekcji. W futrze najpiękniejszego gargauna pełno moli. Nasypałem naftaliny. Po południu - u Tarantogi. Śpiewaliśmy pieśni marsjańskie. Pożyczyłem od niego Dwa lata wśród kurdli i osmiotów Brizarda. Czytałem do świtu - szalenie ciekawe.

 

20 VIII

Zgodziłem się na zielony kolor. Kierownik namawia mnie do kupna mózgu elektrycznego. Ma do zbycia porządny, mało używany, o mocy dwunastu parowych dusz. Powiada, że bez mózgu nikt się teraz nie rusza nawet poza księżyc. Waham się, bo duży wydatek. Całe popołudnie czytam Brizarda - porywająca lektura. Aż wstyd, że nigdy nie widziałem kurdla.

 

21 VIII

Rano w warsztatach. Kierownik pokazał mi mózg. Rzeczywiście przyzwoity, z baterią dowcipów na pięć lat. Podobno rozwiązuje to problem nudy kosmicznej. - Prześmieje pan najdłuższą podróż - powiedział kierownik. Po wyczerpaniu baterii można dać nową. Kazałem pomalować stery na czerwono. Co do mózgu - jeszcze się namyślę. Do północy czytałem Brizarda. Czy nie zapolować samemu?

 

22 VIII

Kupiłem w końcu ten mózg. Kazałem wbudować go w ścianę. Kierownik dodał mi do niego poduszkę elektryczną. Musiał porządnie ze mnie zedrzeć! Powiada, że zaoszczędzę masę pieniędzy. Rzecz w tym, że przyjeżdżając na planety trzeba zwykle płacić cło wjazdowe. Otóż, mając mózg, można zostawić rakietę w próżni, krążącą swobodnie wokół planety na kształt sztucznego księżyca i nie płacąc ani grosza cła przejść resztę drogi pieszo. Mózg oblicza astronomiczne elementy ruchu i podaje, gdzie trzeba potem szukać rakiety. Skończyłem Brizarda. Jestem już niemal zdecydowany jechać na Enteropię.

 

23 VIII

Odebrałem rakietę z warsztatów. Bardzo ładnie wygląda, tylko stery nie grają kolorystycznie z resztą. Przemalowałem sam na żółto. Dużo lepiej. Pożyczyłem od Tarantogi tom Encyklopedii kosmicznej na E i odpisałem artykuł o Enteropii. Oto on:

ENTEROPIA.6 planeta podwójnego (czerwonego i niebieskiego) słońca w gwiazdozbiorze Cielca. 8 kontynentów, 2 oceany, 167 wulkanów czynnych, l ściorg (ob. ŚCIORG). Doba 20godzinna, klimat ciepły, warunki dla życia poza okresem strumów (ob. STRUM) dobre.

Mieszkańcy:

a) rasa panująca - Ardryci, istoty rozumne wieloprzejrzystościenne symetryczne nieparzystoodnogowe (3), należące do typu Siliconoidea, rząd Połytheria, klasa Luminifera. Jak wszystkie Połytheria (ob.) Ardryci podlegają okresowemu rozszczepieniu dowolnemu. Zakładają rodziny typu kulistego. System rządów: gradarchia II B, z wprowadzonym przed 340 laty Transmem Penitencjarnym (ob. TRANSM). Przemysł wysoko rozwinięty, głównie środków spożywczych. Podstawowe pozycje eksportu: manubne fosforyzowane, sercoklety i laupanie w kilkudziesięciu gatunkach, żebrowane i wolno opalane. Stolica: Tentotam, l 400 000 mieszk. Gł. ośrodki przemysłowe: Haupr, Drur, Arbagellar. Kultura luminama z oznakami zgrzybienia, wskutek przesiąknięcia reliktami cywilizacji wytrzebionych przez Ardrytów Fytogozjan (Grzyboniów, ob.). W ostatnich latach coraz większą rolę odgrywają w życiu kult. społecznym sepulki (ob.). Wierzenia: religia panująca - Monodrumizm. Według M. świat stworzony został przez Mnogiego Drumę pod postacią Plątwi Pierwotnej, z kt. narodziły się słońca i planety z Enteropią na czele. Ardryci budują świątynie platerowe stałe i składane. Poza Mondrumizmem działa kilkanaście sekt, z tych najważniejsza - Plakotrałów. Plakotratowie (ob.) nie wierzą w nic poza Emfezą (ob. EMFEZA), a i to nie wszyscy. Sztuka: taniec (toczny), radioakty, sepulenie, dramat bajonowy. Architektura: w zw. ze strumami - wdmuchowotłoczona, gmaziowa. Gmaziowce kielichowe osiągają 130 pięter. Na szt. księżycach przeważnie budowle owicellarne (jajowate).

b) Zwierzęta. Fauna typu silikonoidalnego, gt. przedstawiciele: mierzawce, dendrogi autumalne, asmamty, kurdle i ośmioły skowytne. Dla człowieka zwierzęta te są niejadalne, z wyjątkiem kurdli (tylko okolica zardu, ob. ZARD). Fauna wodna: stanowi surowiec przemysłu spożywczego. Gł. przedstawiciele: inf emalia (piekluchy), bliskwy, pszywięta i śmędzie. Osobliwością Enteropii jest ściorg z jego fauną i florą mętlinową. W naszej Galaktyce jedynym jego odpowiednikiem są ały w bezpiennych ulasach Jupitera. Całe życie Enteropii rozwinęło się, jak wykazują badania szkoły prof. Tarantogi, w obrębie ściorgu ze złoży balbazylowych. W zw. z masową zabudową lądową i wodną należy liczyć się z rychłym zniknięciem resztek ściorgu. Podpadając pod 6 paragr. ustawy o ochr. zabytków planetarnych (Codex Galacticus t. MDDDVII, vol. XXXII, pag. 4670), ściorg podlega ochronie; w szczególności wzbronione jest tąpanie go w ciemno.

W artykule tym wszystko jest dla mnie jasne, z wyjątkiem wzmianek o sepulkach, transmie i strumie. Niestety, ostatni tom Encyklopedii, który się ukazał, kończy się na haśle “SOS GRZYBOWY”, więc o transmie ani o strumie nie ma nic. Poszedłem jednak do Tarantogi, żeby zajrzeć pod “SEPULKI”. Znalazłem krótką informację:

SEPULKI - odgrywający doniosłą rolę element cywilizacji Ardrytów (ob.) z planety Enteropii (ob.) Ob. SEPULKARIA.

Poszedłem za tą radą i przeczytałem:

SEPULKARIA - obiekty służące do sepulenia (ob.).

Poszukałem pod “Sepulenie”, było tam:

SEPULENIE - czynność Ardrytów (ob.) z planety Enteropii (ob.). Ob. SEPULKI.

Krąg się zamknął, nie było już gdzie szukać. Nigdy w życiu nie zdradziłbym się z podobną ignorancją przed profesorem, a nikogo innego spytać nie mogę. Kości rzucone - postanowiłem jechać na Enteropię. Wyruszam za trzy dni.

 

28 VIII

Wystartowałem o drugiej, tuż po obiedzie. Żadnych książek nie wziąłem, bo miałem ten nowy mózg. Aż do księżyca słuchałem kawałów, które opowiadał. Porządnie się uśmiałem. Potem kolacja, i spać.

 

29 VIII

Zdaje się, że się przeziębiłem w cieniu księżyca, bo wciąż kicham. Wziąłem aspirynę. Na kursie - trzy rakiety towarowe z Plutona; maszynista telegrafował, żebym dał wolną drogę. Pytałem, jaki ładunek, myśląc, że Bóg wie co, a to zwyczajne bryndasy. Zaraz potem pośpieszna z Marsa, okropnie zapchana. Widziałem przez okna, wszyscy leżeli na sobie jak śledzie. Machaliśmy chusteczkami, aż nic już nie było widać. Do kolacji słuchałem kawałów. Doskonałe, tylko wciąż kicham.

 

30 VIII

Zwiększyłem szybkość. Mózg działa bez zarzutu. Przepona zaczęła mnie trochę boleć, więc wyłączyłem go na dwie godziny i włączyłem poduszkę elektryczną. Dobrze mi zrobiło. Po drugiej złapałem ten sygnał radiowy, który Popów wypuścił z Ziemi w 1896 roku. Już porządnie odsądziłem się od Ziemi.

 

31 VIII

Słońce już ledwo widoczne. Przed obiadem - przechadzka dookoła rakiety, żeby się nie zasiedzieć. Do wieczora - kawały. Większość z brodą. Zdaje się, że kierownik warsztatów dał mózgowi do czytania stare pisma humorystyczne, a z wierzchu przyrzucił parę garści nowych dowcipów. Zapomniałem o kartoflach, które wstawiłem do stosu atomowego, i spaliły się co do jednego.

 

32 VIII

Wskutek szybkości czas się dłuży - powinien być październik, a tu wciąż sierpień i sierpień. W oknie zaczęło coś migać. Myślałem, że to już Droga Mleczna, ale to tylko lakier się łuszczy. Przeklęta tandeta! Mam na kursie stację obsługi. Namyślam się, czy warto się zatrzymać.

 

33 VIII

Wciąż sierpień. Po obiedzie doleciałem do stacji. Stoi na małej, pustej całkiem planecie. Budynek stacyjny jak wymarły, dokoła ani żywego ducha. Wziąłem kubełek i poszedłem się rozejrzeć, czy nie mają tu jakiegoś lakieru. Chodziłem tak, aż usłyszałem sapanie. Patrzę, a za budynkiem stacji stoi kilka maszyn parowych i rozmawia. Zbliżyłem się.

Jedna mówi:

- Przecież to jasne, że chmury są formą życia pozagrobowego maszyn parowych. Otóż zasadnicze pytanie brzmi: co było pierwej - maszyny parowe czy para wodna? Ja twierdzę, że para!

- Milcz, przeklęty idealisto! - zasyczała druga. Usiłowałem spytać o lakier, ale tak syczały i gwizdały, że nie słyszałem własnego głosu. Wpisałem się do książki zażaleń i poleciałem dalej.

 

34 VIII

Czy ten sierpień nigdy się nie skończy? Przed południem czyściłem rakietę. Okropne nudy. Zaraz do środka, do mózgu. Zamiast śmiechu, napadło mnie takie ziewanie, że byłem w strachu o szczęki. Po prawej burcie mała planeta. Mijając ją, zauważyłem jakieś białe kropki. Przez lornetę zobaczyłem, że to tabliczki z napisem: “Nie wychylać się”. Z mózgiem coś nie w porządku - połyka pointy.

 

1 X

Musiałem zatrzymać się na Stroglonie, bo paliwo mi się kończyło. Hamując, z rozpędu przeleciałem przez cały wrzesień.

Na lotnisku duży ruch. Zostawiłem rakietę w próżni, żeby nie płacić cła, wziąłem tylko blaszanki na paliwo. Przedtem obliczyłem z pomocą mózgu koordynaty ruchu po elipsie. Po godzinie wróciłem z pełnymi bańkami, a rakiety ani śladu. Oczywiście wziąłem się do szukania. Myślałem, że ducha wyzionę; przeszedłem jednak coś cztery tysiące kilometrów pieszo. Oczywiście - mózg się pomylił. Będę ja musiał porozmawiać z tym kierownikiem warsztatów, kiedy wrócę.

 

2 X

Szybkość tak wielka, że gwiazdy zamieniły się w ogniste smużki, jakby ktoś milionem palących się papierosów ruszał w ciemnym pokoju. Mózg się jąka. Co najgorsze, złamał się wyłącznik i nie mogę go zamknąć. Gada bez przerwy.

 

3 X

Mózg wyczerpuje się, jak można sądzić, bo sylabizuje. Powoli przywykam do tego. Ile się da, siedzę na zewnątrz, tylko nogi wpuszczam do rakiety, bo porządnie zimno.

 

7 X

O wpół do dwunastej dotarłem do stacji wjazdowej Enteropii. Rakieta bardzo rozgrzana hamowaniem. Przycumowałem ją na wierzchnim pokładzie sztucznego księżyca (mieści się tam stacja) i poszedłem do środka, by wypełnić formalności. W spiralnym korytarzu ruch nieprawdopodobny; przybysze z najdalszych stron Galaktyki chodzili, falowali i skakali od okienka do okienka. Ustawiłem się w ogonku za jasnoniebieskim Algolaninem, który uprzejmym gestem ostrzegł mnie, bym nie zbliżał się zanadto do jego tylnego organu elektrycznego. Za mną stanął zaraz jakiś młody Satumijczyk w beżowym szlaulonie. Trzema ssawkami przytrzymywał walizki, a czwartą ocierał pot. Rzeczywiście bardzo gorąco. Kiedy nadeszła moja kolej, urzędnik, przejrzysty jak kryształ Ardryta, przyjrzał mi się badawczo, pozieleniał (Ardryci wyrażają uczucia zmianą zabarwienia; zieleń jest odpowiednikiem uśmiechu) i spytał:

- Pan kręgowiec?

- Tak.

- Dwudyszny?

- Nie. Tylko powietrzem...

- Dziękuję, doskonale. Wikt mieszany?

- Tak.

- Z jakiej planety, wolno wiedzieć?

- Z Ziemi.

- A to proszę do następnego okienka.

Podszedłem tam i zajrzawszy do środka przekonałem się, że mam przed sobą tego samego urzędnika, a właściwie jego dalszą część. Wertował dużą księgę.

- A! mam - powiedział - Ziemia... hm, bardzo dobrze. Pan jako turysta czy handlowiec?

- Jako turysta.

- To proszę pozwolić...

Wypełniał jedną przylgą formularz, a drugą równocześnie podał mi inny do podpisu, mówiąc:

- Strum rozpoczyna się za tydzień. Zechce pan w związku z tym udać się do pokoju 116, tam jest nasza wytwórnia rezerw, która się panem zajmie. Potem proszę przejść do pokoju 67, to jest kabina farmaceutyczna. Dostanie pan tam pigułki Eufruglium, które musi pan zażywać co trzy godziny, by zneutralizować szkodliwe dla pańskiego organizmu działanie radioaktywności naszej planety... Czy życzy pan sobie świecić podczas pobytu na Enteropii?

- Dziękuję, nie.

- Jak pan uważa. Proszę, oto pańskie papiery. Pan jest ssakiem, prawda?

- Tak.

- A więc pomyślnego ssania!

Pożegnawszy uprzejmego urzędnika, poszedłem, jak mi polecił, do pracowni rezerw. W jajowatym pomieszczeniu było, jak mi się wydało na pierwszy rzut oka, pusto. Stało tam kilka aparatów elektrycznych; pod sufitem brylantowymi promieniami lśniła kryształowa lampa. Okazało się jednakże, że to był Ardryta, urzędujący technik, który zaraz opuścił się z sufitu. Siadłem na fotelu, on zaś, zabawiając mnie rozmową, dokonał pomiarów i rzekł:

- Dziękuję, pański pączek przekażemy wszystkim wylęgarniom na planecie. Gdyby się panu cokolwiek zdarzyło podczas strumu, może pan być całkiem spokojny... natychmiast dostawimy rezerwę!

Nie całkiem rozumiałem, co miał na myśli, przyuczyłem się wszakże podczas wieloletnich wędrówek do dyskrecji, nic bowiem przykrzejszego dla mieszkańców jakiejkolwiek planety, niż tłumaczyć obcemu miejscowe nawyki i obyczaje. W gabinecie farmaceutycznym znów ustawiłem się ogonku, który posuwał się jednak nader szybko, tak że rychło fertyczna Ardrytka w fajansowej umbrze dała mi porcję pigułek. Jeszcze mała formalność cłowa (wolałem nie zawierzać już mózgowi elektrycznemu) i z wizą w ręku wróciłem na pokład.

Tuż za księżycem rozpoczyna się kosmotrasa, porządnie utrzymana, z wielkimi napisami reklamowymi po obu stronach. Litery ich oddalone są od siebie o parę tysięcy kilometrów, ale przy normalnej szybkości jazdy składa się słowa tak szybko, jakby sieje miało wydrukowane w gazecie. Jakiś czas odczytywałem je z zainteresowaniem - więc:

”Myśliwi! używajcie tylko pasty do polowania MLINI”, albo: “Chcesz być wesoły - poluj na ośmioły!” - itp.

O siódmej wieczorem wylądowałem na lotnisku totentamskim. Niebieskie słońce tylko co zaszło. W promieniach czerwonego, które było jeszcze dość wysoko, wszystko wokół wyglądało jak objęte pożarem - niezwykły widok. Obok mojej rakiety majestatycznie opuścił się krążownik galaktyczny. Pod jego ogonem rozgrywały się wzruszające sceny powitania. Rozdzieleni na długie miesiące Ardryci padali sobie w objęcia z okrzykami zachwytu, po czym wszyscy, ojcowie, matki, dzieci, łącząc się czułym uściskiem w kule, błyskające rumieńcami w promieniach słonecznych, pośpieszali ku wyjściu. I ja ruszyłem w ślad za toczącymi się harmonijnie rodzinami; tuż za portem lotniczym znajduje się przystanek glambusa, do którego wsiadłem. Pojazd ten, ozdobiony z wierzchu złotymi zgłoskami układającymi się w napis: “PASTA RAUS SAMA POLUJE!”, przedstawia coś w rodzaju sera szwajcarskiego; w dużych jego dziurach mieszczą się dorośli, w małych zaś dzieciarnia. Ledwom wsiadł, glambus ruszył z miejsca. Otoczony jego krystalicznym miąższem, nad sobą, pod sobą i dokoła widziałem sympatycznie przeświecające, różnobarwne sylwetki współpasażerów. Sięgnąłem do kieszeni po tomik Baedeckera, bo był już najwyższy czas zaznajomić się z jego wskazówkami, jakież jednak było moje zaskoczenie, kiedy zobaczyłem, że trzymam tom traktujący o planecie Enteuropii, odległej od miejsca, w którym się znajdowałem, o trzy miliony lat świetlnych. Potrzebny mi Baedecker został w domu. Przeklęte roztargnienie!

Nie było innej rady, jak pójść do totentamskiej ekspozytury znanego biura astronautycznego GALAX. Uprzejmy konduktor, gdym się do niego zwrócił, zatrzymał wnet glambus, wskazał mi przylgą ogromny gmach i na pożegnanie zmienił się serdecznie na twarzy.

Przez chwilę stałem bez ruchu, rozkoszując się niezwykłym widokiem, jaki przedstawiało pogrążające się w zmierzchu śródmieście. Czerwone słońce właśnie zaszło pod horyzont. Ardryci nie stosują sztucznego oświetlenia, bo sami świecą. Aleje Mrudr, na których stałem, pełne były migotania przechodniów; jakaś młoda Ardrytka, mijając mnie, zalotnie rozbłysła wewnątrz swego abażurka w złociste prążki, lecz poznawszy widać cudzoziemca, skromnie przygasła.

Bliskie i dalekie domy iskrzyły się i rozświetlały od powracających mieszkańców; w głębi świątyń jarzyły się rozmodlone tłumy; dzieci tęczowały z szaloną szybkością po klatkach schodowych - było to wszystko tak urocze, tak barwne, że nie chciało mi się wprost odejść, musiałem jednak, w obawie że zamkną mi Galax.

W westybulu biura podróży skierowano mnie na dwudzieste trzecie piętro, do wydziału prowincjonalnego. Niestety, jest to smutna, lecz nieodwracalna prawda: Ziemia znajduje się w mało znanej, zabitej deskami głuszy Kosmosu!

Urzędniczka, do której się zwróciłem w wydziale obsługi turystycznej, zamglona ze zmieszania powiedziała mi, że Galax nie dysponuje niestety przewodnikami ani planem zwiedzania dla Ziemian, gdyż bywają oni na Enteropii nie częściej niż raz w stuleciu. Zaproponowała mi więc poradnik dla Jowiszan z uwagi na wspólne pochodzenie słoneczne Jowisza i Ziemi. Wziąłem go dla braku czegoś lepszego i poprosiłem o zarezerwowanie pokoju w hotelu Kosmonia. Zapisałem się też na polowanie organizowane przez Galax, po czym wyszedłem na miasto. Byłem o tyle w niezręcznym położeniu, że sam nie świeciłem, toteż napotkawszy na skrzyżowaniu Ardrytę, regulującego ruch, przystanąłem i w jego blasku przejrzałem otrzymany przewodnik. Jak należało oczekiwać, zawierał informacje o tym, gdzie można się zaopatrzyć w przetwory metanowe, co trzeba robić z mackami na przyjęciach oficjalnych itp. Rzuciłem go więc do kosza na śmieci, zatrzymałem przejeżdżający eboret i kazałem się wieźć do dzielnicy gmaziowców. Te wspaniałe, kielichowate budowle połyskiwały z dala różnokolorowymi światełkami Ardrytów oddających się życiu rodzinnemu, a w biurowcach prześlicznie falowały świetlne naszyjniki urzędników.

Oddaliwszy eboret, jakiś czas spacerowałem pieszo; gdy podziwiałem piętrzący się nad placem gmaziowiec Zarządu Zup, wyszło z niego dwu wyższych funkcjonariuszy, których poznać można po intensywnym blasku i czerwonych grzebieniach wokół abażuru. Przystanęli blisko i doleciała mnie ich rozmowa:

- Rozmaz obrębień już nie obowiązuje? - mówił jeden, wysoki, cały w orderach. Drugi pojaśniał na to i odparł:

- Nie. Kierownik powiada, że nie wykonamy programu, a to wszystko przez Grudrufsa. Nie pozostaje nic innego, mówi kierownik, jak przemienić go.

- Grudrufsa?

- No.

Pierwszy zgasł, tylko ordery świeciły mu dalej różnokolorowymi wianuszkami, i zniżając głos rzekł:

- Będzie się pęził, biedak.

- Niech się pęzi, i tak mu nie pomoże. Porządku inaczej nie będzie. Nie po to transmutuje się facetów od lat, żeby więcej było sepulek!

Zaintrygowany zbliżyłem się mimowiednie do obu Ardrytów, lecz oddalili się w milczeniu. Dziwna rzecz, iż dopiero po tym wydarzeniu jęło obijać mi się coraz częściej o uszy słowo “sepulki”. W miarę jak łaknąc zanurzenia się w nocnym życiu metropolii kroczyłem chodnikami, z głębi przetaczających się tłumów dobiegał mnie ów zagadkowy wyraz, wypowiadany to zduszonym szeptem, to wykrzykiwany namiętnie; można go było odczytać na kulach ogłoszeniowych, które obwieszczały aukcje i przetargi rzadkich sepulcjanów i w ognistych reklamach neonowych, proponujących nabycie modnych sepulkadów. Próżno medytowałem, co by to być mogło; na koniec, gdy koło północy odświeżałem się szklanką kurdlej śmietanki w barze na osiemdziesiątym piętrze domu towarowego, a pieśniarka ardrycka jęła wykonywać przebój “Sepulko moja mała”, ciekawość ma wzrosła do tego stopnia, że spytałem przechodzącego kelnera, gdzie mógłbym nabyć sepulkę.

- Naprzeciw - odpowiedział machinalnie, inkasując rachunek. Potem spojrzał na mnie uważnie i pociemniał trochę. - Pan jest sam? - spytał.

- Tak. A co?

- Ach, nic. Niestety, nie mam drobnych. Zrezygnowałem z reszty i windą zjechałem na dół. Rzeczywiście, na wprost ujrzałem olbrzymią reklamę sepulek, pchnąłem więc szklane drzwi i znalazłem się we wnętrzu pustego o tej porze magazynu. Przystąpiłem do lady i z udaną flegmą poprosiłem o sepulkę.

- Do jakiego sepulkarium? - spytał sprzedawca, opuszczając się ze swego wieszaka.

- No, do jakiego... do zwyczajnego - odparłem.

- Jak to do zwyczajnego? - zdziwił się. - Prowadzimy tylko sepulki z odświstem...

- No więc poproszę o jedną...

- A gdzie ma pan kacież?

- E, mhm, nie mam przy sobie...

- No więc jak ją pan weźmie bez żony? - powiedział sprzedawca, patrząc na mnie badawczo. Mętniał powoli.

- Nie mam żony - wyrwało mi się nieopatrznie.

- Pan... nie ma... żony...? - wybełkotał sczerniały sprzedawca, patrząc na mnie z przerażeniem - i pan chce sepulkę... ? Bez żony... ?

Drżał na całym ciele. Jak zmyty uciekłem na ulicę, złapałem wolny eboret i wściekły kazałem się wieźć do jakiegoś nocnego lokalu. Okazał się nim Myrgindragg. Gdy wszedłem, orkiestra przestała właśnie grać. Zwisało tu chyba ponad trzysta osób. Rozglądając się za wolnym miejscem, szedłem przez ciżbę, gdy wtem ktoś mnie zawołał; z radością dostrzegłem znajomą twarz, był to pewien komiwojażer, którego poznałem kiedyś na Autropii. Wisiał z żoną i córką. Przedstawiłem się paniom i jąłem bawić rozmową dobrze już podochocone towarzystwo, które co jakiś czas wstawało, żeby przy dźwiękach melodii tanecznej potoczyć się po parkiecie. Zachęcany gorąco przez małżonkę znajomego, odważyłem się w końcu puścić w tany; jakoż objąwszy się mocno, we czworo potoczyliśmy się przy ognistym mambrinie. Prawdę mówiąc, potłukłem się trochę, robiłem jednak dobrą minę do złej gry i udawałem, że jestem zachwycony. Gdyśmy wracali do stolika, zatrzymałem w przejściu mego znajomego i spytałem go na ucho o sepulki.

- Co proszę? - nie dosłyszał mnie. Powtórzyłem pytanie, dodając, że chciałbym nabyć sepulkę. Mówiłem widać zbyt głośno - wiszący najbliżej odwracali się, patrząc na mnie ze zmętniałymi twarzami, a znajomy Ardryta złożył przylgi ze strachu.

- Na miłość Drumy, panie Tichy - przecież pan jest sam!

- No to co z tego - wypaliłem już nieco poirytowany - czy dlatego nie mogę zobaczyć sepulki?

Słowa te padły w powstałą nagle ciszę. Żona znajomego spadła zemdlona na podłogę, on rzucił się ku niej, a najbliżsi Ardryci pofalowali ku mnie zdradzając zabarwieniem wrogie zamiary; w tym momencie pojawiło się trzech kelnerów, którzy wzięli mnie za kark i wyrzucili na ulicę.

Byłem po prostu wściekły. Zatrzymałem eboret i kazałem się wieźć do hotelu. Przez całą noc oka nie zmrużyłem, tak mnie coś uwierało i gryzło; dopiero o świcie przekonałem się, iż, nie otrzymawszy bliższych danych z Galaxu, służba hotelowa nauczona doświadczeniem z gośćmi, którzy przepalają materace do gołej siatki, posłała mi azbestem. Niemiłe wydarzenia poprzedniego dnia przestały mnie w świetle ranka absorbować. Z radością powitałem przedstawiciela Galaxu, który o dziesiątej przybył po mnie eboretem pełnym wnyków, kubłów pasty do polowania i całego arsenału broni myśliwskiej.

- Nigdy pan nie polował na kurdle? - upewnił się mój przewodnik, gdy wehikuł z wielką szybkością przesmykał ulicami Totentamu.

- Nie. Może zechce mnie pan poinstruować... ? - powiedziałem z uśmiechem.

Do zachowania całkowitej flegmy uprawniało mnie wieloletnie doświadczenie wypraw na najgrubszego zwierza Galaktyki.

- Jestem na pana usługi - odparł grzeczny przewodnik.

Był to szczupły Ardryta szklistej karnacji, bez abażuru, spowity w ciemnogranatową tkaninę - takiego odzienia jeszcze na planecie nie widziałem. Gdym mu to powiedział, wyjaśnił, że jest to strój myśliwski, niezbędny przy podchodzeniu zwierza; to, co brałem za materię, było specjalną substancją, którą powleka się ciało. Krótko mówiąc - ubranie natryskowe, wygodne, praktyczne i, co najważniejsze, całkowicie zaciemniające naturalne światło Ardrytów, mogące spłoszyć kurdla.

Przewodnik wydobył z teczki zadrukowany arkusz i podał mi do przestudiowania; zachowałem go w mych papierach. Oto on:

 

POLOWANIE NA KURDLE

Instrukcja dla cudzoziemców

 

Kurdel jako zwierzyna łowna stawia najwyższe wymagania tak walorom osobistym, jak i sprzętowi myśliwego. Ponieważ zwierzę to w trakcie ewolucji przysposobiło się do opadów meteorytowych, wytworzywszy pancerz nie do przebicia, na kurdle poluje się od środka.

Do polowania na kurdle niezbędne są:

A) w fazie wstępnej - pasta podkładowa, sos grzybowy, szczypiorek, sól i pieprz; B) w fazie właściwej - miotełka ryżowa, bomba zegarowa.

I. Przygotowanie na stanowisku.

Na kurdle poluje się z przynętą. Myśliwy, natarłszy się wprzód pastą podkładową, kuca w bruździe ściorgu, po czym towarzysze posypują go z wierzchu drobno pokrajanym szczypiorkiem i przyprawiają do smaku.

II. W tej pozycji należy oczekiwać kurdla. Gdy zwierz zbliży się, trzeba, zachowując spokój, chwycić oburącz bombę zegarową trzymaną między kolanami. Głodny kurdel łyka zwykle od razu. Jeżeli kurdel nie chce brać, można go dla zachęty delikatnie poklepać po języku. Gdy grozi pudło, niektórzy radzą dodatkowo się posolić, jest to jednak krok nader ryzykowny, gdyż kurdel może kichnąć. Mało który myśliwy przeżył kichnięcie kurdla.

III. Kurdel, który wziął, oblizuje się i odchodzi. Po połknięciu myśliwy niezwłocznie przy stępuje do fazy czynnej, tj. za pomocą miotełki otrzepuje z siebie szczypiorek i przyprawy, aby pasta mogła swobodnie rozwinąć swe działanie przeczy szczające, przy czym nastawia bombę zegarową i oddala się możliwie szybko w stronę przeciwną tej, z której przybył.

IV. Opuszczając kurdla, należy uważać, by spaść na ręce i nogi i nie potłuc się.

Uwagi. Używanie przypraw ostrych jest wzbronione. Również wzbronione jest podkładanie kurdlom bomb zegarowych nastawionych i posypanych szczypiorkiem. Postępowanie takie jest ścigane i karane jako kłusownictwo.

Na granicy rezerwatu łowieckiego oczekiwał nas już zarządzający, Wauwr, w otoczeniu lśniącej jak kryształ w słońcu rodziny. Okazał się on nader serdeczny i goś - Kurdle - wyjaśnił mi zarządca - trzeba najpierw dobrze przegonić, żeby zgłodniały!

Namaszczony pastą, z bombą i przyprawami ruszyłem w towarzystwie Wauwra i przewodnika w głąb ściorgu. Droga zginęła rychło w nieprzejrzanym gąszczu. Posuwaliśmy się z trudem, od czasu do czasu omijając tropy kurdli, podobne do dołów pięciometrowej średnicy. Marsz trwał dość długo. Wtem ziemia zadrżała i przewodnik stanął, dając nam przylgą znak milczenia. Dał się słyszeć grom jakby szalejącej za horyzontem burzy.

- Słyszy pan? - szepnął przewodnik.

- Słyszę. To kurdel?

- Tak. Bobczy.

Posuwaliśmy się teraz wolniej i ostrożniej. Łoskot ucichł i ściorg pogrążył się w milczeniu. Nareszcie poprzez gąszcz zamajaczyła rozległa polana. Na jej skraju towarzysze wyszukali dobre stanowisko, przyprawili mnie i sprawdziwszy, że mam w pogotowiu miotełkę i bombę, odeszli na palcach, zalecając mi cierpliwość. Jakiś czas panowała cisza przerywana tylko kląskaniem ośmiołów; nogi dobrze mi już ścierpły, gdy grunt zadygotał. Ujrzałem jakiś ruch w dali - wierzchołki drzew na krańcu polany pochyliły się i runęły, znacząc drogę zwierza. Musiała to być kapitalna sztuka. Jakoż wnet kurdel wyjrzał na polanę, przestąpił powalone pnie i ruszył przed siebie. Kołysząc się majestatycznie, ciągnął w moją stronę, węsząc głośno. Oburącz chwyciłem uszatą bombę i czekałem z zimną krwią. Kurdel stanął w odległości jakichś pięćdziesięciu metrów ode mnie i oblizał się. W jego przejrzystym wnętrzu wyraźnie widziałem resztki wielu myśliwych, którym się nie powiodło.

Jakiś czas kurdel namyślał się. Obawiałem się, że już odejdzie, gdy podszedł i skosztował mnie. Posłyszałem głuche mlaśnięcie i straciłem grunt pod nogami.

Wziął! - dobra nasza! - pomyślałem. W środku kurdla nie było znów tak ciemno, jak mi się to w pierwszej chwili wydało. Oporządziwszy się, podniosłem ciężką bombę zegarową i wziąłem się do nastawiania jej, gdy dobiegło mnie czyjeś chrząknięcie. Podniosłem głowę i zaskoczony ujrzałem przed sobą obcego Ardrytę, jak ja pochylonego nad bombą. Patrzyliśmy na siebie przez chwilę.

- Co pan tu robi? - spytałem.

- Poluję na kurdla - odparł.

- Ja też - rzekłem - ale bardzo proszę sobie nie przeszkadzać. Pan był tu pierwszy.

- Nic podobnego - odparł - pan jest cudzoziemcem.

- Co z tego - odrzekłem - zachowam moją bombę na drugi raz. Proszę, niech się pan nie krępuje moją osobą.

- Nigdy w świecie! - zawołał. - Pan jest naszym gościem.

- Przede wszystkim jestem myśliwym.

- A ja przede wszystkim - gospodarzem, i nie pozwolę, by z mego powodu miał się pan wyrzec tego kurdla! Bardzo pana proszę pośpieszyć się, bo pasta zaczyna już działać.

W samej rzeczy kurdel stawał się niespokojny; nawet tutaj dochodziło jego potężne sapanie, jakby kilkudziesięciu naraz lokomotyw. Widząc, że nie przekonam spotkanego Ardryty, nastawiłem bombę i zaczekałem na nowego towarzysza, który wszakże prosił, bym szedł pierwszy. Niebawem opuściliśmy kurdla. Spadając z wysokości dwu pięter, wytknąłem sobie lekko kostkę. Kurdel, któremu wyraźnie ulżyło, pognał w ostęp i łamał tam drzewa z okropnym hałasem. Naraz dał się słyszeć przeraźliwy grzmot i wszystko ucichło.

- Leży! Moje serdeczne gratulacje! - wykrzyknął myśliwy, ściskając mi serdecznie dłoń. W tym momencie zbliżyli się przewodnik i zarządca rezerwatu.

Ponieważ zapadał zmrok, trzeba się było śpieszyć z powrotem; zarządzający obiecał mi własnoręcznie wypchać kurdla i przesłać go na Ziemię najbliższym frachtowcem rakietowym.

 

5 XI

Przez cztery dni nie zapisałem ani słowa, taki byłem zajęty. Co dzień rano - faceci z Komisji Współpracy Kulturalnej z Kosmosem, muzea, wystawy, radioakty, a po południu wizyty, przyjęcia oficjalne i przemówienia. Jestem już porządnie zmęczony. Delegat K W K z K, który się mną opiekuje, powiedział mi wczoraj, że nadchodzi strum, ale zapomniałem go spytać, co to znaczy. Mam się widzieć z profesorem Zazulem, wybitnym uczonym ardryckim, tylko nie wiem jeszcze kiedy.

 

6 XI

Rano w hotelu zbudził mnie okropny huk. Wyskoczyłem z łóżka i zobaczyłem wznoszące się nad miastem słupy dymu i ognia. Zatelefonowałem do informacji hotelowej, pytając, co się dzieje.

- Nic takiego - odparła telefonistka - proszę się nie niepokoić, to tylko strum.

- Strum?

- No tak, strumień meteorów, który nawiedza nas co dziesięć miesięcy.

- Toż to okropne! - zawołałem - może trzeba zejść do schronu?!

- O, żaden schron nie wytrzyma trafienia meteoru. Ale pan ma przecież rezerwę, jak każdy obywatel, może się pan nie lękać.

- Co za rezerwę? - spytałem, lecz telefonistka odłożyła już słuchawkę. Ubrałem się szybko i wyszedłem na miasto. Ruch na ulicach był zupełnie normalny; przechodnie śpieszyli za swymi sprawami, dygnitarze płonący różnokolorowymi orderami jechali do biurowców, a w ogródkach igrały dzieci, świecąc i śpiewając. Wybuchy zrzedły po jakimś czasie i tylko z dali donosił się miarowy huk. Pomyślałem, że strum jest widać zjawiskiem niezbyt szkodliwym, skoro nikt tu sobie nic z niego nie robi, i pojechałem, jakem to miał w planie, do ogrodu zoologicznego.

Oprowadzał mnie sam dyrektor, szczupły, nerwowy Ardryta o pięknym połysku. Zoo totentamskie jest bardzo porządnie utrzymane; dyrektor powiedział mi z dumą, że posiada zestawy zwierząt z najodleglejszych stron Galaktyki, w tym także zwierzynę ziemską. Wzruszony, chciałem ją zobaczyć.

- Teraz to niestety niemożliwe - odparł dyrektor, a na moje pytające spojrzenie dodał:

- Pora snu. Mieliśmy, wie pan, duże kłopoty z aklimatyzacją i byłem w strachu, że jednej sztuki nie uda się nam już utrzymać przy życiu, lecz na szczęście dieta witaminizowana, którą opracowali nasi uczeni, dała świetne rezultaty.

- Ach tak, a jakie to właściwie zwierzęta?

- Muchy. Czy lubi pan kurdle?

Patrzył na mnie szczególnym, oczekującym wzrokiem, tak że odparłem, starając się nadać głosowi brzmienie niekłamanego entuzjazmu:

- O, bardzo lubię, to szalenie miłe stworzenia! Rozjaśnił się.

- To dobrze. Pójdziemy do nich, ale pierwej przeproszę pana na chwilę.

Wrócił zaraz owinięty liną i zaprowadził mnie do kurdiej zagrody, otoczonej dziewięćdziesięciometrowym murem. Otworzywszy drzwi przepuścił mnie pierwszego.

- Może pan iść spokojnie - rzekł - moje kurdle są zupełnie obłaskawione.

Ujrzałem się na sztucznym ściorgowisku; pasło się tu ze sześć czy siedem kurdli; same ładne sztuki, mierzące koło trzech hektarów. Największa na głos dyrektora zbliżyła się ku nam i nadstawiła ogon. Dyrektor wspiął się nań, wzywając mnie gestem - poszedłem więc w jego ślady. Gdy stromizna stała się zbyt wielka, dyrektor rozwinął linę i dał mi jeden koniec do przepasania. Związani, wspinaliśmy się koło dwu godzin. Na szczycie kurdla dyrektor usiadł w milczeniu, wyraźnie wzruszony. Nie odzywałem się, pragnąc uszanować jego uczucia. Po jakimś czasie rzekł:

- Czy nie piękny stąd widok?

W samej rzeczy mieliśmy pod sobą cały niemal Totentam z jego wieżami, świątyniami i gmaziowcami; po ulicach ciągnęli przechodnie, mali jak mrówki.

- Pan jest przywiązany do kurdli? - spytałem cicho, widząc, jak dyrektor łagodnie gładzi grzbiet zwierzęcia w pobliżu szczytu.

- Kocham je - rzekł prosto i spojrzał mi w twarz. -

Kurdle są przecież kolebką naszej cywilizacji - dodał. Po namyśle podjął:

- Ongiś, przed tysiącleciami, nie mieliśmy ani miast, ani wspaniałych domów, ani techniki, ani rezerw... Wtedy te łagodne, potężne istoty wypiastowały nas, ratowały w ciężkich okresach strumów. Bez kurdli ani jeden Ardryta nie dożyłby dzisiejszych pięknych dni i oto teraz poluje się na nie, niszczy je i tępi - cóż za potworna, czarna niewdzięczność!

Nie śmiałem mu przerwać. Po chwili, przezwyciężając wzruszenie, mówił dalej:

- Jakże nienawidzę tych myśliwych, którzy nikczemnością odpłacają za dobro! Widział pan zapewne reklamy polowania, nieprawdaż?

- Owszem.

Do głębi zawstydzony słowami dyrektora, drżałem na myśl, że mógłby się dowiedzieć o moim niedawnym postępku; własnymi rękami upolowałem przecież kurdla. Pragnąc odwieść dyrektora od tego tak drażliwego punktu rozmowy spytałem:

- Czy naprawdę tak wiele im zawdzięczacie? Nie wiedziałem o tym...

- Jak to - pan nie wiedział? Ależ kurdle wynosiły nas w swym łonie przez dwadzieścia tysięcy lat! Żyjąc w nich, osłonięci ich potężnymi pancerzami przed gradem zabójczych meteorów, przodkowie nasi stali się tym, czym my dzisiaj jesteśmy; istotami rozumnymi, pięknymi, świecącymi w ciemnościach. Pan o tym nie wiedział?

- Jestem cudzoziemcem... - szepnąłem, przysięgając sobie w duchu nigdy już nie podnieść ręki na kurdla.

- No tak, tak... - odparł nie słuchając mnie dyrektor i wstał. - Musimy niestety wracać: spieszno mi do obowiązków...

Z ogrodu zoologicznego pojechałem eboretem do Galaxu, gdzie miano mi odłożyć bilety na przedstawienie popołudniowe.

W śródmieściu dały się znów słyszeć gromowe wybuchy, coraz głośniejsze i gęstsze. Nad dachami wzbijały się łyskające ogniem słupy dymu. Widząc, że nikt z przechodniów nie zwraca na to najmniejszej uwagi, milczałem, aż eboret stanął przed Galaxem. Dyżurny urzędnik spytał, jak mi się podobało zoo.

- Owszem, bardzo ładne - odparłem - ale... na miły Bóg!

Cały Galax podskoczył. Dwa biurowce naprzeciw, widziane przez okno jak na dłoni, rozleciały się od trafienia meteorem. Straciłem słuch i zatoczyłem się na ścianę.

- To nic - rzekł urzędnik. - Pobywszy u nas dłużej, przywyknie pan jakoś. Proszę, oto pana bile...

Nie dokończył. Zabłysło, zagrzmiało, podniósł się kurz, a gdy opadł, zamiast mego rozmówcy ujrzałem olbrzymią dziurę w podłodze. Stałem jak skamieniały. Nie minęła i minuta, a kilku Ardrytów w kombinezonach załatało dziurę i przytoczyło niski wózek z dużym pakunkiem. Gdy go rozwinięto, oczom mym ukazał się urzędnik z biletem w ręku. Strącił z siebie resztę opakowania i sadowiąc się na wieszaku, rzekł:

- Tu są pańskie bilety. Mówiłem panu, że to nic takiego. Każdy z nas w razie potrzeby zostaje zdublowany. Pan się dziwi naszemu spokojowi? No, to trwa przecież już trzydzieści tysięcy lat, przyzwyczailiśmy się... Jeżeliby pan chciał zjeść obiad, restauracja Galaxu już jest czynna. Na dole, na lewo od wejścia.

- Dziękuję, nie mam apetytu - odparłem i chwiejąc się nieznacznie na nogach wyszedłem wśród nieustających wybuchów i grzmotów. Rychło zdjął mnie gniew.

Nie zobaczą tu trwogi Ziemianina! - pomyślałem i spojrzawszy na zegarek kazałem się wieźć do teatru.

Po drodze meteor roztrzaskał eboret, wsiadłem więc do innego. Na miejscu, gdzie wczoraj stał budynek teatralny, piętrzyło się dymiące gruzowisko.

- Czy zwracacie pieniądze za bilety? - spytałem stojącego na ulicy kasjera.

- Bynajmniej. Przedstawienie rozpocznie się normalnie.

- Jak to normalnie? przecież meteor...

- Jest jeszcze dwadzieścia minut czasu - wskazał mi kasjer godzinę na swym zegarku.

- Ależ...

- Może będzie pan łaskaw nie zajmować miejsca przy kasie! My chcemy kupić bilety! - zawołało parę osób z ogonka, który uformował się za mną. Wzruszywszy ramionami, odszedłem na bok. Dwie wielkie maszyny ładowały tymczasem gruz i wywoziły go. Po kilku minutach plac był oczyszczony.

- Czy będą grali na wolnym powietrzu? - spytałem jednego z czekających, który wachlował się programem.

- Nic podobnego! przypuszczam, że wszystko odbędzie się jak zawsze - odparł.

Umilkłem, rozgniewany, sądząc, że robi ze mnie durnia. Na plac wjechała wielka cysterna. Wylano z niej smołowatą, świecącą rubinowe maź, która uformowała spory kopiec; natychmiast wetknięto w tę papkowatą, żarem buchającą masę rury i jęto tłoczyć do środka powietrze. Papka zmieniła się w bąbel rosnący z zawrotną szybkością. Po minucie przedstawiał on łudzącą kopię budynku teatralnego, tylko że całkiem miękką, bo chwiejącą się w podmuchach wiatru. Po dalszych pięciu minutach nowo wydęty budynek stwardniał; w tym momencie meteor roztrzaskał część dachu. Dodmuchano więc nowy dach i przez szeroko otwarte podwoje ruszyły do wnętrza potoki widzów. Zajmując miejsce, zauważyłem, że jest ono jeszcze ciepłe, ale to też było jedyne świadectwo niedawnej katastrofy. Spytałem sąsiada, co to była za papka, z której odbudowano teatr, i dowiedziałem się, iż jest to słynna gmaź ardrycka.

Przedstawienie rozpoczęło się z jednominutowym opóźnieniem. Na dźwięk gongu widownia ściemniała, upodabniając się do rusztu pełnego gasnących węgli, aktorzy za to rozbłysnęli wspaniale. Grano sztukę symbolicznohistoryczną i prawdę mówiąc niewiele z niej rozumiałem, tym bardziej iż wiele spraw przedstawiano pantomimami barwnymi. Pierwszy akt toczył się w świątyni; grupa młodych Ardrytek wieńczyła posąg Drumy, śpiewając o swych oblubieńcach.

Nagle pojawił się bursztynowy prałat, który wypędził dziewczyny, z wyjątkiem najpiękniejszej, przejrzystej jak woda źródlana. Prałat zamknął ją wewnątrz posągu. Uwięziona wezwała śpiewem kochanka, który wpadł i zgasił starca. W tym momencie meteor zdruzgotał strop, część dekoracji i amantkę, ale z budki suflerskiej wysunięto natychmiast rezerwę, tak zręcznie, że kto właśnie chrząkał lub zmrużył powieki, niczego w ogóle nie zauważył. W dalszym ciągu kochankowie postanowili założyć rodzinę. Akt kończy się stoczeniem prałata w przepaść.

Gdy kurtyna podniosła się po przerwie, ujrzałem misterną kulę małżonków i potomstwa, bujającą się przy dźwiękach muzyki to w jedną, to w drugą stronę. Zjawił się służący, obwieszczając, że nieznany dobroczyńca przysłał małżeństwu naręcze sepulek. Jakoż wniesiono na scenę olbrzymią pakę, której otwieraniu przyglądałem się z zapartym tchem. Gdy podnoszono pokrywę, coś uderzyło mnie potężnie w ciemię i straciłem przytomność. Odzyskałem ją na tym samym miejscu. O sepulkach nie było już na scenie mowy, zgaszony prałat uwijał się tam, miotając najokropniejsze klątwy, wśród świecących tragicznie dzieci i rodziców. Złapałem się za głowę - guza nie było.

- Co się ze mną stało? - spytałem szeptem sąsiadkę.

- Proszę? A, meteor pana zabił, ale nic pan nie stracił z przedstawienia, bo ten duet był fatalny. Inna rzecz, że skandal: bo pańską rezerwę musieli posyłać aż do Galaxu - zaszeptała w odpowiedzi uprzejma Ardrytka.

- Po jaką rezerwę? - spytałem, czując że ciemnieje mi w oczach.

- No, po pańską właśnie...

- A gdzie ja jestem?

- Jak to? w teatrze. Czy panu słabo?

- To ja jestem rezerwą?

- No tak.

- A gdzie ten ja, co tu przedtem siedziałem? Siedzący przed nami zaczęli głośno psykać i moja sąsiadka umilkła.

- Jedno słowo, błagam panią - wyszeptałem cicho - gdzie są te... no... wie pani...

- Cicho! Co to jest! Proszę nie przeszkadzać! - wołano coraz głośniej z różnych stron. Pomarańczowy z gniewu sąsiad mój jął wzywać porządkowych. Na pół przytomny wybiegłem z teatru, pierwszym eboretem wróciłem do hotelu i obejrzałem się skrupulatnie w lustrze. Nabierałem już pewnej otuchy, wyglądałem bowiem całkiem jak dawniej, jednak przy dokładniejszej lustracji dokonałem straszliwego odkrycia. Oto koszulę miałem wdzianą na lewą stronę, a guziki pospinane na opak - jawny dowód, że ci, którzy mnie ubierali, zielonego pojęcia nie mieli o ziemskiej bieliźnie. Na domiar wszystkiego ze skarpetki wytrząsnąłem resztkę pozostawionego w pośpiechu opakowania. Zabrakło mi tchu; wtem zadzwonił telefon...

- Dzwonię do pana już czwarty raz - odezwała się panienka z K W K z K - profesor Zazul chciałby się z panem dziś widzieć.

- Kto? profesor? - powtórzyłem, zbierając z największym wysiłkiem myśli. - Dobrze, a kiedy?

- Kiedy pan sobie życzy, choćby zaraz.

- To jadę do niego natychmiast! - zdecydowałem się nagle - i... i proszę przygotować mi rachunek!

- Pan już wyjeżdża? - zdziwiła się panienka z KWKzK.

- Tak, muszę. Czuję się bardzo nieswój! - wyjaśniłem rzucając słuchawkę na widełki.

Przebrawszy się, zeszedłem na dół. Ostatnie wydarzenia tak na mnie podziałały, że choć w chwili, gdym siadał do eboretu, meteor rozwalił na kawałki gmach hotelowy, nie drgnąwszy nawet wymieniłem adres profesora. Mieszkał on w dzielnicy podmiejskiej, pośród łagodnie srebrzących się wzgórz. Zatrzymałem eboret dość daleko, rad przejść się po nerwowym napięciu ostatnich godzin. Idąc drogą, zauważyłem niskiego, starszawego Ardrytę, który popychał wolno rodzaj wózka z pokrywą. Pozdrowił mnie grzecznie; odpowiedziałem. Jakąś minutę szliśmy razem. Zza zakrętu wyłonił się żywopłot, okalający dom profesora; w niebo płynęły stamtąd rozwiane kłęby dymu. Ardryta, idący obok mnie, potknął się; wówczas spod pokrywy dał się słyszeć głos:

- Czy już?

- Jeszcze nie - odparł wózkarz.

Zdziwiłem się nieco, lecz nic nie powiedziałem. Gdyśmy się zbliżyli do ogrodzenia, zastanowił mnie ów dym walący z miejsca, w którym można się było spodziewać domostwa profesora. Zwróciłem na to uwagę wózkarza, który skinął głową.

- A tak, meteor spadł, będzie temu kwadrans.

- Co słyszę!!! - zawołałem przerażony - ależ to okropne!

- Zaraz przyjedzie gmaziownica - odparł wózkarz - pod miasto to oni się nigdy tak nie śpieszą, wie pan. Co innego my.

- Czy już? - dał się znowu słyszeć ów skrzeczący głos w głębi wózka.

- Jeszcze nie - powiedział wózkarz i zwrócił się do mnie: - Może będzie pan łaskaw otworzyć mi furtkę? Uczyniłem to machinalnie i spytałem:

- To pan też do profesora... ?

- Tak, przywiozłem rezerwę - odparł wózkarz, biorąc się do podniesienia pokrywy. Z zapartym tchem ujrzałem przewiązaną starannie dużą paczkę. W jednym miejscu papier był naderwany; patrzało stamtąd żywe oko.

- Pan do mnie... a... a to pan do mnie... - zaskrzeczał starczy głos z wnętrza paczki - ja zaraz... to ja zaraz... niech pan pozwoli do altanki...

- Ta... tak... już lecę... - odparłem. Wózkarz potoczył swoje brzemię dalej, wtedy odwróciłem się, przeskoczyłem płot i ze wszystkich sił pognałem na lotnisko. Po godzinie mknąłem już wśród rozgwieżdżonych przestworzy. Mam nadzieję, że profesor Zazul nie wziął mi tego za złe.


 
PODRÓŻ OSIEMNASTA

 

Wyprawa, o jakiej chcę pisać, w skutkach i skali była największym dziełem mego życia. Pojmuję też dobrze, że mało kto da moim słowom wiarę. Jednakowoż, choć wygląda to na paradoks, właśnie niedowiarstwo Czytelników ułatwia mi zadanie. Nie mogę bowiem twierdzić, jakobym zrobił to, co zamierzyłem, doskonale. Prawdę mówiąc, rzecz wyszła raczej kiepsko. Jakkolwiek zaś to nie ja naknociłem, lecz pewni zawistnicy oraz ignoranci, co starali się pokrzyżować moje plany, nie jest mi od tego lżej na duszy.

Tak więc - wyprawa, jaką podjąłem, miała za cel stworzenie Wszechświata. I to nie jakiegoś nowego, osobnego, którego dotychczas nie było. Bynajmniej. Chodziło o ten Wszechświat właśnie, w którym żyjemy. Oświadczenie z pozoru bezsensowne, wariackie wręcz, jak bowiem można stworzyć to, co już istnieje, i do tego jeszcze tak długo i bezapelacyjnie jak Kosmos? Czyżby szło, gotów pomyśleć Czytelnik, o ekstrawagancką hipotezę, twierdzącą, że dotychczas nie było oprócz Ziemi nic i że wszystkie Galaktyki, Słońca, Chmury i Drogi Mleczne były tylko rodzajem fatamorgany? Ale i tak nie jest wcale. Ja bowiem doprawdy stworzyłem wszystko, absolutnie Wszystko - a więc również i Ziemię, i resztę słonecznego systemu, i Metagalaktykę, co byłoby, zapewne, niejakim powodem do chluby, gdyby nie to, że ten mój wytwór ma tyle mankamentów.

Częściowo odnoszą się one do budulca, przede wszystkim jednak do materii ożywionej z człowiekiem na czele. Z nim łączą się moje największe zgryzoty. Zapewne ci, których wymienię z nazwiska, wmieszali mi się w rzecz i popsuli ją, żadną miarą jednak nie uważam się przez to za bezwinnego. Trzeba było staranniej wszystko zaplanować, dopatrzyć, uwzględnić. Zwłaszcza że o żadnych naprawach i udoskonaleniach nie ma już mowy. Od dwudziestego października zeszłego roku wszystkie, ale to wszystkie błędy konstrukcyjne Universum i wypaczenia natury ludzkiej idą na mój rachunek. Od świadomości tej nie ma ucieczki.

Zaczęło się to trzy lata temu, gdy dzięki profesorowi Tarantodze poznałem pewnego fizyka słowiańskiego pochodzenia z Bombaju. Bawił tam jako tak zwany Visiting Profesor. Uczony ów, Solon Razgłaz, od trzydziestu kilku lat zajmował się kosmogonią, czyli tą gałęzią astronomii, która bada pochodzenie i okoliczności powstania Wszechświata.

Zgłębiwszy przedmiot, doszedł do matematycznie ścisłego wniosku, który jego samego kompletnie oszołomił. Jak wiadomo, teorie kosmogenezy dzielą się na dwa odłamy. Jeden grupuje te, co uznają Wszechświat za trwający wiecznie, czyli wyzbyty początku. Drugi obejmuje teorie, podług których Wszechświat powstał kiedyś, i to sposobem wybuchowym, dzięki eksplozji praatomu. Oba te stanowiska natrafiały zawsze na ogromne trudności. Co do pierwszego, nauka posiada rosnącą liczbę dowodów na to, że Kosmos widzialny liczy sobie kilkanaście miliardów lat bytu. Jeśli coś odznacza się określonym wiekiem, to nic prostszego, jak rachubą wstecz dojść do momentu, w którym się ten wiek od zera rozpoczynał. Ale przecież Kosmos Wieczny takiego “zera”, to jest Początku, mieć nie może. Pod naciskiem nowych wiadomości większość uczonych opowiada się więc teraz za Wszechświatem, który powstał był jakieś piętnaście czy osiemnaście miliardów lat temu. Zrazu był pewien twór, zwany Ylemem, Praatomem czy jeszcze inaczej , który eksplodował, i z niego zrodziły się materia wraz z energią, chmury gwiazd, wirujące galaktyki, ciemne i jasne mgławice, pływające w rozrzedzonym gazie pełnym promieniowania. Wszystko to daje się bardzo dokładnie i ładnie wyrachować, byle tylko nie przyszło nikomu do głowy postawić pytania: “A skąd się właściwie wziął ten jakiś Praatom?” Gdyż na to pytanie nie ma odpowiedzi. Istnieją pewne wykręty, owszem, ale żaden uczciwy astronom nie jest z nich zadowolony.

Profesor Razgłaz, nim się wziął do kosmogonii, studiował długo fizykę teoretyczną, a zwłaszcza zjawiska tak zwanych cząstek elementarnych. Gdy Razgłaz przerzucił swe zainteresowania na nowy temat, rychło wyrysował mu się taki obraz: Kosmos naj niewątpliwie] miał Początek. Najwyraźniej w świecie powstał z jednego Praatomu 18,5 miliarda lat temu. Zarazem jednak Praatomu, z jakiego był się wylągł, być nie mogło. No, bo któż by go podłożył na pustym miejscu? Na samym początku nie było nic. Gdyby było coś, toby owo coś zaraz zaczęło się, jasna sprawa, rozwijać i cały Kosmos powstałby dużo wcześniej, a biorąc dokładnie rzecz - nieskończenie wcześniej! Niby dlaczego ten jakiś pierwotny Praatom miał sobie trwać i trwać, i trwać w martwocie i bezruchu przez niewiadome eony, ani się ruszając, i co, dlaboga, w jednej chwili miało nim szarpnąć i targnąć, żeby się w coś tak olbrzymiego rozprężył i rozleciał, jak Universum całe?

Zapoznawszy się z teorią S. Razgłaza, nie ustawałem w rozpytywaniu go o okoliczności odkrycia. Problemy takie zawsze mnie pasjonowały, a już trudno chyba o rewelację większą aniżeli tę - kosmogonicznej hipotezy Razgłazowej! Profesor, który jest człowiekiem cichym i niesłychanie skromnym, wyjawił mi, że się po prostu zachowywał myślą w sposób nieprzyzwoity ze stanowiska ortodoksyjnej astronomii. Wszyscy astronomowie wiedzą doskonale, że to atomowe ziarnko, z którego miał Kosmos wyróść, jest niebywałym kłopotem. Co więc z nim robią? Ano - schodzą mu z drogi. Wymijają tę kwestię, bo taka jest niewygodna. Razgłaz, na odwrót, jej właśnie odważył się poświęcić cały swój wysiłek. W miarę jak budował modele, otoczony gromadą najszybszych celerówkomputerów, coraz wyraźniej widział, że tu jest jakiś niezwykły pies pogrzebany. Miał zrazu nadzieję, że sprzeczność uda mu się z czasem pomniejszyć, a może nawet usunąć.

Tymczasem ona właśnie rosła. Wszystkie fakty przemawiały bowiem za tym, że Kosmos doprawdy powstał z jednego atomu, ale jednocześnie i za tym, że żadnego takiego atomu nie mogło być. Tu się napraszała rzecz oczywista, hipoteza Pana Boga, lecz tę Razgłaz odłożył na bok jako ostateczność. Pamiętam uśmiech, z jakim mówił mi: “Nie należy spychać wszystkiego na Pana Boga. A już astrofizyk na pewno nie powinien być takim spychaczem...” Rozmyślając przez długie miesiące nad tym dylematem, Razgłaz wspomniał swoje studia dawniejsze. Spytajcie, jeśli mi nie zawierzycie, byle znajomego fizyka, a powie wam, że pewne zjawiska w najmniejszej skali zachodzą sposobem jakby kredytowym. Mezony, te cząsteczki elementarne, naruszają czasem prawa zachowania, lecz czynią to tak niesłychanie szybko, że go nie naruszają prawie. To, co zakazane prawami fizyki, czynią błyskawicznie, jak gdyby nigdy nic, i zaraz potem znowu poddają się tym prawom. Otóż na jednej ze swoich porannych przechadzek po ogrodzie uniwersyteckim Razgłaz zadał sobie pytanie: a co, jeśliby Kosmos w skali największej zrobił to samo? Jeżeli mezony mogą tak się zachowywać w ułamku sekundy tak drobnym, że cała sekunda jest przy nim wiecznością. Kosmos, ze względu na swe rozmiary, musiałby się w ów zakazany sposób zachowywać odpowiednio d ł u ż e j. Na przykład przez piętnaście miliardów lat...

Powstał tedy, jakkolwiek powstać nie mógł, bo nie miał z czego. Kosmos jest zabronioną fluktuacją. Stanowi on wybryk chwilowy, momentalne odstępstwo od właściwego zachowania, tyle że ta chwila i ten moment mają rozmiary monumentalne. Wszechświat jest takim samym odstępstwem od praw fizyki, jakim bywa w najmniejszej skali mezon! Ogarnięty przeczuciem, że znalazł się na tropie tajemnicy, profesor udał się natychmiast do pracowni i podjął sprawdzające obliczenia, które krok po kroku dowiodły jego racji. Lecz nim jeszcze zdążył je zakończyć, zaświtało mu przeczucie, że rozwiązanie zagadki kosmogonii to naj straszniejsze zagrożenie, jakie można sobie pomyśleć.

Kosmos istnieje bowiem na kredyt. Jest on ze wszystkimi gwiazdozbiorami i galaktykami jednym potwornym zadłużeniem, jest jakby listem zastawnym, jest obligiem, który musi w końcu zostać spłacony. Wszechświat to nielegalna pożyczka, to dług materialnoenergetyczny, jego pozorne “M a” w istocie przedstawia gołe “W i n i e n”. Tak więc Kosmos, będąc Wyskokiem Bezprawnym, pryśnie jednego pięknego dnia niczym bańka mydlana. Jako anomalia, zapadnie się z powrotem w ten sam Niebyt, z którego wychynął. Dopiero ten moment będzie przywróceniem Porządku Rzeczy!

To, że on jest taki duży i że tyle zdążyło się już w nim stać, wynika po prostu stąd, że idzie o Wybryk w Największej z możliwych Skali. Razgłaz wziął się niezwłocznie do obliczania, kiedy przyjdzie ten fatalny kres, to znaczy, kiedy mateńa, słońce, gwiazdy, planety, a więc i my z Ziemią, przepadniemy w nicości jak zdmuchnięci. Przekonał się wszakże, że tego przewidzieć nie można. Oczywiście nie można, skoro chodzi o wybryk, to jest odstępstwo od porządku praw! Groza bijąca z tego odkrycia spędziła mu sen z oczu. Po dłuższej walce wewnętrznej, zamiast ogłosić swe prace kosmogoniczne, zaznajomił z nimi wielu najznakomitszych astrofizyków. Uczeni ci uznali poprawność jego teorii i wypływających z niej wniosków. Zarazem jednak wyrazili w rozmowach prywatnych pogląd, że ogłoszenie stanu rzeczy wtrąciłoby nasz świat w duchowy chaos i w przerażenie, których skutki mogą cywilizację zrujnować. Któż będzie jeszcze chciał cokolwiek robić, niechby ruszyć małym palcem, z wiedzą, że w każdej sekundzie wszystko może sczeznąć razem z nim samym?

Sprawa stanęła w martwym punkcie. Razgłaz, ten największy odkrywca historii nie tylko ludzkiej, podzielał opinię swych uczonych kolegów. Choć z ciężkim sercem, postanowił teorii swojej nie publikować. Zamiast tego wziął się do poszukiwania, w całym arsenale fizyki, środków, które by niejako wsparły Kosmos, wzmocniły i podtrzymały jego kredytowy byt. Lecz wszystkie jego wysiłki spełzły na niczym. Nie można bowiem spłacić kosmicznego zadłużenia, bez względu na to, co by się robiło obecnie, skoro ono tkwi nie wewnątrz Universum, lecz u jego Początków - Tam, gdzie Wszechświat został najpotężniejszym, a zarazem najbardziej bezbronnym - Dłużnikiem Nicości.

Właśnie w owym czasie poznałem profesora i spędzałem długie tygodnie na rozmowach, w których zrazu wtajemniczał mnie w sedno swojego odkrycia, potem zaś był mi patnerem poszukiwań ratunku.

Ach, myślałem wracając do hotelu z rozognioną głową i zrozpaczonym sercem, gdybyż to można było choć na ułamek sekundy znaleźć się Tam - 20 miliardów lat temu - przecież wystarczyłoby umieścić w próżni jeden jedyny atom i z niego, jak z ziarna zasadzonego, mógłby się wylęgnąć Kosmos, już w sposób całkowicie legalny, zgodny z prawami fizyki, z zasadą zachowania materii i energii - lecz jak się Tam dostać?!

Profesor, gdy opowiedziałem mu o tym pomyśle, melancholijnie się uśmiechnął i wytłumaczył mi, że ze zwykłego atomu nie mógłby powstać Wszechświat, ponieważ zaródź Kosmosu musiałaby w sobie zawrzeć całą energię tych wszystkich przekształceń i działań, które rozdęły się do metagalaktycznych otchłani. Pojąwszy mój błąd, dalej jednak z uporem rozważałem sprawę, aż jednego popołudnia, gdy nacierałem olejkiem nogi spuchnięte od ukąszeń komarów, wspomnieniem zawędrowałem do dawnych lat, kiedy lecąc przez kulistą Gromadę Psów Gończych dla braku lepszego zajęcia czytałem fizykę teoretyczną. W szczególności zaś czytałem podówczas tom poświęcony elementarnym cząsteczkom i przypomniałem sobie hipotezę Feynmana, że istnieją cząsteczki, które się poruszają “pod włos” strumienia czasu. Kiedy się tak porusza elektron, my dostrzegamy go wtedy jako cząstkę o naboju dodatnim (pozytron). Powiedziałem sobie, z nogami w miednicy, a co, gdyby tak wziąć jeden elektron i rozpędzić go, rozpędzić tak, aż zacznie gnać wstecz w czasie coraz szybciej i szybciej - czyby się nie dało nadać mu tak ogromnego impulsu, żeby wyleciał poza początek czasu kosmicznego, w to miejsce kalendarza, w którym jeszcze nic nie było - czyby z tego pozytronu rozpędzonego nie mógł powstać Wszechświat?!

Jakem stał, boso, z ociekającymi wodą nogami, pobiegłem do profesora. Natychmiast pojął wielkość mej idei i bez jednego zbędnego słowa wziął się do rachunków. Jakoż wyszło z nich, że ta rzecz jest możliwa. Poruszający się bowiem pod prąd czasu elektron, jak wyjawiała rachuba, będzie nabierał coraz większych energii, a gdy wyleci poza Początek Wszechświata, moc nagromadzona w nim rozsadzi go i eksplodując ta cząstka będzie dysponowała dokładnie takim zapasem, że się dzięki niej wyrówna dług. Wszechświat zostanie tedy uratowany od krachu, ponieważ już nie będzie dłużej bytował na kredyt!

Teraz trzeba już było jedynie myśleć o praktycznej stronie przedsięwzięcia, które miało Świat zalegalizować, a więc po prostu stworzyć! Jako człowiek kryształowego charakteru, S. Razgłaz niejednokrotnie podkreślał w rozmowach z prof. Tarantogą, a też ze swymi asystentami i współpracownikami, że koncepcja Kreacji Universumjest moją zasługą i że to mnie w istocie, a nie jemu, przysługuje miano zarówno Stwórcy, jak i Zbawiciela Świata. Wspominam o tym nie aby się chełpić, lecz raczej, by chętkę pysznienia się poskromić - ponieważ wszystkie pochwały, wyrazy uznania najwyższego zachwytu, jakich się podówczas w Bombaju nasłuchałem do syta, zawróciły mi, obawiam się, odrobinę w głowie, wskutek czego nie dopilnowałem prac, jak należało. Spocząłem, niestety, na laurach, sądząc w swej naiwności, że najważniejsze już zostało zrobione - myślą - a teraz przychodzi część czysto wykonawcza, którą się inni mogą zajmować.

Fatalny błąd! Razem z prof. Razgłazem ustalaliśmy przeć całe lato i znaczną część jesieni parametry, to jest cechy i własności, co się miały wykluć z elektronu - kosmicznego ziarna. Może bardziej właściwie należałoby go nazwać sprawczym ładunkiem; strona techniczna bowiem stworzenia świata wyglądała tak, że za działobitnię, biorącą na cel Początek Czasu, wzięliśmy olbrzymi synchrofazotron uniwersytetu, odpowiednio przerobiony. Cała jego moc, skupiona we właściwy sposób, koncentrując się na jednej jedynej cząstce - właśnie owym elektronie sprawczym - miała się wyzwolić dwudziestego października; profesor Razgłaz upierał się przy tym, że to ja, jako autor tej idei, muszę oddać jedyny, światosprawczy wystrzał z Chronoarmaty. Ponieważ zaś nadarzała się tak niesłychana i jedyna w historii okazja, naszą machinę, nasz miotacz miał opuścić nie byle jaki, pierwszy z brzegu elektron, lecz cząstka odpowiednio przerobiona, przekrojona, przefasonowana tak, ażeby powstał z niej Kosmos wielostronnie porządniejszy, znacznie bardziej solidny niż ten, co aktualnie istnieje - a już osobną uwagę poświęciliśmy pośredniemu i późnemu skutkowi Kosmokreacji, jakim miała wszak być Ludzkość!

Zapewne - w jednym elektronie zaprogramować, do jednego elektronu powkładać taką niesamowitą masę sterowniczych i nadzorczych informacji - to nie jest rzecz łatwa. Wyznaję też, zgodnie z prawdą, że bynajmniej nie sam wszystko robiłem. Podział pracy między mną a prof. Razgłazem wyglądał tak, że ja koncypowałem udoskonalenia i usprawnienia, on zaś tłumaczył je na ścisły język parametrów fizyki, teorii próżni, teorii elektronów, pozytronów i innych licznych Czego też dobrego, a wręcz doskonałego nie projektowałem w owych gorących dniach! Wieleż to nocy zarywałem, ślęcząc nad stertami ksiąg fizycznych, etycznych, zoologicznych, żeby zebrać, ścisnąć w jedno, skoncentrować najcenniejsze informacje, którymi profesor potem od świtu elektron kosmiczną zaródź kształtował! Szło, między innymi, o to, żeby Kosmos rozwijał się harmonijnie, a nie jak dotąd, żeby nim tak nie rzucały wybuchy Supernowych, żeby się energia kwasarów i pulsarów tak bezmyślnie nie marnowała, żeby gwiazdy nie strzelały i nie filowały jak ogarki, co mają knoty zawilgłe, żeby mniejsze odległości międzyplanetarne ułatwiały podróżowanie z miejsca na miejsce, a tym samym czyniły z kosmonautyki lepsze narzędzie kontaktów i jednoczenia się istot rozumnych. Na wołowej skórze by nie spisał dalszych usprawnień, jakie zdążyłem zaplanować w krótkim stosunkowo czasie. Były one zresztą rzeczą niekoniecznie najważniejszą, bo chyba nie wymaga z mej strony długich wywodów to, żem się na ludzkości skoncentrował. Aby ją z kolei polepszyć, zmieniłem zasadę naturalnej ewolucji.

Jak wiadomo, ewolucja to albo masowe zażeranie się silniejszych słabszymi, czyli z o o c y d, albo zmowa słabszych, co się biorą do silniejszych od środka, czyli pasożytnictwo. Moralnie w porządku są tylko rośliny zielone, ponieważ żyją na własny rachunek ze słonecznego konta. Obmyśliłem tedy chloro filizację wszystkiego, co żywe, a w szczególności ustaliłem - człowieka ulistnionego. Ponieważ tym samym opustoszyłem brzuch, przeniosłem tam odpowiednio powiększony układ nerwowy, oczywiście nie robiąc tego wszystkiego bezpośrednio, boż miałem do dyspozycji zaledwie jeden elektron. Ustanowiłem po prostu, porozumiawszy się z profesorem, jako fundamentalne prawo ewolucji, co miała zajść w Nowym Niezadłużonym Kosmosie, regułę przyzwoitego postępowania każdego życia względem wszystkich innych. Obmyśliłem też o wiele bardziej estetyczne ciało, subtelniejszą płciowość i wiele innych usprawnień, których nawet nie będę wyliczał, bo mi się serce krwawi przy wspominaniu tych planów. Dość na tym, że w ostatnich dniach września mieliśmy już gotowe Działo Światostwórcze i jego elektronowy nabój. Trzeba było jeszcze pewnych bardzo skomplikowanych obliczeń, którymi zajął się profesor z asystentami, ponieważ naprowadzanie na cel w czasie (a raczej tuż, tuż poza czasem) przedstawiało operację wymagającą najwyższej precyzji.

Czy nie powinienem był siedzieć na miejscu, bacząc na wszystko jak uwiązany, przez wzgląd na niesamowitą odpowiedzialność, jaka na mnie spoczywała? Cóż, kiedy zapragnąłem odpoczynku... i wyjechałem do małej miejscowości kąpielowej. Wstyd powiedzieć, lecz wyznam jednak: komary dały mi się mocno we znaki, spuchłem i przez to marzyłem wręcz o chłodnych morskich kąpielach. I przez te przeklęte komary właśnie... ale nie mam prawa zwalać na nic i na nikogo własnej przewiny. Przed samym wyjazdem doszło między mną a jednym ze współpracowników profesora do tarć. Właściwie nie był to nawet współpracownik Razgłaza, lecz zwyczajny laborant, tyle że jego rodak, niejaki Alojzy Kupa. Osobnik ów, którego zadaniem była piecza nad przyrządami laboratoryjnymi, ni z tego, ni z owego zażądał, aby na listę Stwórców Świata on też został wciągnięty, bo, mówił, gdyby nie on, toby kriotron nie działał jak należy, a gdyby kriotron nie działał, toby się elektron nie zachował właściwie... itd. Wyśmiałem go oczywiście, on zaś niby to zrezygnował z bezzasadnych uroszczeń, w istocie jednak jął knuć w sekrecie własne plany. Sam nic sensownego zrobić nie mógł, lecz zmówił się z dwoma przygodnymi znajomkami, którzy kręcili się koło bombajskiego Instytutu Badań Jądrowych licząc na to, że znajdą tam ciepłą posadkę. Byli to Niemiec Ast A. Roth oraz pół Anglik, pół Holender Boels E. Bubb.

Jak wykazało przeprowadzone poniewczasie śledztwo, A. Kupa wpuścił ich nocą do laboratorium, a reszty dokonała opieszałość młodszego asystenta prof. Razgłaza, niejakiego magistra Serpentine'a. Pozostawił on na biurku klucze od kasy pancernej, co ułatwiło intruzom zadanie. Serpentine tłumaczył się potem chorobą, przedstawiał świadectwa lekarskie, lecz cały Instytut wiedział, że ten niedowarzony młokos miał aferę miłosną z pewną mężatką, niejaką Ewą A., i wprost pełzając u jej stóp przy konkurach stracił z oczu obowiązki służbowe. Kupa zaprowadził wspólników do sali z aparaturą kriotronową, wyjęli z niej pojemnik Dewara, z niego zaś futerał mieszczący bezcenny nabój i dokonali swych niecnych “poprawek” parametrycznych, których skutki każdy może oglądać do woli, jeśli się tylko rozejrzy po tym koszmarnym świecie, w jakim żyjemy. Tłumaczyli się później na wyścigi, twierdząc, że mieli “jak najlepsze intencje” i liczyli też na sławę (!!), zwłaszcza ponieważ było ich t r z e c h.

Też mi T r ó j c a! Jak musieli zeznać pod naciskiem dowodów i w ogniu krzyżowych pytań, podzielili się pracą. Ast A. Roth, ongiś student Getyngi (ale sam Heisenberg wyrzucił go z asystentury za wkładanie zdjęć pornograficznych do spektrografu Astona), “zajął się” fizyczną stroną Stworzenia i uczciwie ją spaprał. To przez niego tak zwane słabe oddziaływania nie zgadzają się z silnymi i nawala symetria praw zachowania. Każdy fizyk w lot chwyci te moje słowa. Tenże Roth, popełniwszy błąd w zwykłym dodawaniu, doprowadził do tego, że nabój elektronu, gdy się go obecnie oblicza, uzyskuje wielkość nieskończoną. Przez tego bałwana nie można też odnaleźć nigdzie kwarków, jakkolwiek z teorii wynika, że powinny być! Nieuk, zapomniał zrobić poprawkę w formule dyspersji! Również i to, że interferujące elektrony w żywe oczy zaprzeczają logice, jest jego “zasługą”. I pomyśleć, że dylemat, nad którym Heisenberg łamał sobie głowę przez całe życie, sprokurował mu jego najgorszy i najgłupszy uczeń!

Zresztą dopuścił się on występku jeszcze znacznie cięższego. Mój plan Stworzenia przewidywał reakcje jądrowe, bo wszak bez nich nie byłoby promienistej energii gwiazd, lecz skasowałem pierwiastki grupy uranowej, żeby ludzkość nie mogła wyprodukować bomb atomowych w połowie XX wieku, to jest przedwcześnie. Miała owładnąć energią nuklearną tylko jako syntezą jąder wodorowych w hel, a ponieważ to jest trudniejsze, odkrycia nie można się było spodziewać przed wiekiem XXI. A. Roth wprowadził jednak uranidy na powrót do projektu. Niestety nie dało mu się udowodnić, że działał powodowany przez agentów pewnego imperialnego wywiadu, co łączyło się z planami militarnej supremacji... ale właściwie i tak należałby mu się proces z oskarżenia o ludobójstwo, bo gdyby nie on, nie zbombardowano by japońskich miast w II wojnie światowej.

Drugi “specjalista” z tej dobranej trójki, E. Bubb, ukończył kiedyś studia lekarskie, lecz odebrano mu prawo praktyki za liczne wykroczenia. Ten “zajął się” stroną biologiczną i odpowiednio ją “udoskonalił”. Co do mnie, rozumowałem następująco: świat jest, jaki jest, a ludzkość zachowuje się, jak się zachowuje, ponieważ wszystko to powstało sposobem przypadkowym, więc byle jakim, z okazji naruszenia praw fundamentalnych. Wystarczy zastanowić się chwilę, aby dojść do wniosku, że przy takich warunkach mogło być nawet jeszcze gorzej! Decydowała przecież loteria - skoro “Stwórcą” był fluktuacyjny kaprys nicości, która potwornie i koszmarnie zadłużyła się, rozdymając bez sensu i planu Metagalaktyczną bańkę!

Uznałem wprawdzie, że pewne cechy Kosmosu można pozostawić, przy właściwych retuszach i korekturach, toteż dopracowałem sumiennie, co należało. Lecz co się Człowieka tyczy, a, tutaj byłem już skrajnie radykalny. Zastaną paskudę przekreśliłem od jednego zamachu. Wspomniana wyżej liściastość, zastępująca owłosienie ciała, służyłaby urzeczywistnieniu nowej etyki życia, lecz panu Bubbowi ważniejsze wydały się włosy, ponieważ, uważacie, “było mu ich szkoda”. Ze to można takie ładne plerezy, bokobrody i inne sierściane zakrętasy z nich układać. Tu - nowa solidarystycznohumanistyczna moralność, a tam - walory, dające się mierzyć tylko fryzjerskim kanonem! Zapewniam was, żebyście się nie poznali, gdyby nie p. Boels E. Bubb, który na powrót wkopiował w elektron z kasety wszystkie szkaradzieństwa, jakie dostrzegacie u siebie i u innych.

Co się tyczy wreszcie laboranta Kupy, ten nie umiał wprawdzie sam nic zrobić, domagał się jednak od kompanów, żeby uwiecznili jego udział w stworzeniu świata; chciał tedy - aż mną trzęsie, kiedy to piszę - by nazwisko jego widniało w każdej stronie firmamentu, gdy jednak Roth wytłumaczył mu, że wskutek swych ruchów gwiazdy nie mogą się trwale układać w monogramy czy litery, Kupa zażądał, żeby przynajmniej zostały zgrupowane dużymi rojowiskami, to jest, k u p a m i. To też uczyniono.

Dwudziestego października, kładąc palec na klawiszach pulpitu sterowniczego, nie miałem naturalnie pojęcia, co właściwie stwarzam. Okazało się to dopiero po paru dniach, gdyśmy sprawdzali obliczenia i wykryli na taśmach treść utrwaloną przez plugawą T r ó j c ę w naszym pozytronie. Profesor był załamany. Co do mnie, wyznam, że nie wiedziałem, czy mam sobie, czy komuś innemu w łeb palnąć. W końcu rozwaga jednak wzięła górę nad gniewem i rozpaczą, skoro wiedziałem, że niczego już nie da się odmienić. Nie uczestniczyłem nawet w przesłuchiwaniu łotrów, którzy zohydzili świat przeze mnie stworzony. Profesor Tarantoga powiedział mi jakieś pół roku później, że trzech intruzów odegrało w kreacji rolę, jaką wiary przypisują szatanowi. Wzruszyłem na to ramionami. Jakiż tam szatan z trzech osłów. Zresztą i tak ja ponoszę największą winę, ponieważ zaniedbałem się i zeszedłem z posterunku. Gdybym chciał szukać usprawiedliwień, powiedziałbym, że winien jest też bombajski farmaceuta, który zamiast uczciwego repellanta komarów sprzedał mi olejek przyciągający je niczym miód - pszczoły. Ale idąc tym trybem, można Bóg wie kogo w następnej kolejności oskarżać o Skażenie Natury Bytu. Nie zamierzam się tak bronić: odpowiadam za świat, jaki jest, i za wszystkie przywary ludzkie, ponieważ leżało w mej mocy zrobić jedno i drugie lepiej.


 
PODRÓŻ DWUDZIESTA

 

Zaczęło się to w niespełna dobę po moim powrocie z Hyjad, gromady kulistej, tak gęstej od gwiazd, że cywilizacje gniotą się w niej jak kasza w garnku. Nie rozpakowałem jeszcze i połowy walizek z przywiezionymi okazami, a już mi ręce opadały. Zamierzałem zrazu znieść cały bagaż do piwnicy i zająć się nim później, kiedy odsapnę, bo droga powrotna okropnie mi się dłużyła i niczego tak nie pragnąłem, jak usiąść na moim rzeźbionym fotelu w gabinecie przed kominkiem, wyciągnąć nogi, ręce wetknąć w kieszenie wyświechtanej bunżurki i powiedzieć sobie, że oprócz wybiegnięcia mleka, postawionego na ogniu, nic mi nie zagraża. Bo też po czterech latach takiej jazdy można mieć dość Kosmosu, przynajmniej na jakiś czas. Podejdę sobie, myślałem, do okna, a za nim nie czarna bezdnia, nie protuberancje skwierczące, lecz ulica, ogródki, krzaczki, piesek załatwia się pod drzewkiem z taką obojętnością wobec problemów Drogi Mlecznej, aż radość bierze.

Ale, jak to zwykle bywa z marzeniami, nic z tego nie wyszło. Zauważywszy, że już pierwsza paczka, wyciągnięta z rakiety, ma wgnieciony bok, pełen niepokoju o bezcenne okazy, których moc nagromadziłem, zaraz wziąłem się do rozpakowywania. Myrdangi zachowały się nieźle, ale kalusznice pod spodem pomięty się, po prostu nie mogłem tego tak zostawić, i w parę godzin odbiłem wieka największych skrzyń, pootwierałem kufry, grąsy pokładłem nad kaloryferem, żeby podeschły, bo przemoczyła je na wskroś herbata z termosu, a już zatrząsłem się na widok pchaków. Miały zostać ozdobą mojej kolekcji, po drodze jeszcze obmyślałem dla nich poczesne miejsca, boż to rzadkość nad rzadkościami - te produkty militaryzacji z Regulusa (jest to cywilizacja powołana w całości pod broń, i ani jednego cywila tam nie uświadczysz). Wypychanie to nie żadne “hobby” RegulańczykówJak pisze Tottenham, lecz coś pośredniego między praktyką religijną a sportem. Tottenham po prostu nie pojął, z jakich pozycji tam wypychają. Wypychanie stanowi na Regulusie czynność symboliczną; toteż pełne zdumienia uwagi, wraz z retorycznymi pytaniami, są u Tottenhama tylko wyrazem zupełnej ignorancji. Czymś innym jest wypychanie małżeńskie, czym innym - szkolne, wycieczkowe, miłosne itp. Ale nie mogę teraz wdawać się w tę sprawę. Dość na tym, że dźwigając regulańskie trofea z parteru na piętro, nadwerężyłem sobie dysk, więc chociaż zostało jeszcze huk roboty, powiedziałem sobie, że taką partyzantką wiele nie zdziałam. Pozawieszałem jeszcze tylko matulki na sznurze do bielizny w piwnicy i zeszedłem do kuchni, by przyrządzić kolację. Teraz już tylko sjesta, sielanka, dolce far niente - rzekłem twardo. Co prawda ocean wspomnień dalej wypełniał mnie, natarczywy jak martwa fala po ustaniu burzy. Roztłukując jaja spojrzałem na błękitny płomyk kuchenki gazowej - niby nic, lecz całkiem podobnie wyglądała Nowa Perseusza. Popatrzyłem na firankę - białą, jak płat azbestu, którym okrywałem stos atomowy, kiedy... Dość tego! - rzekłem sobie. Lepiej rozważyć, co milsze - jajecznica, czy jaja sadzone? Zdecydowałem się właśnie na oczka, kiedy dom zadygotał. Jajka, jeszcze nie ścięte, chlupnęły na podłogę, a jednocześnie, wpółzwrócony ku schodom, usłyszałem przeciągły rumor, jakby lawiny. Rzuciłem patelnię i pognałem na górę. Czyżby dach runął? Meteor?... Nie może być! To się nie zdarza!

Jedynym pokojem, którego nie zawaliłem pakunkami, była moja pracownia, i stamtąd właśnie niósł się hurkot. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem, była góra książek u stóp przechylonej biblioteki. Spod grubych tomisk Encyklopedii kosmicznej wyczołgiwał się tyłem, na kolanach, jakiś człowiek, tłamsząc zwalone książki, jakby mu jeszcze nie dość było uczynionej rujnacji i chciał je dodatkowo podeptać. Nim się odezwałem, wyrwał spod siebie jakiś długi, metalowy drąg, ciągnąc go za rękojeść, przypominającą kierownicę roweru bez kół; kaszlnąłem, lecz intruz, wciąż na czworakach, nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Zakaszlałem głośniej, a już wtedy jego sylwetka wydała mi się dziwnie znajoma, lecz dopiero gdy powstał, poznałem go. To byłem ja. Zupełnie jakbym patrzał w lustro. Zresztą kiedyś przeżyłem już całą serię takich spotkań, co prawda w gęstwie wirów grawitacyjnych, nie w spokojnym mieszkaniu!

Rzucił na mnie roztargnionym okiem i pochylił się nad swym przyrządem; zarówno to, że się tak szarogęsił, jak to zwłaszcza, że nie raczył się odezwać, wytrąciło mnie na koniec z równowagi.

- Co to wszystko znaczy! - nie podnoszę jeszcze głosu.

- Zaraz ci wyjaśnię... czekaj... - bormocze. Wstał, ciągnie tę rurę ku lampie, przekrzywia abażur, żeby mieć lepsze światło, poprawia papierek, podtrzymujący wysięgnik - wie, bestia, że abażur opada, więc to ani chybi ja naprawdę - i dotyka palcem jakichś pokręteł, najwyraźniej niespokojny.

- Wypadałoby się choć wytłumaczyć! - nie ukrywam już wzbierającej pasji. Uśmiecha się. Odstawia swój aparat, to jest opiera go o ścianę. Siada na moim fotelu, wyciąga drugą szufladę, wyjmuje z niej moją ulubioną fajkę i nieomylnie sięga po kapciuch z tytoniem. Tego mi już nadto.

- Bezwstydniku!! - mówię.

Okrągłym gestem ręki prosi mnie siadać. Mimo woli oceniając wzrokiem wyrządzone szkody - złamały się okładki dwu ciężkich atlasów nieba! - przysuwam sobie krzesło i zaczynam kręcić młynka palcami. Dam mu pięć minut na usprawiedliwienie i przeprosiny, a jeśli nie będę usatysfakcjonowany, to się inaczej porachujemy.

- Nonsens! - odzywa się mój nieproszony gość. - Zachowuj że się jak człowiek inteligentny! Jakże się chcesz ze mną rachować? Przecież każdy mój teraźniejszy siniec będzie potem twoim!

Milczę, a coś mi świta. W samej rzeczy, jeśli on to ja i wydarzyła mi się (ale jakim sposobem, u diabła?) pętla czasowa (lecz dlaczego właśnie ja muszę mieć takie przygody?!), może rościć sobie niejakie prawa do mojej fajki i nawet mieszkania. Ale po co było zwalać bibliotekę?

- To nieumyślnie - rzecze przez kłęby wonnego dymu, patrząc w koniec bucika, wcale eleganckiego. Huśta nogą założoną na nogę. - Chronocykl zarzucił mi przy hamowaniu. Zamiast w ósmą trzydzieści, wleciałem w ósmą trzydzieści i z jedną setną sekundy. Gdyby lepiej ustawili celownik, znalazłbym się na samym środku pokoju.

- Jak to? (Nic nie rozumiem). Po pierwsze: czy jesteś telepatą? Jak możesz odpowiadać na pytania, które sobie tylko myślę? A po wtóre: jeżeli rzeczywiście jesteś mną i przybyłeś w czasie, to co on ma do miejsca? Dlaczego poniszczyłeś książki?!!

- Gdybyś trochę pomyślał, sam byś zrozumiał wszystko. Jestem późniejszy od ciebie, więc muszę pamiętać wszystko, co sobie myślałem, tj. myślałeś, boż jestem tobą, tylko z przyszłości. A co do czasu i miejsca, to się przecież Ziemia kręci! Pośliznąłem się o jedną setną sekundy, może nawet nieco mniej, i przez to mgnienie zdążyła się razem z domem przesunąć o te cztery metry. Mówiłem Rosenbeisserowi, że lepiej będzie lądować w ogródku, ale namówił mnie na ten wariant celowania.

- Dobrze. Powiedzmy, że jest, jak mówisz. Ale co to wszystko razem znaczy?

- Pewno, że ci powiem. Będzie jednak lepiej przyrządzić kolację, bo to dłuższa historia i nadzwyczajnej wagi. Przybyłem do ciebie jako poseł w misji historycznej.

Od słowa do słowa, przekonał mnie. Zeszliśmy na dół, przygotowało się tę kolację, tyle że otworzyłem sardynki (w lodówce zostało zaledwie parę jaj). Potem zostaliśmy już w kuchni, bo nie chciałem sobie psuć humoru oglądaniem biblioteki. Nie palił się do mycia naczyń, ale przemówiłem mu do sumienia, więc zgodził się wycierać. Siedliśmy potem przy stole, spojrzał mi poważnie w oczy i rzekł:

- Przybywam z roku 2661, aby przedłożyć ci propozycję, jakiej żaden człowiek nigdy jeszcze nie słyszał i żaden nie usłyszy. Rada Naukowa Instytutu Temporystyki pragnie, żebym ja, to jest, żebyś ty został Naczelnym Dyrektorem Programu TEOHIPHIP. Skrót ten oznacza: “Telechroniczna Optymalizacja Historii Powszechnej Hyperputerem”. Jestem dogłębnie przekonany, że obejmiesz to zaszczytne stanowisko, bo oznacza niezwykłą odpowiedzialność przed ludźmi i historią, a jestem, tj. jesteś człowiekiem dzielnym i pełnym prawości.

- Pierwej jednak chciałbym usłyszeć coś bardziej konkretnego - a już zwłaszcza nie pojmuję, dlaczego nie przybył do mnie po prostu jakiś delegat tego instytutu, tylko ty, to jest ja? Skąd się tam wziąłeś, to jest wziąłem?

- To ci wytłumaczę na końcu i osobno. Co się tyczy sprawy głównej, pamiętasz naturalnie owego biedaka Molterisa, który wynalazł ręczną maszynkę do wędrowania w czasie i chcąc ją zademonstrować, zginął mamie, bo się na śmierć postarzał tuż po starcie?

Skinąłem głową.

- Takich prób będzie więcej. Każda nowa technika pociąga za sobą w fazie wstępnej ofiary. Molteris wynalazł jednoosobowy czasołazik bez żadnych zabezpieczeń. Zrobił to samo, co ów chłop średniowieczny, który wlazł ze skrzydłami na wieżę cerkiewną i zabił się na miejscu. W XXIII wieku powstały, to jest, z twego stanowiska powstaną chronotraki, czasowce i tempobile, lecz prawdziwa rewolucja chronomocyjna nastąpi dopiero trzysta lat później dzięki ludziom, których nie będę wymieniał - poznasz ich osobiście. Wędrowanie w czasie na mały dystans to jedno, a wyprawy w głąb milionoleci to znów inna sprawa. Proporcje są mniej więcej takie, jak między spacerem za miasto a kosmonautyką. Przybywam z Epoki Chronotrakcji, Chronomocji i Telechronii. O podróżowaniu w czasie wypisano góry banialuków, tak jak poprzednio o astronautyce - że jakiś wynalazca, dzięki jakiemuś bogaczowi, w jakimś ustroniu buduje od razu rakietę, którą obaj, a jeszcze w towarzystwie znajomych pań, lecą na drugi koniec Galaktyki. Technologia Chronomocyjna, jak Kosmonautyczna, wymaga olbrzymiego przemysłu, kolosalnych inwestycji, planowania... ale z tym też sam się zapoznasz na miejscu, tj. w swoim czasie. Mniejsza teraz o stronę techniczną. Chodzi o główny cel tej roboty; nie wkłada się w nią tyle po to, żeby ktoś mógł straszyć faraonów albo zbić własnego prapradziadka. Wyregulowało się ustrój, uregulowany jest klimat Ziemi, w XXVII wieku, z którego przybywam, jest tak dobrze, że lepiej nie może być, ale nie mamy wciąż spokoju ze względu na historię. Wiesz, jak ona wygląda; najwyższy czas z tym skończyć!

- Czekajże - w głowie mi szumiało. - Historia się wam nie podoba? Więc co z tego? Przecież taka, jaka była, musi zostać, nie?

- Nie pleć głupstw. Na porządku dnia stoi właśnie TEOHIPHIP, czyli Telechroniczna Optymalizacja Historii Powszechnej Hyperputerem. Mówiłem ci już. Dzieje powszechne wyreguluje się, oczyści, naprawi, wyrówna i udoskonali, zgodnie z zasadami humanitaryzmu, racjonalizmu i ogólnej estetyczności; rozumiesz chyba, że mając taką masarnię i jatkę w rodowodzie, wstyd pchać się pomiędzy wysokie kosmiczne cywilizacje!

- Regulacja Historii?... - powtórzyłem osłupiały.

- Tak. Jeśli zajdzie potrzeba, zrobi się poprawki nawet przed powstaniem człowieka, żeby powstał lepszy. Zgromadzono już środki i fundusze, wciąż jednak wakuje stanowisko Naczelnego Dyrektora Projektu. Wszystkich odstrasza ryzyko połączone z tą funkcją.

- Nie ma chętnych? - moje zdumienie jeszcze wzrosło.

- To nie ta przeszłość, w której każdy osioł chciał światem rządzić. Bez odpowiednich kwalifikacji nikt się nie pali do trudnego zadania. Tak więc stanowisko jest nie obsadzone, a rzecz nagli!

- Kiedy ja się na tym nie znam. I dlaczego właśnie ja?

- Będziesz dysponował całymi sztabami fachowców. Strona techniczna to nie twoja dziedzina; jest wiele różnych planów działania, wiele projektów, metod, konieczne są pełne rozwagi, odpowiedzialne decyzje. Ja, to znaczy ty masz je podjąć. Nasz Hyperputer przebadał psychosondowaniem wszystkich ludzi, jacy kiedykolwiek żyli, i uznał, że ja, czyli ty - jest to jedyna nadzieja Projektu.

Po dobrej chwili odezwałem się:

- Sprawa, widzę, poważna. Być może, przyjmę to stanowisko, a może go i nie przyjmę. Dzieje powszechne, ba! To wymaga namysłu. Ale jak to się stało, że ja, to znaczy ty właśnie się u mnie zjawiłeś? Co do mnie, nie ruszałem się nigdzie w czasie. Dopiero wczoraj wróciłem z Hyjad.

- Jasne! - przerwał mi. - Przecież jesteś wcześniejszy! Gdy przyjmiesz propozycję, oddam ci mój chronocykl, i udasz się gdzie, tj. kiedy należy.

- To nie jest odpowiedź na moje pytanie. Powiedz mi, skąd się wziąłeś w XXVII wieku?

- Udałem się tam odpowiednim wehikułem czasu, rzecz jasna. A potem, stamtąd, przybyłem do twojego teraz i tutaj.

- Ale jeżeli ja się nigdzie nie udawałem żadnym wehikułem czasu, to i ty, który jesteś m n ą ...

- Nie pleć. Jestem późniejszy od ciebie, więc nie możesz jeszcze wiedzieć, co takiego tobie się zdarzy, że wyruszysz w dwudziesty siódmy wiek.

- Ej, coś kręcisz! - mruknąłem. - Jeżeli zaakceptuję tę propozycję, dostanę się od razu w dwudziesty siódmy wiek. Czy nie tak? Będę tam dyrektorował tym Teohiphipem i tak dalej. Ale skąd t y się tam wzią...

- W ten sposób możemy przegadać całą noc! Nie przelewaj z pustego w próżne. Zresztą, wiesz co? Poproś Rosenbeissera, niech ci to wytłumaczy. Ostatecznie to on jest fachowcemczasownikiem, nie ja. Zresztą ta sprawa, chociaż trudna do uchwycenia, jak zawsze bywa z pętlą czasową, jest niczym w zestawieniu z moją, to jest twoją misją. Przecież to Misja Dziejowa! Więc jak? Godzisz się? Chronocykl jest sprawny. Nic mu się nie stało, sprawdziłem.

- Co tam chronocykl. Nie mogę tak od razu.

- Powinieneś! To twój obowiązek! Musisz!

- O ho ho! Tylko nie tak do mnie. Nic “musisz!” Wiesz, jak tego nie lubię. Mogę, jeśli zechcę, gdy uznam, że sytuacja tego wymaga. Kto to jest ten Rosenbeisser.

- Dyrektor naukowy INTu. Będzie twoim pierwszym podwładnym.

- INTu.

- Instytutu Temporystycznego.

- A co się stanie, jeśli się nie zgodzę?

- Nie możesz się nie zgodzić... nie zrobisz tego... znaczyłoby to, żeś stchórzył...

Na wargach błąkał mu się jakby powściągany uśmieszek przy tych słowach. To mnie nastroiło podejrzliwie.

- Proszę. A to czemu?

- Ponieważ... e, co ci będę tłumaczył. To się wiąże ze strukturą samego czasu.

- Nie opowiadaj bzdur. Jeżeli się nie zgodzę, to nie ruszę się stąd donikąd, więc ani mi jakiś Rosenbeisser niczego nie wyjaśni, ani żadnej historii nie będę regulować.

Mówiłem tak, po części, żeby zyskać na czasie, gdyż nie decyduje się o podobnych problemach na jednej nodze, ale też, jakkolwiek nie domyślałem się wcale, czemu on, to jest ja, do mnie przybył, czułem niejasno, że w tym tkwi jakaś inna finta, jakiś kruczek.

- Dam odpowiedź do czterdziestu ośmiu godzin! - rzekłem.

Począł napierać, żebym się zdecydował od razu, lecz im bardziej nastawa!, tym mniej mi się to podobało. Wreszcie jąłem nawet powątpiewać w jego identyczność ze mną. Mógł to w końcu być jakiś ucharakteryzowany nasłaniec! Ledwom to pomyślał, wziąłem go na spytki. Trzeba było wynaleźć kwestię sekretną, której poza mną nie znał nikt.

- Dlaczego numeracja podróży w moich Dziennikach gwiazdowych ma luki? - rzuciłem mu znienacka pytanie.

- A cha! cha! - zaśmiał się - to już we mnie nie wierzysz? Dlatego, kochanku, ponieważ jedne wyprawy odbywały się w przestrzeni, a inne w czasie, więc nie może być nawet i pierwszej; zawsze przecież można się cofnąć wstecz tam, gdzie żadnej nie było i pojechać gdzieś, wówczas ta, co była pierwsza, stanie się drugą, i tak bez końca!

To się zgadzało. Lecz sprawa była jednak wiadoma paru osobom, co prawda moim zaufanym znajomym z zespołu tichologicznego profesora Tarantogi; zażądałem tedy dowodu tożsamości. Papiery miał w porządku, lecz to o niczym jeszcze nie świadczyło; można je wszak sfałszować. Podważył moje powątpiewanie tym, że umiał zaśpiewać wszystko, co wtedy tylko śpiewam, kiedy lecę daleko, sam jak pa aż tak mnie rozeźlił, że kazałem mu się zabierać do diabła. Było to powiedziane w złości, wcale nie myślałem tego, lecz bez jednego łowa wstał, poszedł na górę, wyrychtował swój chronocykl, siadł nań jak na rower, coś tam poruszył i w mgnieniu oka rozwiał się w mgłę, a właściwie w dymek jak z papierosa. Po minucie i tego już nie było - został tylko stos porozrzucanych na wszystkie strony książek. Stałem sam, z dość głupią miną, bom się tego nie spodziewał, ale gdy podjął przygotowania do odjazdu, nie chciałem już ustąpić. Porozmyślawszy, zeszedłem znowu do kuchni, bo przegadaliśmy bez mała trzy godziny, i znowu poczułem głód. Miałem jeszcze parę jajek w lodówce, a też skrawek boczku, ale gdy zapaliłem gaz i sadziłem oczka, rozległ się z piętra wielki rumor.

Tak mnie zaskoczył, że zmarnowałem jajecznicę: wylała się razem ze skwarkami prosto w płomienie kuchenki, a ja, klnąc na czym świat stoi, pognałem biorąc po trzy stopnie na górę.

Na półkach nie było już ani jednej książki; ich ostatek tworzył wielką kupę, spod której gramolił się, ciągnąc spod siebie chronocykl, bo przygniótł go ciałem, padając.

- Co to ma znaczyć! - krzyknąłem wściekły.

- Zaraz ci wyjaśnię... czekaj... - mamrotał, wlokąc chronocykl ku lampie. Obejrzał go, skupiony, nie racząc się nawet usprawiedliwiać z tego kolejnego najścia. Miałem tego doprawdy dość.

- Wypadałoby się choć wytłumaczyć!! - wrzasnąłem w pasji.

Uśmiechnął się. Odstawił chronocykl, to jest oparł go o ścianę, poszukał fajki, nabił ją z mego kapciucha, zapalił, zakładając nogę na nogę, aż mnie poniosło.

- Bezwstydniku!! - krzyknąłem. Jakkolwiek nie ruszyłem się z miejsca, powziąłem solenny zamiar zbicia go na kwaśne jabłko. Żarty jakieś będzie sobie stroił, ze mnie, w moim domu!

- Nonsens - odezwał się flegmatycznie. Nie poczuwał się najwyraźniej do winy. A przecież do reszty pozwalał mi wszystkie książki na podłogę!

- To nieumyślnie - rzekł, wypuszczając dym z ust. - Chronocykl znów mi się pośliznął...

- Ale dlaczego wróciłeś?

- Musiałem.

- Jak to?

- Znajdujemy się, mój drogi, w k o l e czasowym - rzekł spokojnie. - Będę cię teraz od nowa namawiał, żebyś zgodził się zostać dyrektorem. Jeżeli odmówisz, odjadę sobie, niebawem wrócę i wszystko zacznie się od początku...

- Nie może być! Jesteśmy w zamkniętym obiegu czasu?

- Otóż właśnie.

- Nieprawda! Gdyby tak było, wszystko, co mówimy i robimy, musiałoby się idealnie, jota w jotę, powtarzać, a to, co ja mówię teraz, i to, co ty mówisz, już nie jest zupełnie takie samo jak za pierwszym razem!!

- Różne duby smalone plotą ludzie o podróżach w czasie - rzekł - a te, któreś wymienił, należą do najbardziej nonsensownych. W kołowym czasie wszystko musi przebiegać podobnie, lecz wcale nie tak samo, ponieważ zamknięcie czasu, analogicznie jak zamknięcie przestrzenne, nie pozbawia wszelkiej swobody, a tylko bardzo mocno ją ogranicza! Jeżeli przyjmiesz propozycję, udasz się w rok 2661, i tym samym koło zamieni się w pętlę otwartą. Ale jeśli odmówisz i znów mnie wygonisz, wrócę... i wiesz, co będzie!

- A więc nie ma innego wyjścia!!? - zakipiałem. - O, coś mi od razu podszepnęło, że się w tym wszystkim ukrywa jakieś oszukaństwo! Zabieraj mi się stąd! Żebym cię więcej na oczy nie widział!!

- Nie mów głupstw - odparł chłodno. - To, co się dzieje, zależy teraz wyłącznie od ciebie, bo nie ode mnie, a mówiąc ściślej, ludzie Rosenbeissera zamknęli za nami obu, to jest zatrzasnęli pętlę, i będziemy się w niej kołatali, aż zostaniesz dyrektorem!

- Ładna mi “propozycja”! - krzyknąłem. - A co będzie, jeśli ci porachuję wszystkie gnaty?

- To tylko, że sam je będziesz potem opatrywał we właściwym czasie. Nie musisz przyjąć propozycji, w tym sensie, że możemy się tak bawić, póki życia starczy...

- Też coś! Mogę cię zamknąć w piwnicy i pójść sobie, gdzie mi się spodoba!

- To raczej ja ciebie tam zamknę, bo jestem silniejszy!

- O?

- Żebyś wiedział. Byłem na wikcie w roku 2661, a jest on o wiele pożywniej szy niż teraz, toteż nie wytrzymasz ze mną ani minuty.

- To się zobaczy... - mruknąłem groźnie, wstając z krzesła. Nawet się nie ruszył.

- Znam “dżurdżudo” - zauważył flegmatycznie.

- Co to jest?

- Rodzaj udoskonalonego dżudo z roku dwutysięcznego sześćset sześćdziesiątego pierwszego. Unieszkodliwię cię w jednej chwili.

Byłem wściekły, lecz długoletnie doświadczenia życiowe nauczyły mnie opanowywać nawet skrajną pasję. Toteż, rozmówiwszy się z nim, to jest z sobą, doszedłem do wniosku, że doprawdy nie mam innego wyjścia. Zresztą dziejowa misja, czekająca w przyszłości, odpowiadała zarówno mym poglądom, jak mej naturze. Oburzał mnie tylko zadany przymus, uznałem jednak, że porachować się trzeba nie z nim, narzędziem, lecz z jego mocodawcami.

Pokazał mi, jak kierować chronocyklem, dał parę praktycznych wskazówek, zająłem więc miejsce na siodełku i chciałem mu jeszcze powiedzieć, by posprzątał po sobie i wezwał stolarza dla naprawy półek bibliotecznych, ale i tego nie zdążyłem zrobić, bo nacisnął starter. On, światło lamp, cały pokój, wszystko sczezło jak zdmuchnięte. Maszyna pode mną, ten metalowy drąg z rozszerzającym się lejkowato wylotem, roztrzęsła się, chwilami skakała tak mocno, że ściskałem co sił rękojeści, by nie wypaść z siodła, niczego nie widziałem, a tylko miałem wrażenie, jakby mnie ktoś po twarzy i ciele tarł drucianymi szczotkami; gdy mi się wydało, że pęd w czasie wzrasta nad miarę, ciągnąłem za hamulec, a wtedy z czarnego kotłowiska wyłaniały się niewyraźne kształty.

Były to jakieś olbrzymie budowle, raz baniaste, raz wysmukłe, przez które przelatywałem na wylot jak wiatr przez parkan. Każdy taki najazd zdawał się grozić zderzeniem z murami, więc przymykałem odruchowo oczy i znów zwiększałem szybkość, to jest tempo. Parę razy maszyną rzuciło tak, że głowa mi skakała, a zęby dzwoniły. W jakiejś chwili poczułem trudną do nazwania zmianę, zdawało mi się, że jestem w ośrodku gęstym jak syrop, kleistym i zastygającym; przemknęło mi, że przedzieram się przez jakąś przegrodę, która może w końcu stać się mi grobem i uwięziony w betonie zastygnę razem z chronocyklem jak dziwaczny owad w bursztynie. Lecz znów targnęło do przodu, chronocykl zadygotał, a ja upadłem na coś elastycznego, co poddało się i zakołysało. Maszyna wypadła spode mnie, w oczy buchnął biały blask, musiałem je zamknąć, oślepiony.

Gdy je otwarłem, ogarnął mnie gwar głosów. Leżałem pośrodku wielkiej tarczy z pianoplastyku, pomalowanej w koncentryczne koła niczym cel na strzelnicy; przewrócony chronocykl spoczywał o krok, a wokół stało kilkudziesięciu ludzi w błyszczących kombinezonach. Mały, łysawy blondyn wstąpił na materac tarczy, pomógł mi wstać i kilkakrotnie potrząsnął moją ręką ze słowami:

- Witam pana jak najserdeczniej! Rosenbeisser.

- Tichy - odpowiedziałem automatycznie. Rozejrzałem się. Staliśmy w hali wielkiej jak miasto, bez okien, nakrytej wysoko stropem o barwie nieba; jedna za drugą rozpościerały się rzędem takie same tarcze, jak ta, na której wylądowałem, niektóre puste, przy innych pracowano; nie skrywam, że miałem przygotowanych parę kąśliwych uwag pod adresem Rosenbeissera i innych twórców temporalnego saka, którym wyciągnęli mnie z domu, lecz zmilczałem, bo przyszło nagłe uświadomienie, do czego podobna jest ta ogromna hala. Wyglądało w niej niczym w gigantycznym studiu filmowym! Obok nas przeszli trzej ludzie w zbrojach; pierwszy z kitą pawią na szyszaku, w pozłacanym puklerzu, laboranci poprawiali mu ryngraf wysadzany klejnotami, lekarz robił zastrzyk w obnażone przedramię, ktoś inny pospinał szybko rzemienie blach, podano mu dwuręczny koncerz i szeroki płaszcz tkany w herby z gryfami; dwaj następni, w zwykłym żelazie, pewno giermkowie, sadowili się już na siodełkach chronocykla w centrum tarczy i rozległ się głos z megafonu: “Uwaga... dwadzieścia, dziewiętnaście, osiemnaście...”

- Co to? - spytałem zdezorientowany, bo jednocześnie kilkadziesiąt kroków dalej szła procesja chudzielców w ogromnych białych turbanach, im też robiono zastrzyki, a z jednym kłócił się technik, odkryto bowiem, że podróżny miał ukryty pod burnusem mały pistolet; widziałem Indian pomalowanych w wojenne barwy, ze świeżo wyostrzonymi tomahawkami, którym laboranci gorączkowo poprawiali pióropusze, a na małym drewnianym wózku posługacz w białym fartuchu pchał ku innej tarczy koszmarnie brudnego, obdartego żebraka bez nóg, kubek w kubek podobnego do monstrualnych kalek Breughla.

- Zero! - obwieścił megafon. Trójka pancernych znikła z chronocyklem w małym błysku, który rozpłynął się w powietrzu białawym dymem, przypominającym dymek magnezji spalonej: znałem już ten efekt.

- To nasi ankieterzy - wyjaśnił Rosenbeisser. - Badają opinię publiczną w różnych wiekach, to statystyczne materiały, wie pan, materiał informacyjny, nic więcej: nie podjęliśmy jeszcze żadnych kroków naprawczych, bo czekaliśmy z tym na pana!

Wskazał mi ręką drogę i pospieszył za mną: słyszałem głosy odliczania, to tu, to tam błyskało, rozwiewały się smugi białawego dymu, kolejne partie eksploatorów znikały, szli już tymczasem nowi, zupełnie jak w olbrzymim atelier podczas zdjęć superkiczu historycznego. Zorientowałem się, że nie wolno zabierać w przeszłość żadnych anachronicznych rzeczy, ankieterzy jednak starali sieje szmuglować czy to z przekory, czy dla wygody i pomyślałem, że trzeba będzie zaprowadzić ład żelazną miotłą, lecz spytałem tylko:

- A długoż trwa takie zbieranie danych? Kiedy wróci ten wojak z giermkami?

- Utrzymujemy się w planie - rzekł z zadowolonym uśmiechem Rosenbeisser. - Ci trzej wrócili już we zoraj.

Nic nie rzekłem, myśląc, że nie będzie mi łatwo przywyknąć do warunków życia w chronomocyjnej cywilizacji. Ponieważ elektromobil laboratoryjny, który miał nas przewieźć do budynku dyrekcji, popsuł się, Rosenbeisser kazał zsiąść z wielbłądów kilku ankieterom - Beduinom - i tym zaimprowizowanym sposobem dostaliśmy się na miejsce.

Gabinet mój był ogromny, urządzony w stylu nowoczesnym, to jest przezroczystym: i to mało powiedziane, bo większości foteli nie można było dostrzec, a gdy siedziałem przy moim biurku, tylko zwały papierów wskazywały, gdzie znajduje się blat; ponieważ zaś, schylając głowę podczas pracy, wciąż widziałem własne nogi w prążkowanych spodniach i widok tych prążków utrudniał koncentrację, kazałem potem wszystkie meble pociągnąć farbą, aby się stały nieprzenikliwe dla wzroku. Okazało się wtedy, że mają wręcz idiotyczne kształty, ponieważ nie byty zaprojektowane dla oglądania; w końcu zmieniono mi je na komplet antyków z drugiej potowy XXIII wieku i wtedy dopiero poczułem się swojsko. Mówiąc o tych błahostkach nie tylko wyprzedzam fakty, ale kreślę zarazem niedociągnięcia Projektu. Co prawda, moje dyrektorskie życie byłoby rajem, gdyby ograniczało się do spraw meblowodekoracyjnych.

Encyklopedii by trzeba dla przedstawienia wszystkiego, co zdziałał Projekt pod mym kierownictwem. Toteż tylko w największym skrócie opiszę główne etapy prac. Co do struktury organizacyjnej, była dwoista. Miałem pod sobą PIONTEK (Pion TechnicznoKalendarzowy) z działami temporystyki udarowokwantowej i dyspersyjnej oraz pion historyczny, podzielony na resorty Ludzki i Nieludzki. Szefem technologów był dr R. Bosković, dziejoczyńcami zaś zawiadywał prof. P. Latton. Ponadto stały do mej osobistej dyspozycji oddziały histomandosów i czasochroniarzy (chronoszutystów) z brygadą awaryjnego zdejmowania z tronów i aparatem nadzoru. To pogotowie alarmowe, rodzaj straży pożarnej dla nieprzewidzianych a groźnych okazji, nosiło skrótowe miano MOIRY (Mobilna Inspekcja Ratunkowa). Kiedy przybyłem, technologowie-czasownicy byli gotowi do rozpoczęcia operacji telechronicznych na wielką skalę, podczas gdy w resorcie do spraw Ludzkich (kierownikiem był doc. Harry S. Totteles) fachowcy opracowywali setki HAREMÓW (Harmonogramów Edukacji Melioracyjnej). Równolegle resort do spraw Nieludzkich (inż. ciał O. Goodlay) projektował warianty naprawienia systemu słonecznego, to jest planet z Ziemią na czele, przebiegu Ewolucji Życia, antropogenezy itp. Wszystkich wymienionych tu moich podwładnych musiałem się po kolei pozbyć; z każdym z nich łączą się w mej pamięci inne kryzysy w łonie Projektu; wspomnę o nich we właściwym czasie, aby ludzkość wiedziała, komu zawdzięcza swe tarapaty.

Zrazu byłem pełen najlepszych nadziei. Przeszedłszy skrócony kurs wprowadzający w elementy telechronii i chronomutacji, opanowawszy też zagadnienia organizacyjne (kompetencji resortowej, podziału prac itd.), przy czym już wówczas przyszło do sporu z głównym księgowym (Eug. Clydesem), na dobre zorientowałem się, jak tytaniczne mam zadanie. Nauka XXVII wieku dostarczyła mi wielu rozmaitych technologii działania w czasie, a jakby tego było jeszcze mało, decyzji mej oczekiwały setki rozmaitych planów historycznej naprawy. Za każdym stała wiedza i autorytet znakomitych fachowców i ja miałem wybierać w tym embarras de richesse! Nie było bowiem jeszcze zgody ani co do tego, jaką metodą polepszać przeszłość, ani od jakiego czasu to robić, ani nawet, jak wiele interwencji podejmiemy.

W pierwszej, nacechowanej optymizmem fazie robót, zamierzaliśmy historii ludzkości jeszcze nie tykać, lecz wyporządzić to, co ją eonami poprzedziło; nasz monumentalnie zakrojony program przewidywał - wyliczam przykładowo - dewulkanizację planet, naprostowanie osi Ziemi, przygotowanie na Marsie i Wenerze korzystnych warunków pod ich przyszłą kolonizację, przy czym Księżyc służyć miał za rodzaj pomostu czy stacji przejściowej dla emigracyjnej kosmonautyki, która by powstała za trzy do czterech miliardów lat. Z imieniem Lepszej Przeszłości na ustach nakazałem uruchomienie Generatorów Zespołu Izochronicznego (GENEZIS). Na stanowiskach znajdowały się trzy ich typy - BREKEKEK, KOAKS i KWAK. Już nie pamiętam dokładnie, co oznaczały te skróty; KOAKS pracował koaksjalnie, ostatni zaś określał Kwantowaną Korekcję.

Wyniki rozruchu przeszły najgorsze oczekiwania; awaria szła za awarią. Zamiast wyhamować łagodnie i zsynchronizować się z normalnym upływem czasu, KWAK wyżarzył Marsa eksplozją i obrócił go w jedną pustynię; wszystkie oceany wyparowały i ulotniły się w przestwór, a spieczona skorupa planety popękała, tworząc sieć niesamowitych, szerokich na setki mil rowów. Stąd poszła w XIX wieku hipoteza kanałów marsjańskich. Ponieważ nie życzyłem sobie, aby wcześniejsza ludzkość doszła naszej akcji, bo mogło to w niej zrodzić szkodliwe kompleksy, kazałem wszystkie kanały dokładnie zacementować, co też inż. Lavache zrobił koło 1910 roku; późniejszych astronomów nie zdziwiło ich zniknięcie, bo złożyli rzecz na karb złudzenia optycznego poprzedników. KOAKS, który miał użyźnić Wenerę, był już zabezpieczony przed awarią KWAKA dzięki AMORKOWI (Amortyzator Energii Kinechronicznej), lecz zawiodły DUPKI (Dyssypatory Układowe Powolnej Kompensacji) i całą Wenus otoczyła trująca atmosfera powstała skutkiem chronoklazmu. Inżyniera Wadenleckera, odpowiedzialnego za te operacje, zdjąłem ze stanowiska, lecz po wstawiennictwie Rady Naukowej zezwoliłem mu na przeprowadzenie ostatniego członu doświadczeń. Tym razem nastąpiła już nie awaria, lecz katastrofa w skali kosmicznej. Rozpędzony ruchem pod włos trwania BREKEKEK werżnął się w teraźniejszość sprzed 6,5 miliarda lat, tak blisko Słońca, że wyrwał zeń olbrzymi płat materii gwiezdnej, który, skręciwszy się pod wpływem ciążenia, dał początek wszystkim planetom.

Wadeniecker usiłował się bronić, twierdząc, że dzięki niemu powstał system słoneczny, bo gdyby nie awaria głowicy chronalnej, szansa powstania planet byłaby praktycznie równa zeru. Późniejsi astronomowie dziwowali się, jaka gwiazda mogła przejść tak blisko Słońca, żeby wyrwać zeń protoplanetarną materię, bo istotnie, tak bliskie pasaże gwiazd należą do zjawisk prawie niemożliwych; zdjąłem zuchwalca ostatecznie z kierownictwa technochronicznego, ponieważ nie w tym upatrywałem sens i cele Projektu, żeby takie rzeczy miało się robić niechcący, dzięki niedbalstwu i niedopatrzeniom. Gdyby już na to przyszło, moglibyśmy byli ukształtować planety znacznie porządniej. Zresztą doprawdy nie miał się czym chwalić pion techniczny - po zrujnowaniu Wenery i Marsa.

Pozostał na porządku dnia plan wyprostowania osi obrotów Ziemi; szło o to, żeby klimat jej uczynić bardziej równomiernym, bez biegunowych mrozów i spiekoty równikowej. Cel operacji był humanitarny: więcej gatunków miało przetrwać w walce o byt. Skutek okazał się odwrotny do zamierzonego. Największą epokę lodowcową Ziemi, okresu kambryjskiego, spowodował inżynier Hansjacob Plótzlich odpaleniem ciężkiej jednostki “prostowniczej”, która dała osi ziemskiej tak zwanego dubla. Pierwszy glacjał, zamiast przestrzec pochopnego czasownika, stał się pośrednio przyczyną drugiego, widząc bowiem, co narobił, inż. Plótzlich, odpalił bez mej wiedzy następny ładunek “korekcyjny”. Doszło do chronoklazmu i nowej epoki lodowcowej, tym razem w plejstocenie.

Zanim zdjąłem go ze stanowiska, ten niepoprawny człowiek zdążył wywołać trzecią chronokolizję; odtąd, przez niego, biegun magnetyczny Ziemi nie pokrywa się z osią obrotu, bo planeta nie przestaje się jeszcze chwiać. Jeden odprysk czasowy “Korektora” wleciał w rok milionowy przed naszą erą - na miejscu tym znajduje się dziś Wielki Krater Arizony; nikt nie poniósł na szczęście śmierci, boć jeszcze ludzi wtedy nie było; spłonęła tylko puszcza. Drugi odłamek wyhamowało dopiero przy roku 1908 - tamtejsi znają go jako “upadek meteorytu tunguskiego”. Nie były to więc żadne meteoryty, lecz rozlatujące się w czasie kawały niezdarnie sporządzonego “Optymalizatora”. Wyrzuciłem Plótzlicha nie oglądając się na nikogo, a gdy przychwycono go nocą w chronoratorium - miał wyrzuty sumienia, uważacie, i chciał “poprawić” to, co narobił - zażądałem dlań jako kary relegowania w czasie.

Ustąpiłem w końcu, czego teraz żałuję, i za podszeptem Rosenbeissera obsadziłem wakat inżynierem Dyndallem. Nie miałem pojęcia, że to szwagier profesora. Skutki nepotyzmu, w którego praktykowanie zostałem bezwiednie wmanewrowany, nie dały na siebie czekać. Dyndali był wynalazcą HAMUŁY (Hamulcowy Układ Łagodzący), który udoskonalił inż. czasu Bummeland. Rozumowali tak: jeśli potworna energia gigachroniczna wyzwoli się nawet przy chronoklazmie, niechże przynajmniej, zamiast działać falą wybuchową (taką, co Marsa wyżarzyła), obróci się w czyste promieniowanie. Ta nie dopracowana (intencje się nie liczą!) idea przysporzyła mi dużego zmartwienia. HAMUŁA wprawdzie przetransformował energię kinetyczną na radiacyjną, ale cóż z tego, kiedy od promieniowania - w samym środku ery mezozoicznej - wyginęły co do nogi wszystkie jaszczury i Bóg wie ile innych jeszcze gatunków.

Bummeland usiłował bronić się twierdzeniem, że nie było w tym nic złego, ponieważ na opustoszałą scenę ewolucyjnego procesu mogły dzięki niemu wejść ssaki, z których i człowiek się wywodzi. Jak gdyby to już było przesądzone! Zaurocydem pozbawili nas swobody antropogenetycznego manewru i jeszcze się tym chcieli chlubić! Dyndali okazał pozorną skruchę i nawet złożył samokrytykę, ale to nieprawda, jakoby ustąpił dobrowolnie ze stanowiska. Powiedziałem bowiem Rosenbeisserowi, że dopóki jego szwagier jest w Projekcie, noga moja nie postanie w dyrekcji.

Po tej serii fatalnej zebrałem całą załogę i wygłosiłem do niej przemówienie, ostrzegając, iż widzę się zmuszony stosować odtąd drakońskie środki wobec wykraczających przeciwko bezpieczeństwu przeszłości. Nie skończy się już tylko na utracie ciepłej posadki!

Mówiono, że awarie są zrozumiałe, wręcz nieuniknione przy rozruchu tak bezprecedentalnej technologii; ileż rakiet ongiś rozleciało się w zaraniu ery kosmonautycznej; lecz nasza działalność, jako odbywająca się w c z a s i e, przedstawiała niebezpieczeństwo nieporównanie większe. Rada Naukowa zaleciła mi nowego czasoznawcę; był nim profesor L. Nardeau de Yince. Jego i Boskovicia przestrzegłem przed następnym eksperymentem, że żadna siła nie skłoni mię już do okazywania pobłażliwości przy poważnych, niesumiennością zawinionych wypadkach.

Pokazałem im memoriały, jakie Wadeniecker, Bummeland i Dyndali wystosowali do Rady Naukowej poza mymi plecami, pełne sprzeczności, bo raz powoływali się na trudności obiektywne, a raz przemianowywali skutki swych błędów na zasługi. Powiedziałem im, że mylą się ci, co biorą mnie za analfabetę. Dość znajomości arytmetyki w zakresie czterech działań, by podrachować, ile materii Słońca zmarnowano już bezproduktywnie, bo wszak wszelkie planety uranowe, istotne usypiska odpadów, co tam, kloaki pełne amoniaku, są nie do uży Nie wiecie, co to jest Atena? Nie dziwię się temu wcale. Planetę tę miała udoskonalić ekipa Gestimera, Starshita i Astroianniego. Projekt nie miał jeszcze takich niezgułów. TUMAN (Telechroniczny Układ Mimośrodowej Automatyki Nawodzenia) zawiódł, ZADEK (Zabezpieczenie Dekolizyjne) pękł, Atena zaś, krążąca dotąd na orbicie między Ziemią i Marsem, rozprysła się na dziewięćdziesiąt tysięcy kawałków i został po niej tak zwany Pas Asteroidów. Co do Księżyca, panowie optymalizatorzy zmasakrowali jego powierzchnię. Dziwne, że i on się cały nie rozleciał. Tak powstała słynna łamigłówka astronomów XIX - i XX wiecznych, bo pojąć nie mogli, skąd się wzięło takie mnóstwo kraterów. Wymyślili na ten temat dwie teorie - wulkaniczną i meteorytową.

Śmieszne rzeczy. Autorem tak zwanych kraterów wulkanicznych jest inż. czasu Gestimer, odpowiedzialny za ZADEK, a sprawcą “meteorytowych” - Astroianni, który złożył się do Ateny trzy miliardy lat temu, puścił ją na rozkurz, a odrzut chronoklazmu kołatając się we wszystkie strony wyhamował do reszty ruch obrotowy Wenus, dorobił Marsowi dwa fałszywe satelity idące wariackim ruchem, odwrotnym, niż przewidziany, tak że doprawdy głupstwem już było przerobienie przez tego specjalistę powierzchni Księżyca w istny poligon artyleryjski, na który kawałki Ateny spadały w ciągu miliarda lat. Gdy dowiedziałem się, że jeden odprysk chronotraktora, rozsmarowanego eksplozją na 2 950 000 000 lat, dopadł czasów prehistorycznych, wleciał do oceanu i przedziurawił jego dno, zatapiając po drodze Atlantydę, osobiście wyrzuciłem sprawców kompleksowej katastrofy z Projektu, wobec odpowiedzialnych zaś za całość operacji zastosowałem sankcje zgodnie z mym uprzednim postanowieniem. Odwoływanie się do Rady nic im nie pomogło.

Profesora Nardeau de Vince zesłałem w wiek XVI, a Boskovicia w XVII, żeby nie mogli się zetknąć i intrygować. Jak wiecie, Leonardo da Vinci usiłował przez całe życie sporządzić sobie chronołaz, ale mu się nie udało; tak zwane helikoptery Leonarda i inne maszyny, tyleż dziwaczne, co niezrozumiałe dla jego współczesnych, były poronionymi płodami wysiłków ucieczki z zesłania w czasie.

Bosković zachował się, jeśli można tak rzec, rozsądniej. Był to człowiek niesamowicie zdolny, o precyzyjnym umyśle, bo matematyk z wykształcenia; został w siedemnastym wieku znakomitym wprawdzie, lecz powszechnie zapoznanym myślicielem. Próbował popularyzować idee fizyki teoretycznej, ale nikt ze współczesnych me pojmował jednego słowa w jego traktatach. Żeby mu osłodzić wygnanie, skierowałem go do Raguzy (Dubrownik), bo prywatnie z nim sympatyzowałem, lecz widziałem się zmuszony karać surowo ludzi odpowiedzialnych, jakkolwiek Rada Naukowa miała mi to za złe.

Pierwsza faza Projektu zakończyła się tedy kompletnym fiaskiem, ponieważ założywszy bezwzględne weto, udaremniłem podjęcie jakichkolwiek dalszych prób serii GENEZIS. Dość było już zaprzepaszczonych inwestycji. Kolosalne nieużytki globów jowiszowych, na amen wypalony Mars, dubeltowo zatruta Wenus, zrujnowany Księżyc (tak zwane maskony, koncentracje masy pod jego powierzchnią to głęboko zaryte w grunt, zakrzepłe w lawie szczątki głowic TUMANA i ZADKA), skrzywiona oś ziemska, dziura w dnie oceanu, wywołane tym pęknięciem rozejście się lądów Eurazji i dwu Ameryk - stanowiły niewesoły raczej bilans podjętych dotąd operacji. Mimo to zakazawszy sobie opadania w niewiarę, otworzyłem pole twórczej optymalizacji ekipom pionu Historycznego.

Miał, przypominam, dwa resorty, do spraw Ludzkich (doc. Harry S. Totteles) i Nieludzkich (inż. ciał Goodlay); na czele pionu znajdował się profesor P. Latton, który budził we mnie od początku pewną nieufność radykalizmem i bezkompromisowością swych poglądów. Dlatego wolałem wciąż jeszcze nie ruszać historii właściwej, bo wszak słuszniejsze było sporządzenie takich rozumnych osobników, które by sobie samą ją należycie ucywilizowały. Powstrzymałem więc Lattona i Tottelesa (co nie przyszło łatwo, tak ich ręce świerzbiły do dziejoczyóstwa) i zleciłem Goodlayowi rozruch Ewolucji Życia na Ziemi. By nie pomawiano mnie o krępowanie twórczości, obdarzyłem projekt HOPSA (Homo Perfectus Sapiens) znaczną autonomią. Zaapelowałem jedynie do kierowników (Z. Goodlay, H. Ohmer, H. Bosch, v. Eyck), by uczyli się na błędach Przyrody, która wykoślawiła wszystko żywe i sama sobie zatkała najkorzystniejsze drogi wiodące do Rozumu, za co zresztą nie można jej winić, boć działała na ślepo, z dnia na dzień. My natomiast musimy pracować docelowo, mając trwale w pamięci metę, czyli HOPSA; oświadczyli, że zastosują się do tych wytycznych, ręczyli za sukces i ruszyli do akcji.

Skoro dostali tę swoją autonomię, me wtrącałem się i nie kontrolowałem ich przez półtora miliarda lat, lecz masy anonimów, jakie otrzymywałem, skłoniły mnie do przeprowadzenia remanentu. Osiwieć można było od tego, co zastałem. Najpierw jak dzieci bawili się przez bodaj czterysta milionów lat puszczając rybki pancerne i jakieś trylobity; widząc zaś, jak mało zostaje czasu do końca miliardolatki, poszli na szturmówkę. Montowali elementy bez ładu i składu, jedne bardziej wydziwaczone od innych, wypuszczając raz jakieś mięsne góry na czworakach, raz same ogony, raz jakieś pyłki; jedne egzemplarze pobrukowali grubą kostką, innym wtykali rogi, kły, rury, trąby, macki, gdzie popadło; a brzydkie to było, odrażające, bez sensu, aż strach patrzeć: czysty abstrakcjonizm i formalizm spod znaku antyestetyczności.

Do wściekłości doprowadziło mnie ich samozadowolenie; mówili, że teraz nie czasy ulizanej kreacji, że się na tym nie znam, że “nie czuję formy” itd. Zmilczałem jeszcze: gdybyż się do tego ograniczyli! Gdzie tam. W tym dobranym zespole wszyscy podgryzali wszystkich. Nikt nie myślał nawet o Rozumnym Człowieku, lecz o tym, by utrącać projekty kolegów, ledwo więc szedł w Przyrodę nowy okaz, już szykowano monstrum tak wyporządzone, żeby zatłukło produkt rywala, dowodząc jego lichoty. To, co nazwano “walką o byt”, wynikało z zawiści i intryganctwa. Kły i pazury Ewolucji są tylko skutkiem stosunków panujących w resorcie. Zamiast współpracy ujrzałem masowe marnotrawstwo i podstawianie nogi gatunkom kolegów; a już największą satysfakcję miał każdy, gdy mu się udało zagwoździć dalszy rozwój na jakiejś linii, należącej do gestii kooperantów; stąd tyle ślepych uliczek w państwie życia. Co mówię, życia; urządzili coś pośredniego między panoptikum a cmentarzem. Nie kończąc jednej inwestycji, rzucali się w następną; po kolei roztrwonili szansę dwudysznych i członkonogich, bo wykończyli je tchwakami; gdyby nie ja, w ogóle nie doszłoby do wieku pary i elektryczności, bo “zapomnieli” o kartonie, tj. o rozsadzaniu tych drzew, z których miał powstać węgiel dla przyszłych maszyn parowych.

Podczas lustracji tylko ręce łamałem; cała planeta była zawalona truchłami i wrakami, specjalnie zaś dokazywał Bosch - gdy go pytałem, po co ten Rhamphomychus z ogonem ściągniętym z dziecinnego latawca, czy mu nie wstyd za Proboscidae, po co jaszczurkom na plecach kolce jak sztachety, mówił, że nie rozumiem twórczej pasji. Zażądałem ukazania, gdzie się wobec tego stanu rzeczy ma wylęgnąć rozum; było to pytanie retoryczne, bo nawzajem pozagważdżali sobie wszystkie obiecujące kierunki. Nie narzucałem im gotowych rozwiązań, lecz wspomniałem uprzednio o ptakach, o orłach, tymczasem temu, co latało, zmikrominiaturyzowali już głowy, a to, co jak struś biegało, doprowadzili do kompletnego zidiocenia. Nie zostało nic prócz alternatywy: albo wyrób Człowieka Rozumnego z marginalnych odpadów, albo tak zwana ewolucja z przepychem, tj. z przebijaniem siłą zaczopowanych linii rozwoju. Lecz przepych był niedopuszczalny, bo takie wyraźne ingerencje zostałyby potem rozpoznane przez paleontologów jako cudowne; tymczasem dawno już zabroniłem wszelkiego cudotwórstwa, by nie wprowadzać w błąd przyszłych pokoleń.

Wszystkich wyuzdanych projektantów rozesłałem na cztery wiatry, to jest czasy; potem doszło do hekatomby ich poronionych płodów, bo - nie dopracowane - powyzdychały milionami. To, co mówiono, jakobym kazał wytłuc te gatunki, należy do repertuaru oszczerstw, jakich mi nie skąpiono. To nie ja przesuwałem życie z kąta w kąt procesu ewolucyjnego jak szafę, nie ja zdublowałem trąbę amebedodonowi, nie ja rozdmuchałem wielbłąda (Gigantocamelus) do rozmiarów słonia, nie ja bawiłem się w wieloryby, nie ja doprowadziłem mamuty do samozagłady, bo żyłem ideą Projektu, a nie rozpustnej zabawy, w jaką zespół Goodlaya obrócił sobie Ewolucję. Eycka i Boscha zesłałem w średniowiecze, Ohmera zaś, za to, że parodiował temat HOPSA (sporządził m. innymi człekonia i kobietę-rybę, a jeszcze wyposażoną w wysoki s o p r a n), aż w starożytność, do Tracji. I znowu zaszło to, z czym się i później jeszcze nieraz spotykałem. Wygnańcy, zdjęci ze stanowisk, nie mogąc tworzyć realnie, rozładowywali frustrację w tworzeniu zastępczym, namiastkowym. Kto ciekaw, co jeszcze miał w zanadrzu Bosch, może się o tym dowiedzieć oglądając jego obrazy. Oczywiście był to wielki talent. Widać to choćby po tym, jak umiał się dostosować do ducha epoki, stąd pretekstowa tematyka religijna jego płócien, te wszystkie sądy ostateczne i piekła. Zresztą Bosch nie powstrzymał się od niedyskrecji. W “Ogrodzie uciech ziemskich”, w “piekle muzycznym” (prawe skrzydło tryptyku) stoi w samym środku dwunastoosobowy chronobus. I co miałem z tym robić?

Co się tyczy H, Ohmera, postąpiłem chyba słusznie, zesyłając go w ślad za jego kreaturami do Grecji starożytnej. To, co malował, zaginęło, zachowały się jednak pisma. Nie wiem, czemu nikt nie poznał się na ich anachroniczności. Czyż nie widać, że nie brał poważnie mieszkańców Olimpu, którzy nawzajem się podgryzają, jednym słowem zachowują się dokładnie tak jak jego koledzy w instytucie? Iliada z Odyseją to opowieści z kluczem; co do choleryka Zeusa. Jest to paszkwil na mnie.

Goodlaya nie usunąłem od razu, bo się za nim Rosenbeisser wstawił: jeśli ten człowiek zawiedzie, rzekł mi, mogę jego, dyrektora naukowego Projektu, zesłać choćby i w archeozoik. Goodlay miał ponoć ukryte rezerwy produkcyjne, a że sprzeciwiałem się koncepcji wykorzystania małpich resztek, przystąpił do DRABA (Doskonalenie Racjonalne Antropogenezą Binarną). Nie wierzyłem w jego DRABA, lecz nie oponowałem, bo mówiono już, że utrącam wszystkie projekty. Następna lotna kontrola wykazała, że wmusił parę małych ssaków do morza, upodobnił je do ryb, dorobił im radar czołowy i był właśnie na etapie delfina. Ubrdał sobie, że dla nastania harmonii potrzebne są dwa rozumne gatunki: lądowy i wodny. Co za idiotyzm! Toż musiałoby dojść do konfliktów! Powiedziałem mu: “Żadnej rozumnej istoty podwodnej nie będzie!” Delfin został więc już, jaki był, z tym swoim mózgiem na wyrost, i popadliśmy w kryzys.

Cóż było robić, zaczynać ewolucję jeszcze raz od samego początku? Nie miałem na to nerwów. Powiedziałem Goodlayowi, żeby działał wedle własnego uznania, czyli zaaprobowałem małpę jako półprodukt, lecz zobowiązałem go do uestetycznienia modelu, by zaś nie mógł się wykręcać później sianem, posłałem mu wytyczne na piśmie, oficjalną drogą służbową, nie wchodząc co prawda we wszystkie szczegóły. Podkreśliłem jednak, w jak złym smaku są łyse pośladki i zaleciłem kulturalne podejście do spraw płci, sugerując coś z kwiatów, niezapominajek, pączków, i jeszcze na wyjezdnym - musiałem uczestniczyć w posiedzeniu Rady - osobiście prosiłem go, żeby nie paskudził po swojemu, lecz poszukał jakichś ładnych motywów. W pracowni jego panował dziki bałagan, sterczały tam jakieś tramy, tarcice, piły, w związku z miłością? Czyś pan zwariował powiedziałem, miłość na zasadzie piły tarczowej? Musiał mi dać słowo honoru, że porzuci tę piłę, gorliwie przytakiwał, śmiejąc się w kułak, bo już się dowiedział, że jego zwolnienie leży w mojej szufladzie, więc było mu wszystko jedno.

Postanowił zrobić mi na złość. Odgrażał się, opowiadając na prawo i lewo, że dyrektorowi (to znaczy mnie) oko zbieleje, jak wróci; jakoż w samej rzeczy zatrząsłem się; mocny Boże, wezwałem go niezwłocznie, udawał służbistę: twierdził, że trzymał się wytycznych! Zamiast zlikwidować tę łysinę z tyłu, ogolił całą małpę, czyli zrobił na odwrót, no a co do miłości i płci, to już był z jego strony sabotaż. Sam wybór miejsca! Zresztą cóż się będę rozwodził nad tą dywersją. Jaki był jej efekt, każdy widzi. Natrudził się pan inżynier! Jakie te małpy były, takie były, ale przynajmniej jarosze. Przydał im mięsożerność.

Zwołałem nadzwyczajne zebranie Rady w sprawie benignizacji homo sapiens, na którym usłyszałem, że tego się już nie odrobi za jednym zamachem; trzeba by zwinąć ze dwadzieścia pięć, a to i trzydzieści milionów lat; przegłosowano mnie, nie skorzystałem z prawa weta, może i źle zrobiłem, ale już byłem na ostatnich nogach. Zresztą miałem sygnały z XVIII i XIX wieku; żeby sobie ułatwić życie, funkcjonariusze MOIRY, którym nie chciało się jeździć wciąż tam i z powrotem w czasie, pourządzali się w różnych starych zamkach, pałacach, po piwnicach, nie zachowując najmniejszych środków ostrożności, aż poszły gadki o duszach potępionych, o dzwonieniu łańcuchami (odgłos zapuszczanego chronocykla); o widmach (bo się nosili biało, jakby nie można było znaleźć lepszej barwy dla mundurów), namącili ludziom w głowach, powystraszali przenikaniem przez ściany i mury (odjazd w czasie zawsze tak wygląda, bo chronocykl stoi, a ziemia się dalej kręci), jednym słowem narozrabiali tak, aż się z tego narodził romantyzm. Po ukaraniu winnych wziąłem się do Goodlaya i Rosenbeissera.

Zesłałem ich obu. Wiedziałem, że tego mi Rada Naukowa nie zapomni. Zresztą jestem lojalny: Rosenbeisser, który wobec mnie zachował się potem w sposób skandaliczny, na zesłaniu postępował dosyć przyzwoicie (jako Julian Apostata). Zrobił niejedno, żeby poprawić w Bizancjum byt najuboższych. Jak z tego widać, zawiódł na swoim stanowisku, bo do niego nie dorósł. Cesarzować jest łatwiej, niż kierować naprawą całych dziejów.

Tak zamknęła się druga faza Projektu. Przekazałem prawa działania resortowi do spraw socjalnych, bo doskonalić mogliśmy już tylko cywilizowaną historię. Biorąc się do rzeczy, Totteles i Latton nie posiadali się z radości, że ich poprzednikom tak się noga powinęła, a jednocześnie z g ó r y zastrzegali się, asekuranci, że teraz nie można już oczekiwać nazbyt wiele po TEOHIPHIPffi, przy takim homo sapiens!

Harry S. Totteles powierzył wykonanie pierwszego eksperymentalnego programu naprawy chronalergistom. Byli to Khand el Abr, Canne de la Breux, Guirre Andaule i G.I.R. Andoll. Zespołem zawiadywał bezpośrednio inż. dziejoczyńca Hemdreisser. On i jego koledzy zaplanowali przyspieszenie kulturalizacji przez akcelerację urbanizacyjną. W dolnym Egipcie XII czy też XIII Dynastii, bo już nie pamiętam, nagromadzili zwały budulca przy pomocy czasowych nasłańców, zwanych u nas potocznie “temporalnymi wtyczkami”, podnieśli poziom budowlanych technik, ale przez niedostatek nadzoru plan uległ wypaczeniom. Krótko mówiąc, zamiast do masowego budownictwa mieszkaniowego, doszło w ramach kultu jednostek do budowania na diabła nikomu niepotrzebnych grobowców różnym faraonom. Zesłałem cały zespół na Kretę; stąd się wziął pałac Minosa. Nie wiem, czy to prawda, co mówił mi Betterpart, że zesłańcy zwaśnili się, poszli hurmą na byłego szefa i zamknęli go w labiryncie. Nie wejrzałem w akta, więc, jak mówię, nie mam pewności, ale Hemdreisser nie wygląda mi na Minotaura.

Postanowiłem skończyć z partyzantką i zażądałem przedłożenia projektów o kompleksowym charakterze. Należało się zdecydować, czy działamy jawnie, czy skrycie, to jest, czy ludzie różnych epok mogą w ogóle dojść tego, że im ktoś pomaga spoza historii. Totteles, raczej liberał, opowiadał się za kryptochronią, której i ja byłem zwolennikiem. Podług alternatywnej strategii trzeba było bowiem wziąć ludy Przeszłości pod jawny Protektorat, co musiało im dać poczucie ubezwłasnowolnienia. Powinniśmy więc byli działać zarazem pomocnie, ale i tajnie. Latton się temu sprzeciwiał, miał bowiem w głowie idealny plan państwa, do którego chciał dociągnąć wszystkie społeczności.

Przeważyłem szalę na rzecz Tottelesa, który przedstawił mi jednego z młodszych, ponoć najlepszych swoich pracowników; ten jego asystent, mgr A. Donnai, był wynalazcą monoteizmu. Bóg, tłumaczył mi, nikomu jako czysta idea nie zaszkodzi, a nam, optymalizatorom, rozwiąże ręce, bo zgodnie z Projektem decyzje Boże są nieodgadnione: ludzie pojąć ich nie mogą, więc nie będą się niczego czepiali, a zarazem nie będą podejrzewali, że im się ktoś w historię wtrąca - telechronicznie. Brzmiała ta koncepcja niby nieźle, na wszelki wypadek jednak dałem młodemu magistrowi tylko mały próbny poligon, i to jeszcze w odległym zakątku świata, bo w Azji Mnki Żydów; “dyskretna pomoc”, jaką miał im świadczyć, sprowadzała się do tylu ingerencji (otwierał i zamykał Morze Czerwone, na wrogów Judy wysyłał zdalnie sterowaną szarańczę), że podopiecznym się od tego w głowach przewróciło; uznali się za naród wybrany.

Było rzeczą typową, że gdy jakiś plan zawodził w realizacji, jego autor, zamiast zmienić taktykę, stosował coraz potężniejsze bodźce materialne. A. Donnai przeszedł wszystkich, bo zastosował napalm. Czemu na to zezwoliłem? Też mi pytanie! Po prostu o niczym nie wiedziałem. Na poligonie Instytutu demonstrował tylko zdalne podpalanie krzaka i zapewniał, że podobnie będzie działał w przeszłości, ot, spali się trochę suchych kaktusów na pustyni; pokazy te miały wspomóc uwewnętrznienie norm moralnych. Po zesłaniu go na Półwysep Synajski najsurowiej zabroniłem wszystkim kierownikom zespołów udzielania koncesji na akcje z nadprzyrodzoną przykrywką. Inna rzecz, że to, czego Donnai i Yobb zdążyli dokonać, miało historyczne przedłużenia.

Ale tak jest zawsze. Każda ingerencja telechroniczna zapoczątkowuje lawinę zjawisk, której nie stłumi się bez użycia odpowiednich środków; wywołują one inną z kolei perturbację, i tak bez końca. A. Donnai zachowywał się na zesłaniu nader niewłaściwie, wykorzystał bowiem famę, jakiej poprzednio dorobił się na stanowisku dziejoczyńcy. Nie mógł już wprawdzie robić “cudów”, lecz przetrwała o nich pamięć. Co do H. Yobba, wiem, że mówiono, jakobym nasyłał nań histomandosów, lecz jest to oszczerstwo. Nie znam szczegółów sprawy, boż nie mogłem się zajmować takimi detalami; podobno poróżnił się z A. Donnaiem i ten tak mu dopiekał, aż poszła stąd legenda Hioba. Najgorzej wyszli na tym eksperymencie Żydzi, bo uwierzyli w swą wyjątkową pozycję, więc kiedy się zwinęło Projekt, zakosztowali niejednej goryczy tak w ojczyźnie, jak podczas diaspory. Już nie będę mówił, co na ten temat o mnie opowiadali moi przeciwnicy w Projekcie.

Zresztą wchodził on w fazę najcięższych przesileń. Ponoszę za nie o tyle winę, że ustąpiwszy Tottelesowi i Lattonowi pozwoliłem ulepszać historię na szerokim froncie, to jest nie w izolowanych miejscach i momentach, lecz na całej długości temporalnej dziejów. Strategia owej melioracji, zwanej integralną, doprowadziła do zamącenia obrazu działań; by temu zapobiec, poumieszczałem w każdym stuleciu grupy obserwatorów, Lattonowi zaś dałem pełnomocnictwa do zorganizowania tajnej chronicji, która miała zwalczać chuligaństwo w czasie.

Chuligaństwo to, którego bym i w koszmarnym śnie sobie nie wystawił, łączy się z tak zwaną aferą mioteł. Dopuściły się jej grupy rozwydrzonych wyrostków, po części rekrutujących się z naszego personelu pomocniczego, laborantów, sekretarek itp. Bezlik średniowiecznych bajań o konszachtach z diabłami, o inkubach i sukkubach, o sabatach, procesy czarownic, kuszenia świętych itp., wzięły się z “dzikiej” chronomocji, uprawianej przez młodzież wyzbytą pionu moralnego. Chronocykl indywidualny stanowi rurę z siodełkiem i lejem wylotowym, toteż, zwłaszcza przy niedostatecznym oświetleniu, można go wziąć za miotłę. Różne bezwstydnice wypuszczały się na przejażdżki, najchętniej nocą, by straszyć wieśniaków wczesnego średniowiecza. Mało, że jeździły im lotem koszącym nad głowami, śmiały wyruszać w XIII czy XII wiek w drastycznym dezabilu (topless), cóż więc dziwnego, że brano je w braku lepszych określeń za gołe wiedźmy, pędzące okrakiem na miotłach. Dziwnym zbiegiem okoliczności w śledztwie i wykryciu winnych dopomógł mi H. Bosch, przebywający już na zesłaniu, nie tracił bowiem przytomności na widok byle czasownika, i jak żywych sportretował w swym cyklu “piekielnym”, nie żadnych diabłów, lecz dziesiątki nielegalnych chronocyklistów z towarzyszami, co przyszło mu tym łatwiej, że wielu znał osobiście.

Zważywszy, ile ofiar pociągnęły za sobą wybryki chronoligańskie, zesłałem winnych siedemset lat wstecz (”Kontestatorzy XX wieczni”). Tymczasem, ponieważ front robót rozszerzył się na z górą czterdzieści wieków, N. Betterpart, naczelny szef MOIRY, oświadczył mi, że nie panuje nad sytuacją i domaga się specjalnych posiłków w postaci awaryjnych brygad czasochroniarzy. Jęliśmy angażować mnóstwo nowych pracowników, których wysyłano od razu tam, skąd szły sygnały alarmowe, chociaż często byli to funkcjonariusze nie doszkoleni. Ich koncentracje w kilku wiekach doprowadziły do poważnych incydentów w rodzaju wędrówek Było to jednak niczym w porównaniu z nową aferą, której sprawcą, a potem główną postacią okazał się sam szef MOIRY. Otrzymywałem meldunki z czasu, że ludzie jego nie tyle obserwują postępy melioracji, ile aktywnie włączają się w historyczny proces, i to nie po myśli wskazań Lattona i Tottelesa, lecz w oparciu o własną politykę temporalną, jaką uprawiał w najlepsze Betterpart. Nim zdążyłem zdjąć go ze stanowiska, ulotnił się, to jest uciekł w XVIII wiek, bo mógł tam liczyć na swoich chronicjantów; ani się obejrzałem, a został cesarzem Francji. Ten obrzydły występek domagał się surowej kary; Latton radził mi rzucić brygadę odwodową na Wersal w 1807, lecz były to pomysły nie do przyjęcia, wszak taki najazd musiałby wywołać niesłychaną perturbację w całej historii późniejszej - ludzkość uświadomiłaby sobie odtąd, że znajduje się pod kuratelą. Roztropniejszy Totties opracował plany “naturalnego”, to jest kryptochronicznego ukarania Napoleona, zaczęło się montowanie koalicji antybonaparty stycznej, wojenne pochody, cóż, kiedy szef MOIRY od razu poczuł pismo nosem i, nie czekając, sam przeszedł do ataku; nie darmo był strategiem zawodowym, teorię miał w małym palcu, więc pobił po kolei wszystkich wrogów, których mu Totteles sprowadził na kark; wyglądało na to, że się go przytrzaśnie w Rosji, lecz i z tej wyprawy wykaraskał się jakoś, a tu pół Europy leżało już w ruinie i zgliszczach; dopiero odsunąwszy moich panów dziejoczyńców na bok, sam dałem Napoleonowi radę pod Waterloo. Byłoż mi się zresztą czym chwalić!

Napoleon uciekł z Elby, bo nie mogłem dopilnować porządniejszego zesłania, tyle innych spraw nagliło; teraz już winni wykroczeń nie siedzieli biernie na swych stołkach, lecz uciekali pierwsi w głęboką przeszłość, szmuglując środki ułatwiające zdobycie famy czy aureoli niebywałych potęg (stąd się wzięli alchemicy, Cagliostro, Szymon Mag i dziesiątki innych). Dochodziły mnie informacje, jakich nie mogłem w ogóle sprawdzić, np. że Atlantydy wcale nie zatopił rykoszet operacji GENEZIS, lecz dr Boloney, z premedytacją, bym nie mógł dojść tego, co tam narozrabiał. Jednym słowem, wszystko mi się waliło. Straciłem wiarę w sukces, a co najgorsze, stałem się podejrzliwy. Nie wiedziałem już, co jest skutkiem optymalizacji, co wynikiem jej zaniechania, a co malwersacją i samowolą sekularnych chronicjantów.

Postanowiłem zabrać się do rzeczy od drugiego końca. Wziąłem Wielką Historię Powszechną w dwunastu tomach i jąłem ją studiować, a gdzie tylko coś mi wyglądało podejrzanie, wysyłałem lotną kontrolę. Było tak np. z kardynałem ichelieu i Reichplatz znaczy to samo - mianowicie “Bogate miejsce” - ale było już za późno, bo już się wtarł w wyższe sfery dworskie i został szarą eminencją Ludwika XVI. Nie ruszyłem go, bo po wojnach napoleońskich wiedziałem już, czym pachną takie próby.

Nabrzmiewał tymczasem inny problem. W poszczególnych wiekach wprost roiło się od zesłańców; chronicja nie mogła ich upilnować - gdy siali plotki, zabobony, żeby mi robić na złość, albo wręcz usiłowali przekupić kontrolerów; jąłem więc kierować wszystkich, którzy coś przeskrobali, w jedno miejsce i w jeden czas, mianowicie do starożytnej Grecji, efekt zaś był taki, że właśnie tam najprędzej rozwinęła się wysoka kultura; w takich Atenach okazało się więcej filozofów niż w całej reszcie Europy. Było to już po zesłaniu Lattona i Tottelesa; obaj nadużyli mego zaufania; Latton, jeden z najbardziej twardogłowych radykałów, sabotując moje polecenia, uprawiał własną politykę (wykład jej można znaleźć w jego Republice), skrajnie antydemokratyczną, co tam, opartą na ucisku, ot, Państwa Środka, kastowa struktura Indii, Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego, a nawet to, że od 1868 roku Japończycy wierzą w boskość Mikada, jest jego sprawką. Co do tego, czy wyswatał niejaką Schicklgruber, aby urodziło się wiadome dziecko, które pół Europy puściło z dymem, nie mam zupełnej pewności, bo mi to Totteles mówił, a darli z Lattonemkoty.

Latton był projektantem państwa Azteków, Totteles zaś nasłał mu tam Hiszpanów; w ostatniej chwili otrzymawszy raporty MOIRY, kazałem opóźnić wyprawę Kolumba, a w Południowej Ameryce podhodować konie, bo jazda Corteza nie wytrzymałaby konnicy Indian, lecz nawalili kooperanci, konie powyzdychały jeszcze w czwartorzędzie, kiedy żadnych Indian nie było, więc nie miał kto ciągnąć wozów bojowych, jakkolwiek koło dostarczono w porę; co do Kolumba, udało mu się w 1492, bo posmarował kogo należało. Tak wyglądała ta optymalizacja. Zarzucano mi nawet to, że jakby mały jeszcze był natłok filozofów w Grecji, skierowałem tam H. S. Tottelesa i P. Lattona. Kłamstwo! Właśnie, by okazać ludzkość, pozwoliłem im wybrać czas i miejsce zesłania; co prawda osadziłem P. Lattona nie całkiem tam, gdzie się pchał, lecz w Syrakuzach, wiedziałem bowiem, że w mieście tym, na skutek toczących się wojen, nie będzie mógł wcielić w życie swojej ukochanej idejki “Państwa Filozofów”.

Harry S. Totteles został, jak wiadomo, preceptorem młodego Aleksandra Macedońskiego. Winien był niedopatrzeń o koszmarnych skutkach, bo zawsze miał tego swojego feblika do układania wielkich encyklopedii i bawił się w klasyfikowanie oraz ogólną metodologię Teorii Doskonałego Projektu, podczas gdy za jego plecami działy się dzikie rzeczy: główny księgowy uciekł przed kontrolą, zmówiwszy się ze znajomym płetwonurkiem, wyłowili złoto Montezumy z tego kanału, w którym zatonęło podczas ucieczki ludzi Corteza, i zaczęli w 1922 roku grać na giełdzie; kradzione nie tuczy i doprowadzili do słynnego krachu w r. 1929. Nie uważam, żebym skrzywdził Arystotelesa, bo mnie zawdzięcza sławę, która za niedociągnięcia w Projekcie na pewno mu się nie należała. Toteż z kolei mówiono, że pod pozorem zsyłek i rotacji zaprowadziłem nepotyczną karuzelę i mam dla starych kumpli luksusowe synekury po wszystkich wiekach. Lecz tak już wieszano na mnie psy, że cokolwiek bym zrobił, miano mi za złe.

Nie mogę wdawać się w szczegóły, nie będę się więc rozwodził nad aluzjami do mojej osoby, zawartymi w pismach Platona i Arystotelesa. Oczywiście nie odczuwali wdzięczności za zesłanie, ale nie dbałem o niczyje resentymenty, skoro ważyły się losy ludzkości. Inna sprawa z Grecją, której upadek ciężko przeżyłem. To nieprawda, że spowodowałem go masówkami filozofów; Latton opiekował się nią, przez wzgląd na Spartę, bo chciał ją wykierować na modłę swej ukochanej utopii, więc po jego zdjęciu nikt już nie wspierał Spartan i ulegli perskiej nawale; cóż jednak mogłem na to poradzić? Protekcjonizm lokalny był nie do przyjęcia, toż mieliśmy roztoczyć opiekę nad całą ludzkością, a tu już zagadnienie zesłań nadwerężało największe plany; w przyszłość nikogo wygnać nie mogłem, boż się tam pilnowali, a ponieważ kto żyw ze skazanych prosił się na Lazurowe Wybrzeże, uległem, moc osób posiadających wyższe wykształcenie skoncentrowała się wokół Morza Śródziemnego, i ot, skąd się wziął właśnie tam wschód cywilizacji, a potem i kultury Zachodu.

Co do Spinozy, był to, przyznaję, bardzo porządny człowiek, ale dopuścił do krucjat, to znaczy, nie sam je spowodował; Spinozą obsadziłem wakat po Lattonie, sam miał kryształowy charakter, lecz dystrakt, jakich mało, podpisywał, nie patrząc, co mu podsunięto, dał nieograniczoną plenipotencję Lówenherzowi (Lwie Serce), ktoś tam w XIII wieku coś zmajstrował, i jak się zaczęło szukanie winnego, Lówenherz rzucał tam chronobus za chronobusem tajniaków, więc poszukiwany, nie pamiętam, kto to był, doprowadził do krucjat, by schować się w powstałym zamęcie. Nie wiedziałem, co robić ze Spinozą, Grecja już trzeszczała od podobnych mu myślicieli, najpierw kazałem go puścić tam i z powrotem przez wszystkie stulecia, żeby się huśtał z czterdziestowiekową amplitudą, stąd poszła legenda o Żydzie Wiecznym Tułaczu, za każdym jednak pasażem przez naszą teraźniejszość uskarżał się na fatygę, więc w końcu skierowałem go do Amsterdamu, bo lubił majsterkować, a tam mógł sobie szlifować diamenty.

Rozpytywano mnie nieraz, czemu żaden z zesłańców nie przyznaje się do tego, skąd przybywa. Ładnie by na tym wyszedł. Toż każdy, kto by prawdę mówił, zaraz powędrowałby do czubków. Czy nie wzięto by przed XX wiekiem za wariata człowieka rozpowiadającego, że ze zwykłej wody można zrobić bombę, zdolną rozerwać cały glob na kawałki? A przecież przed XXIII wiekiem nie znano chronomocji. Ponadto takie wyznania obnażyłyby plagiatowość prac wielu zesłańców. Mieli zakaz przepowiadania przyszłości, lecz i tak niejedno wypaplali. W średniowieczu nie zwracano na to na szczęście uwagi (myślę o wzmiankach na temat odrzutowców i batyskafów u Bacona i o komputerach w ARS MAGNA Lulla), gorzej było z nieopatrznie zesłanymi w XX wiek; nazwawszy się “futurologami”, jęli zdradzać tajemnice służbowe.

Na szczęście A. Tylla, nowy szef MOIRY po Napoleonie, zastosował tak zwaną taktykę systemu Babel. Z nią była taka sprawa. Szesnastu inżynierów czasu, zesłanych karnie do Azji Mniejszej, postanowiło zbudować chronociąg dla ucieczki, pod pozorem wznoszenia jakiejś baszty czy wieży, nazwa jej oznaczała kryptonimowe hasło spisku (Budujemy Agregat Bezprzewodowej Emisji Ludzi); MOIRA, wypatrzywszy ich prace w dość zaawansowanym stadium, skierowała tam jako “nowych zesłańców” własnych specjalistów, którzy rozmyślnie wprowadzili w konstrukcyjny plan takie błędy, że urządzenie rozleciało się przy pierwszej próbie rozruchu. Tylla powtórzył ten manewr “pomieszania języków”, rzucając grupy dywersyjne w XX wiek; zdyskredytowały one kandydatów na przepowiadaczy przyszłości, produkując rozmaite bajędy - tak zwaną science fiction - i wprowadziwszy w szereg futurologów naszego tajniaka, niejakiego McLuhana.

Co prawda, kiedy przeczytałem banialuki spreparowane przez MOIRĘ, które McLuhan miał rozpowszechnić jako “prognozy”, za głowę się złapałem, bo nie wydawało mi się możliwe, żeby ktokolwiek z mózgiem na właściwym miejscu mógł choć przez sekundę wziąć serio androny o “globalnej wsi”, ku jakiej świat niby zmierza, i dalsze nonsensy tkwiące w owym pasztecie. Tymczasem okazło się, że McLuhan zrobił znacznie większą furorę niż wszyscy faceci zdradzający szczerą prawdę; pozyskał taką sławę, że w końcu zaczął, jak się wydaje, sam wierzyć w absurdy, które kazaliśmy mu rozgłaszać. Nie ruszyliśmy go zresztą, boż to nam wcale nie szkodziło. Co do Swiftaijego Podróży Gulliwera, w których jak wół stoi wzmianka o dwóch małych księżycach Marsa ze wszystkimi elementami ruchu, jakich nikt nie mógł znać w jego czasie, rzecz była skutkiem idiotycznego nieporozumienia. Dane orbitalne księżyców Marsa stanowiły wówczas hasło rozpoznawcze grupy naszych kontrolerów w Anglii południowej i jeden z nich, krótkowidz, wziął w szynku Swifta za nowego agenta, z którym miał się tam spotkać; nie zameldował o pomyłce, bo myślał, że Swift nie zrozumiał nic z jego słów, tymczasem parę lat później (1726) w pierwszym wydaniu Podróży Gulliwera przeczytaliśmy dane dotyczące obu marsjańskich księżyców; rozpoznawcze hasło uległo niezwłocznej zmianie, lecz passus ten musiał już pozostać w druku.

Tego rodzaju drobiazgi nie miały w końcu znaczenia; inna rzecz z Platonem; zawsze przejmuje mnie litość, gdy czytam jego opowieść o jaskini, w której siedzi się plecami do świata, widząc na ścianach ledwo jego cienie. Cóż dziwnego w tym, że miał XXVII wiek za jedyną autentyczną rzeczywistość, a prymitywny czas, w jakim go uwięziłem, wydawał mu się “mroczną jaskinią”? A jego doktryna o wiedzy, stanowiącej tylko “przypominanie sobie” tego, co kiedyś, “przed życiem”, wiedziało się znacznie l e - piej, jest aluzją jeszcze bardziej jaskrawą.

Tymczasem waliły się na mnie coraz cięższe kłopoty. Musiałem zesłać Tyllę, bo pomógł Napoleonowi uciec z Elby; wybrałem tym razem na miejsce zesłania Mongolię, bo okropnie wściekły odgrażał się, że go popamiętam; nie wyobrażałem sobie, co by też mógł narobić wśród tych pustkowi, a jednak dotrzymał słowa. Widząc, co się dzieje, projektanci prześcigali się w wymyślaniu coraz dziwaczniejszych planów. Na przykład, żeby dostarczać potrzebującym ludom masy towarowej całymi chronociągami - lecz to wstrzymałoby wszelki postęp. To znów, by wziąć jaki milion światłych obywateli naszej współczesności i rzucić desantem w paleolit; wyborna myśl, lecz co miałem począć z ludzkością już siedzącą tam w jaskiniach?

Lektura tych planów wzbudziła we mnie podejrzenia przy lustracji XX wieku. Czy nie podtykano tam masowych środków zagłady? Podobno paru radykałów w Instytucie chciało skręcić czas w koło, żeby się nowożytność gdzieś po XXI wieku zrosła z prehistorią. W ten sposób wszystko miało ruszyć jeszcze raz od samego początku, a lepiej. Idea chorobliwa, fantastyczna, szalona, ale widziałem jakby oznaki przygotowań. Zrost wymagał uprzedniego wyburzenia cywilizacji istniejącej, “powrotu do Natury”, jakoż od połowy XX wieku narastało zdziczenie, porywanie, wysadzanie, młodzież z roku na rok kudłaciała, zezwierzęceniu ulegała cała erotyka, pojawiały się hordy obrosłych łachmaniarzy, oddające rykami cześć nie Słońcu już, lecz jakimś gwiazdom czy gwiazdorom, rozlegały się nawoływania do destrukcji techniki, nauki, nawet zwani naukowcami futurologowie głosili - z czyjego poduszczenia?!! - nadchodzącą katastrofę, upadek, kres, tu i tam budowano już nawet jaskinie, nazywając je, chyba dla niepoznaki, schronami.

Postanowiłem więc skoncentrować się na następnych stuleciach, bo mi to pachniało robotą zawrotową, to jest zawracającą czas z powrotem, właśnie w myśl teorii koła, kiedy otrzymałem zaproszenie na nadzwyczajną sesję Rady Naukowej. Przyjaciele powiedzieli mi w sekrecie, że ma się tam odbyć sąd nade mną. Nie oderwało mnie to od pełnienia obowiązków. Ostatnią czynnością moją było rozstrzygnięcie sprawy niejakiego Adia, który, pracując jako funkcjonariusz nadzoru, przywiózł sobie z XII wieku dziewczę porwane w szczerym oryla z tymi swoimi głęboko osadzonymi oczkami i ciężką szczęką, ale obawiałem się posądzenia o awersję osobistą. Teraz jednak zesłałem go, i to na wszelki wypadek bardzo daleko - o 65 000 lat wstecz; został jaskiniowym Casanovą i zrodził neandertalczyków.

Poszedłem na sesję z podniesionym czołem, bo nie poczuwałem się do żadnych win. Trwała ponad dziesięć godzin; nasłuchałem się co niemiara oskarżeń. Zarzucano mi samowolę, komenderowanie uczonymi, lekceważenie opinii ekspertów, faworyzowanie Grecji, upadek Rzymu, sprawę Cezara (i to było oszczerstwem: żadnego Brutusa nigdzie nie wysyłałem), aferę Reichplatza, to jest kardynała Richelieu, nadużycia w pionie MOIRY i tajnej chronicji, papieży i antypapieży (w istocie “mroki średniowiecza” spowodował Betterpart, który, zgodnie ze swoją ulubioną regułą “silnej ręki”, powtykał między VIII a XIII wiekiem tylu konfidentów, że doszło do zamordyzmu i upadku kultury).

Lektura aktu oskarżenia, sformułowanego w 7 000 paragrafów, była w gruncie rzeczy publicznym czytaniem podręcznika historii. Nasłuchałem się za A. Donnaia, za krzak ognisty. Sodomę i Gomorę, za wikingów, za koła bojowych wozów małoazjatyckich, za brak kół u wozów południowoamerykańskich, za krucjaty, rzeź albigensów, Bertholda Schwarza z jego prochem (a gdzie go miałem zesłać, w starożytność, żeby się już w niej kartaczowano?), i tak dalej - bez końca. Nic się teraz szanownej radzie nie podobało, ani Reformacja, ani Kontrreformacja, a ci, którzy przedtem pchali się do mnie właśnie z tymi projektami, zapewniając o ich zbawiennym charakterze (Rosenbeisser niemal z klęczek błagał o zezwolenie na Reformację), siedzieli teraz jak na tureckim kazaniu.

W ostatnim słowie, gdy mi go udzielono, oświadczyłem, że w ogóle nie zamierzam się bronić. Przyszła historia nas rozsądzi. Pozwoliłem sobie, wyznaję, na jedną szyderczą uwagę pod koniec wystąpienia. Powiedziałem mianowicie, że jedyny postęp i dóbr o, jakie wykazuj ą Dzieje po robotach Projektu, jest wyłącznie moją zasługą. Idzie bowiem o dodatnie skutki masowych zsyłek, jakie podejmowałem. Mnie zawdzięcza ludzkość Homera, Platona, Arystotelesa, Bosko vicia, Leonarda da Vinci, Boscha, Spinozę i niezliczonych anonimów, co wsparli jej twórczy wysiłek w stuleciach. Jakkolwiek srogi bywał los wygnańców, zasłużyli nań, a zarazem odkupili dzięki mnie swe winy przed Historią, bo wspierali ją podług sił - ale dopiero p o zdjęciu z wysokich stanowisk w Projekcie! Gdyby natomiast ktoś chciał sprawdzić, co równolegle zdziałali fachowcy Projektu, niechże popatrzy na Marsa, Jowisza, Wenerę, na zmasakrowany Księżyc, niech sobie obejrzy grób Atlantydy na dnie Atlantyku, niech podliczy ofiary obu wielkich epok lodowcowych, plag, epidemii, morów, wojen, religijnych fanatyzmów - jednym słowem, niechże się przypatrzy Historii Powszechnej, która po “naprawieniu” stała się jednym pobojowiskiem planów melioracyjnych, chaosem i zakłóceniem. Historia jest ofiarą Instytutu, panującej w nim atmosfery rozrabiactwa, bałaganu, krótkowzroczności, improwizowania, ciągłych intryg, niekompetencji, i gdyby to ode mnie zależało, wysyłałbym wszystkich pp. dziejoczyńców tam, gdzie brontozaury zimują.

Nie muszę chyba wyjaśniać, że moje słowa zostały przyjęte raczej kwaśno. Chociaż miało to być ostatnie słowo, do głosu zapisało się jeszcze kilku godnych czasowników, ot, jak I. G. Noranz, M. Taguele i sam Rosenbeisser, obecny na sesji, bo już go zdążyli godni koledzy ściągnąć na powrót z Bizancjum; znając z góry wynik głosowania, co miało przesądzić o mym dyrektorstwie, zainscenizowali “śmierć na polu bitwy” Juliana Apostaty (363), bo tak mu zależało na obecności w tym widowisku. Nim się odezwał, poprosiłem o głos w kwestii formalnej, by spytać, od kiedyż to jacyś bizantyńscy cesarze mają prawo uczestniczenia w obradach Instytutu, lecz nikt nie raczył mi nawet odpowiedzieć.

Rosenbeisser przygotował się specjalnie, musiał jeszcze w Konstantynopolu otrzymać materiały; tej zmowy, szytej grubymi nićmi, nikt nie starał się nawet przede mną ukryć. Oskarżał mnie o dyletantyzm i udawanie znawcy m u z y - k i, które przy mym dębowym słuchu spowodowało poważne wypaczenia rozwoju fizyki teoretycznej. Miało z tym być według słów pana profesora tak: przebadawszy zdalnym sondowaniem inteligencję wszystkich dzieci na przełomie XIX i XX wieku, nasz Hyperputer wykrył malców zdolnych w wieku młodzieńczym do sformułowania zasady równoważności materii i energii, kluczowej dla wyzwolenia mocy atomu. Byli to między innymi Pierre Solitaire, T. Adnokamenjak, Stanisław Razgłaz, John Onestone, Trofim OdincewBułyżnikow, Arystydes Monolapides i Giovanni Unopetra - oprócz małego Albertka Einsteina. Ośmieliłem się faworyzować tego ostatniego, bo mi się spodobała jego gra na skrzypcach; po latach doszło przez to do zrzucenia bomb w Japonii.

Rosenbeisser poprzekręcał fakty w sposób tak bezwstydny, że mi dech zaparło. Gra na skrzypcach nie miała tu nic do rzeczy. Oszczerca zwalił na mnie własną winę. Hyperputer, modelując prognostycznie dalszy bieg zajść, przepowiedział bombę atomową we Włoszech Mussoliniego dla teorii względności Unopetry i serię jeszcze gorszych kataklizmów dla pozostałych malców. Zdecydowałem się na Einsteina, bo był grzecznym dzieckiem, a za to, do czego doszło później z atomami, ani on, ani ja nie możemy odpowiadać. Postąpiłem wbrew radom Rosenbeissera, który zalecał “profilaktyczne ogołocenie Ziemi z dzieci w wieku przedszkolnym po to, żeby energię atomową wyzwolono w bezpiecznym wieku XXI, i nawet sprezentował mi chronicjanta, który gotów był podjąć się tej akcji. Oczywiście natychmiast zesłałem tego niebezpiecznego człowieka, nazwiskiem H. Errod, do Azji Mniejszej, gdzie się też dopuścił potwornych czynów; figurowały zresztą w którymś punkcie aktu oskarżenia. A co z nim miałem zrobić? Przecież w jakiś czas musiałem go zesłać? Ale nie powinienem wdawać się w polemikę z górami tak spreparowanych oszczerstw.

Kiedy przegłosowano usunięcie mnie z Projektu, Rosenbeisser kazał mi stawić się niezwłocznie w dyrekcji; zastałem go już siedzącego na moim fotelu jako p.o. dyrektora. Jak myślicie, kogo ujrzałem w jego otoczeniu? Ależ tak, Goodlaya, Gestimera, Astroianniego, Starshita i pozostałych partaczy; Rosenbeisser zdążył już powyciągać ich ze wszystkich wieków, w których siedzieli. Jemu samemu pobyt w Bizancjum zrobił doskonale; podczas wyprawy przeciw Persom schudł i opalił się, przywiózł monety z wytłoczonym na nich własnym profilem, złote brosze, sygnety i masę ciuchów, które pokazywał właśnie swojej klice, ale zaraz schował je do szuflady, kiedym wszedł, a nadymał się, a siedział, a cedził słowa półgębkiem, nie patrząc na mnie, jak jaki cesarz. Ledwo powściągając poczucie triumfu, które go rozpierało, rzekł mi z wysoka, że mogę wracać do domu, jeżeli zobowiążę się wykonać pewne zlecenia. Mam mianowicie, przybywszy do siebie, namówić tego Ijona Tichego, który przez cały czas mieszkał u mnie, żeby objął kierownictwo TEOHIPHIPU.

Nagły błysk zrozumienia przewiercił mi umysł. Dopiero w tym momencie uświadomiłem sobie, czemu właśnie mnie wybrano, żebym do samego siebie posłował! Przecież prognoza Hyperputera pozostawała w mocy, nikt więc nie nadawał się lepiej na stanowisko dyrektora Naprawy Dziejów. Nie działali ze szlachetności, tej nie mieli za grosz, lecz z czystego wyrachystkie książki z półek. Tamtego Ijona zastanę w kuchni, z patelnią w ręku, i zaskoczę go niespodziewanym pojawieniem, ja bowiem wystąpię teraz w roli posła przyszłości, podczas gdy on, lokator domu, będzie tym, do którego posłuję. Pozorny paradoks sytuacji jest wynikiem nieuchronnego relatywizmu czasów, jaki niesie z sobą opanowanie technologii chronomocyjnej. Perfidia planu, ukutego przez Hyperputer, polegała na tym, że utworzył dubeltowe koło w czasie: małe w dużym. W małym kółku kręciliśmy się na początku z mym sobowtórem, dopóki nie wyraziłem wreszcie zgody na wyjazd w przyszłość. Lecz i potem duże koło nadal pozostało otwarte; dlatego nie rozumiałem podówczas, skąd on się wziął w tej jakiejś przyszłej epoce, z której, jak brzmiały jego słowa, przybywał.

W małym kółku ja byłem wciąż wcześniejszym, a on późniejszym I. Tichym. Dopiero obecnie role miały się odwrócić, ponieważ czasy się przestawiły: ja teraz przybywałem do niego z przyszłości jako poseł; on, obecnie już wcześniejszy, miał wziąć stery Projektu w ręce. Jednym słowem - mieliśmy się ostatecznie zamienić miejscami w czasie. Nie pojmowałem już tylko, czemu mi wówczas w kuchni tego nie zdradził, lecz i to zaraz zrozumiałem, gdyż Rosenbeisser zażądał od mnie słowa honoru, że zachowam grobowe milczenie o wszystkim, co się działo w Projekcie.

Jeśli odmówię zachowania sekretu, zamiast chronocykla otrzymam pensję emerytalną i nigdzie nie wyruszę. Co miałem robić? Wiedzieli, szalbierze, że im nie odmówię. Odmówiłbym, gdyby kandydatem na moje miejsce był każdy inny człowiek, lecz jakże mogłem nie ufać, jako następcy, sobie samemu? A więc z myślą o takiej ewentualności ukuli swój wyrafinowany plan!

Bez honorów, bez pompy, bez jednego dobrego słowa podziękowania, bez jakiejkolwiek uroczystości pożegnalnej, w martwym milczeniu niedawnych współpracowników, co dotąd prawili mi od rana do wieczora same dusery i prześcigali się w podziwianiu mych horyzontów myślowych, a teraz odwracali się na mój widok plecami - poszedłem do hali startowej. Niska złośliwość kazała byłym podwładnym dać mi najbardziej rozchwierutany chronocykl, jaki mieli. Pojmowałem już, czemu na pewno nie zahamuję jak należy i przewrócę wszystkie półki z książkami! Lecz za nic miałem i tę ostatnią wyrządzoną mi zniewagę. Choć chronocyklem koszmarnie rzucało na stykach wieków (są to tak zwane przełomy sekularne), bo amortyzatory nie działały, opuszczałem XXVII wiek bez gniewu czy goryczy, myśląc o tym tylko, jak się też powiedzie Telechroniczna Optymalizacja Historii Powszechnej - mojemu następcy.


 
PODRÓŻ DWUDZIESTA PIERWSZA

 

Gdy po powrocie z XXVII wieku wysłałem I. Tichego do Rosenbeissera, by objął opróżnione przeze mnie stanowisko w TEOHIPHIPIE, co uczynił zresztą z największą niechęcią, i to dopiero po tygodniu gonitwy i awantur w małym kole czasowym, znalazłem się wobec poważnego dylematu.

Czego jak czego, ale naprawiania historii miałem zupełnie dość. Tymczasem było wcale możliwe, że ten Tichy znów zawali Projekt i Rosenbeisser wyśle go po mnie jeszcze raz. Postanowiłem więc nie czekać z założonymi rękami, lecz udać się w Galaktykę, i to możliwie daleko. Wyruszyłem w największym pośpiechu, z obawy, że MOIRA pokrzyżuje mi plany, ale widać zapanował tam po mym odejściu kompletny bałagan, bo nikt się jakoś mną specjalnie nie interesował. Oczywiście nie chciałem czmychnąć byle gdzie, wziąłem więc do rakiety moc najświeższych przewodników i rocznik “Almanachu Galaktycznego”, który narósł pod moją nieobecność. Odsądziwszy się zaś od Słońca na ładnych kilka parseków, już spokojny, jąłem wertować tę literaturę.

Jak się wnet przekonałem, przynosiła sporo nowego. I tak dr Hopfstosser, brat tego Hopfstossera, który jest znanym tichologiem, opracował tablicę periodyczną cywilizacji Kosmosu w oparciu o trzy zasady, pozwalające nieomylnie wykrywać społeczności najwyżej rozwinięte. Są to Reguły Śmieci, Szumu i Plam. Każda cywilizacja w fazie technicznej zaczyna z wolna tonąć w odpadkach, które sprawiają jej ogromne kłopoty, aż wyprowadzi śmietniska w przestrzeń kosmiczną; żeby zaś nie przeszkadzały zbytnio w kosmonautyce, umieszcza się je na specjalnie wyosobnionej orbicie. W ten sposób powstaje rosnący pierścień wysypisk, i właśnie po jego obecności można rozpoznać wyższą erę postępu.

Jednakowoż po pewnym czasie wysypiska zmieniają swój charakter, w miarę bowiem rozwoju intelektroniki trzeba się pozbywać coraz większych ilości złomu komputerowego, do którego przyłączają się stare sondy, sputniki itp. Te myślące odpady nie chcą kręcić się po wieczność w pierściennym śmietniku i pierzchają z niego, zapełniając okolice planety, a nawet cały jej system; faza ta doprowadza do zanieczyszczenia środowiska - intelektem. różne cywilizacje usiłują zrazu rozmaicie zwalczać ten problem; bywa, że dochodzi do komputerocydu, np. umieszcza się w próżni specjalne pułapki, sidła, wnyki i zgniatacze psychicznych wraków, lecz efekt podobnych akcji jest jak najgorszy, wyłapaniu ulegają bowiem tylko wraki najniżej stojące pod względem umysłowym, więc taktyka ta preferuje przetrwanie śmieci najbystrzejszych; łączą się one w gromady i szajki, urządzają naloty i kontestacje, wysuwając trudne do spełnienia postulaty, bo domagają się części zamiennych i przestrzeni życiowej. Gdy im odmówić, złośliwie zagłuszają łączność radiową, włączają się do audycji, nadają własne proklamacje, przez co planetę na tym etapie otacza strefa takich trzasków i wycia w eterze, że bębenki pękają. Właśnie po tym trzeszczeniu można z wielkiej nawet odległości rozpoznać cywilizacje udręczane plagą polucji intelektualnej. Dziwne, jak długo astronomowie ziemscy nie mogli pojąć, czemu Kosmos, podsłuchiwany radioteleskopami, pełen jest szumu i innych bezsensownych odgłosów; są to właśnie zakłócenia będące skutkiem nazwanych konfliktów, które utrudniają poważnie nawiązywanie międzygwiezdnej łączności.

I wreszcie plamy słońc, ale o specyficznym ukształtowaniu, jak i składzie chemicznym, który można ustalić spektroskopowe, zdradzają obecność cywilizacji najwyżej rozwiniętych, które przebiły już zarówno Barierę Śmieci, jak i Szumu. Plamy te powstają, kiedy olbrzymie chmary narosłych wiekami odpadów same rzucają się jak ćmy w płomienie miejscowego Słońca, żeby w nich zginąć samobójczo. Tę manię wzniecają specjalne środki depresyjne, którym ulega wszystko, co myśli elektrycznie. Metoda rozsiewania owych środków jest nad wyraz okrutna, ale też bytowanie w Kosmosie, a już zwłaszcza budowanie w nim cywilizacji, nie stanowi niestety sielanki.

Podług doktora Hopfstossera te trzy kolejne etapy rozwoju są żelazną prawidłowością cywilizacji człekokształtnych. Co się tyczy innych, periodyczna tablica doktora wykazuje jeszcze pewne luki. Nic mi to jednak nie szkodziło, bo dla zrozumiałych względów interesowałem się właśnie bytem istot najbardziej do nas podobnych. Toteż, sporządziwszy sobie na podstawie opisu, jaki opublikował Hopfstosser w “Almanachu”, detektor “WC” (wysokich cywilizacji), zagłębiłem się rychło w wielkiej gromadzie Hyjad. Stamtąd bowiem dobiegały szczególnie silne zagłuszania, tam najwięcej planet opasywały pierścienie śmiecia i tam też kilka słońc pokrywała plamista wysypka z widmem rzadkich pierwiastków, będąca niemym wyrazem zagłady sztucznego rozumu.

Ponieważ zaś ostatni numer “Almanachu” przynosił fotografie istot z Dychtonii jak dwie krople wody podobnych do ludzi, na tej planecie właśnie postanowiłem wylądować. Co prawda, ze względu na spory dystans l 000 lat świetlnych, zdjęcia te, odebrane radiowo przez drą Hopfstossera, mogły być nieco przestarzałe. Mimo to pełen optymizmu zbliżyłem się hiperbolą do Dychtonii i wszedłszy na kołową orbitę poprosiłem o pozwolenie lądowania.

Otrzymanie takiego zezwolenia bywa rzeczą trudniejszą niż pokonanie galaktycznych przestworzy, ponieważ biurokrację cechuje rozwój o wyższym wykładniku potęgowym niż nawigację, toteż od reaktora fotonowego, ekranów, zapasów paliwa, tlenu itp. daleko ważniejsze są załączniki, bez których nie ma co myśleć o wizie wjazdowej. Z wszystkim tym jestem otrzaskany, przygotowałem się więc na długie, być może wielomiesięczne krążenie wokół Dychtonii, ale nie na to, co mnie spotkało.

Planeta, jak zdążyłem spostrzec, błękitem przypominała Ziemię, pokryta oceanami, opatrzona w trzy duże kontynenty, na pewno ucywilizowane: już na dalekim perymetrze przyszło mi porządnie lawirować między sputnikami kontrolnymi, obserwacyjnymi, zaglądającymi i zachowującymi głuche milczenie; tych ostatnich unikałem na wszelki wypadek z wyjątkową starannością. Na moje petycje nikt nie odpowiedział; trzykrotnie składałem podania, lecz nikt nie żądał telewizyjnego okazania papierów, a tylko z kontynentu o kształcie nerki wystrzelono mi naprzeciw coś w rodzaju bramy triumfalnej z syntetycznej choiny, owiniętej różnobarwnymi wstęgami i proporcami, zaopatrzonej w napisy jakby zachęcające, lecz sformułowane tak ogólnikowo, że nie zdecydowałem się przez tę bramę przelecieć. Następny kontynent, cały pokryty miastami, gruchnął we mnie mlecznobiałą chmurą jakiegoś proszku, który zatumanił wszystkie moje komputery pokładowe tak, że usiłowały niezwłocznie skierować statek ku Słońcu, musiałem więc wyłączyć je i przejść na sterowanie ręczne. Trzeci ląd, jakby słabiej zurbanizowany, tonący w bujnej zieleni, największy, niczego w mą stronę nie wystrzelił, niczym mnie nie witał, więc wyszukawszy ustronne miejsce, zahamowałem i ostrożnie posadziłem rakietę w roztoczu malowniczych wzgórz i łanów, porosłych ni to kalarepą, ni to słonecznikami: trudno się w tym było wyznać z wysokości.

Jak zwykle, drzwi zacięły mi się od rozgrzania tarciem atmosferycznym i musiałem czekać dobrą chwilę, nim udało mi sieje otworzyć. Wyjrzałem na zewnątrz, wciągnąłem w płuca ożywcze, świeże powietrze i z zachowaniem niezbędnej rozwagi postawiłem stopę na nieznanym świecie.

Znajdowałem się na skraju jakby uprawnego pola, lecz to, co na nim rosło, nie miało nic wspólnego ze słonecznikami czy kalarepą; nie były to w ogóle żadne rośliny, lecz nachtkastliki, więc gatunek mebli. A jakby tego było jeszcze mało, tu i tam widniały między ich dość równymi szeregami serwantki i taborety. Po namyśle doszedłem do wniosku, że są to produkty cywilizacji biotycznej. Z takimi już się niegdyś spotkałem. Koszmarne wizje, jakie roztaczają niekiedy futurologowie, o świecie przyszłości zatrutym spalinami, zadymionym, ugrzęzłym w barierze energetycznej , termicznej itp., są bowiem nonsensem: w postindustrialnej fazie rozwoju powstaje inżynieria biotyczna, likwidująca problemy tego typu. Opanowanie zjawisk życia pozwala produkować syntetyczne plemniki, które zasadzasz w byle czym, skraplasz garścią wody i wnet wyrasta z nich potrzebny obiekt. O to, skąd taki plemnik bierze wiadomości i energię dla radio - czy szafogenezy, nie trzeba się troszczyć tak samo, jak nie interesujemy się tym, skąd ziarno chwastu czerpie siłę i wiedzę dla wzejścia.

Tak więc nie sam łan serwantek i nachtkastlików mnie zadziwił, lecz to, że były kompletnie wynaturzone. Najbliższy stolik nocny, kiedym próbował go odemknąć, omal mi ręki nie odgryzł zębatą szufladą; drugi, rosnący obok, chwiał się w łagodnych podmuchach wiatru jak studzienina, a taboret, obok którego przechodziłem, podstawił mi nogę, że rymnąłem jak długi. Otóż tak meble na pewno nie powinny się zachowywać; coś było z tą uprawą nie w porządku; idąc dalej, teraz już z wyjątkowymi ostrożnościami i z palcem na cynglu blastera, trafiłem w płytkim zagłębieniu terenu na gąszcz w stylu Ludwika XV, z którego wypadła na mnie dzika kozetka i może by mnie stratowała złoconymi kopytami, gdybym jej nie położył na miejscu celnym strzałem. Łaziłem jakiś czas między kępami meblowych kompletów, zdradzającymi hybrydyzację nie tylko stylów, lecz sensów; panoszyły się tam mieszańce kredensów z otomanami, rosochate regały, a otwarte szeroko i jakby zapraszające do głębokiego wnętrza szafy były chyba drapieżne, sądząc po niedogryzkach, co leżały u ich nóg.

Widząc coraz wyraźniej, że to nie żadna uprawa, lecz jeden chaos, zmęczony i rozgrzany spiekotą, bo słońce stało w zenicie, wyszukałem po kilku próbach wyjątkowo spokojny fotel i siadłem na nim, żeby się zastanowić nad położeniem. Siedziałem tak w cieniu kilku dużych, chociaż zdziczałych komód, które wypuściły liczne pędy wieszaków, gdy w odległości może stu kroków wychynęła spomiędzy wysoko rozbujałych karniszy głowa, a w ślad za nią tułów jakiejś istoty. Nie wyglądała mi na człowieka, lecz na pewno nie miała nic wspólnego z meblami. Wyprostowana, lśniła blond futerkiem, twarzy nie widziałem, bo ocieniało ją szeroko rondo kapelusza, zamiast brzucha miała jak gdyby tamburyn, ramiona spiczaste, przechodzące w zdublowane ręce; nucąc cicho, akompaniowała sobie na tym jakimś bębenku brzusznym. Zrobiła jeden i drugi krok do przodu, tak że ukazał się jej ciąg dalszy. Teraz przypominała nieco centaura, choć bosego i bez kopyt; wnet za drugą parą nóg pojawiła się trzecia, potem czwarta, a kiedy ruszyła skokiem i zapadłszy w gąszcz znikła mi z oczu, pomyliłem rachubę. To tylko wiedziałem, że nie była aż stunoga.

Spoczywałem na tym wyściełanym fotelu, porządnie ogłupiały od dziwnego spotkania, wreszcie wstałem i poszedłem dalej, zważając na to, by się zanadto nie oddalić od rakiety. Pomiędzy rosłymi kanapami, co do jednej stojącymi dęba, ujrzałem kamienny gruz, a dalej - ocembrowanie typowego ujścia kanałowego. Gdym postąpił bliżej, żeby zajrzeć w ciemną głąb, usłyszałem za sobą szmer, chciałem się odwrócić, lecz jakaś płachta spadła mi na głowę, zaszamotałem się, daremnie, bo już objęły mnie stalowe ramiona. Ktoś podciął mi kolana i wierzgając bezskutecznie poczułem, jak unoszą mnie w górę, a potem chwytają za barki i nogi. Niesiono mnie jakby w dół, słyszałem odgłos kroków na kamiennych płytach, zazgrzytały drzwi, rzucono mnie na kolana i zdarto z głowy krępującą tkaninę.

Znajdowałem się w niewielkim pomieszczeniu, oświetlonym przyczepionymi do sufitu białymi lampami, które miały zresztą wąsiki i nóżki i od czasu do czasu zmieniały miejsce pobytu. Klęczałem, trzymany za kark przez kogoś, kto stał za mną, przed stołem z nie heblowanego drewna; siedziała za nim postać w szarym kapturze, który zakrywał i twarz; kaptur miał otwory dla oczu, zamknięte przezroczystymi szybkami. Postać ta, odsunąwszy księgę, którą dotąd czytała, spojrzawszy na mnie przelotnie, rzekła głosem spokojnym temu, kto wciąż mnie dzierżył; - Wyciągnąć mu strunę.

Ktoś złapał mnie za ucho i pociągnął, aż wrzasnąłem z bólu. Jeszcze dwa razy usiłowano wyrwać mi małżowinę, lecz gdy nie szło, zapanowała niejaka konsternacja. Ten, co mnie trzymał i rwał za uszy, tak samo spowity w grube szare płótno, rzekł tonem usprawiedliwienia, że to pewno nowy model. Podszedł do mnie inny drab i starał się po kolei odkręcić mi nos, brwi, wreszcie całą głowę; gdy i to nie dato oczekiwanych efektów, siedzący kazał mnie puścić i spytał:

- Jak głęboko jesteś schowany?

- Że jak, proszę? - spytałem w osłupieniu. - Nigdzie się nie chowam i nic nie rozumiem. Dlaczego mnie męczycie?

Siedzący wstał wówczas, obszedł stół i ujął mnie za ramiona - rękami ludzkiego kształtu, ale w sukiennych rękawicach. Domacawszy się moich kości, wydał mały okrzyk zdziwienia. Na dany znak przeprowadzono mnie korytarzem, po którego suficie łaziły sobie znudzone najwyraźniej lampy, do innej celi, a właściwie komórki, ciemnej jak mogiła. Nie chciałem tam wejść, lecz zostałem wepchnięty przemocą, drzwi zatrzasnęły się, coś zaszumiało i zza niewidzialnej przegrody doszedł mnie głos wołający jakby w niebiańskiej ekstazie: “Chwała Panu! Mogę mu porachować wszystkie kości!” Po wysłuchaniu tego okrzyku jeszcze gwałtowniej się opierałem tym, którzy zaraz wyciągnęli mnie z ciemnej klitki, lecz widząc, jak usiłują okazać mi niespodziewane całkiem względy, jak zapraszają uprzejmymi gestami, całą postawą objawiając rewerencję, dałem się prowadzić w głąb podziemnego korytarza, dziwnie podobnego do zbiorczego kanału miejskiego, jakkolwiek był schludnie utrzymany, o bielonych ścianach, z dnem wysypanym delikatnym, czystym piaseczkiem. Ręce miałem już wolne i po drodze masowałem sobie wszystkie obolałe miejsca twarzy i ciała.

Dwaj osobnicy w długich do ziemi, szarych sukniach i kapturach, przepasani sznurem, otwarli przede mną zbite z prostych desek drzwi, a w głębi celi, nieco większej niż ta, w której mi nos i uszy odkręcano, stał już najwyraźniej poruszony, zerkający mnie, zamaskowany człowiek. Po kwadransie rozmowy taki mniej więcej utworzyłem sobie obraz sytuacji: Znajdowałem się w przybytku zakonu miejscowego, który ni to ukrywał się przed niewiadomym prześladowaniem, ni to podlegał banicji; zostałem mylnie wzięty za przynętę “prowokującą”, ponieważ mój wygląd, będący przedmiotem uznania oo. destrukcjanów, jest ustawowo wzbroniony; przeor, bo jego miałem przed sobą, wyjaśnił mi, że gdybym był przynętą, składałbym się z segmentów, które po wyciągnięciu, w ślad za uchem, wewnętrznej struny, rozleciałyby się w drobny mak. Co do następnego pytania, jakie zadał mi indagujący mnich (starszy brat furtian), sądził on, że przedstawiam rodzaj plastykowego manekina z wbudowanym komputerem; dopiero prześwietlenie promieniami Roentgena wyjaśniło stan rzeczy.

Przeor, o. Dyzz Darg, przeprosił mnie gorąco za skutki przykrego nieporozumienia i dodał, że zwraca mi wolność, lecz nie radzi wyjść na powierzchnię gruntu, bo popadłbym w poważne niebezpieczeństwo: jestem bowiem niecenzuralny w całości. Nie zabezpieczyłoby mnie nawet zaopatrzenie w bebesznię i rypciny z przyssawką, ponieważ nie umiem się tym kamuflażem posługiwać. Nie ma więc dla mnie lepszego wyjścia, jak tylko pozostać u oo. destrukcjanów jako ich cenny i miły gość; w miarę swych, skromnych niestety możliwości, postarają się osłodzić moje przymusowe położenie.

Nie bardzo mi się to widziało, lecz przeor wzbudził we mnie zaufanie godnością, spokojem, rzeczowym wysłowieniem, jakkolwiek nie mogłem przywyknąć do jego zamaskowanej postaci; nosił się bowiem tak, jak wszyscy zakonnicy. Nie śmiałem zasypywać go od razu pytaniami, więc porozmawialiśmy o pogodzie na Ziemi i na Dychtonii, bo już wiedział ode mnie, skąd przybyłem, potem i o mordędze podróży kosmicznej, wreszcie rzekł mi, że domyśla się mej ciekawości miejscowych spraw, ale z tym nie ma pośpiechu, skoro i tak muszę się ukrywać przed organami cenzury. Otrzymam, jako szacowny gość, własną celę, będę miał przydanego młodego braciszka ku wszelkiej pomocy i radzie, nadto zaś cała biblioteka zakonna stoi przede mną otworem. A ponieważ zawiera niezliczone prohibita i białe kruki znajdujące się na czarnych listach, przez przypadek, jaki mię zawiódł w katakumby, skorzystam może więcej niż gdziekolwiek indziej.

Myślałem, że już się rozstaniemy, bo przeor wstał, ale jakby z pewnym wahaniem spytał, czy pozwolę mu dotknąć, jak się wyraził, mego jestestwa. Wzdychając głęboko jakby w przystępie największego żalu czy niepojętej zgoła nostalgii dotykał twardymi palcami w rękawicach mego nosa, czoła i policzków, a gdy pogładził mnie po włosach (miałem wrażenie, że pięść tego duchownego jest z żelaza), nawet cicho załkał. Te objawy hamowanego wzruszenia otumaniły mnie do reszty. Nie wiedziałem, o co najpierw pytać, czy o zdziczałe meble, czy o centaura wielonogiego, czy o tę jakąś cenzurę, ale nakazawszy sobie roztropną cierpliwość, zmilczałem. Przeor zapewnił mnie, że bracia zakonu zajmą się kamuflażem rakiety, którą upodobni się do chorych na słoniowaciznę organów, po czym rozstaliśmy się wymieniając grzeczności.

Celkę otrzymałem niedużą, lecz przytulną, z posłaniem twardym niestety jak diabli. Sądziłem, że oo. destrukcjanie mają taką surową regułę, lecz potem okazało się, że nie wymoszczono mi legowiska przez czyste roztargnienie. Na razie nie odczuwałem innego głodu, jak tylko informacji; młody braciszek, który się mną opiekował, przyniósł mi całe naręczę dzieł historycznych i filozo Braciszek poradził mi zacząć studia od małego, lecz instruktywnego zarysu dziejów dychtońskich, pióra Abuza Gragza, historiografa oficjalnego, lecz “względnie dość obiektywnego”, jak się wyraził. Poszedłem za tą sugestią.

Jeszcze koło roku 2300 byli Dychtończycy bliźniaczymi podobiznami ludzi. Jakkolwiek postępom nauki towarzyszyła laicyzacja życia, przecież duizm, wiara, co panowała prawie niepodzielnie na Dychtonii przez dwadzieścia wieków, wycisnęła swe piętno i na dalszym ruchu cywilizacji. Duizm głosi, że każde życie zna dwie śmierci, przednią i tylną, to jest tę sprzed narodzin i tę po agonii. Teologowie dychtońscy za szperklapy się brali ze zdziwienia słysząc potem od mnie, że my tak na Ziemi nie myślimy i że są kościoły, interesujące się tylko jednym, mianowicie przednim bytowaniem pośmiertnym. Nie mogli pojąć, czemu ludziom przykro myśleć o tym, że ich kiedyś nie będzie, a nie jest im tak samo przykro rozmyślać o tym, że ich przedtem nigdy nie było.

Duizm zmieniał w toku stuleci swój trzon dogmatyczny, ale zawsze okazywał wielkie zainteresowanie problematyce eschatologicznej, co za profesorem Gragzem doprowadziło właśnie do wczesnych prób rozruchu technologii unieśmiertelniającej. Jak wiadomo, umieramy od starzenia się, a starzejemy się, czyli ulegamy rozchwierutaniu cielesnemu - tracąc niezbędną informację; komórki zapominają z czasem, co robić, żeby się nie rozpaść. Przyroda dostarcza trwale takiej wiedzy tylko komórkom rozrodczym, bo inne guzik ją obchodzą. Tak więc starzenie się jest trwonieniem życiowo ważnej informacji.

Bragger Pizz, wynalazca pierwszego immortalizatora, zbudował agregat, który, opiekując się organizmem człowieka (będę używał tego terminu, mówiąc o Dychtończykach, boż tak jest poręczniej), zbierał każdą szczyptę informacji, gubionej przez komórki cielesne, i wprowadzał im ją na powrót. Pierwszy Dychtończyk, Dgunder Brabz, na którym przeprowadzono doświadczenie uwieczniające, został nieśmiertelnym tylko na rok. Dłużej nie mógł wytrzymać, bo czuwał nad nim zespół sześćdziesięciu machin, miriadami niewidzialnych złotych drucików wnikających we wszystkie zakątki jego organizmu. Nie mógł się ruszyć z miejsca i wiódł smutny żywot pośrodku istnej fabryki (tak zwanej perpetualni). Dobder Gwarg, następny immortat, mógł się już wprawdzie przechadzać, lecz towarzyszyła mu na spacerach kolumna ciężkich traktorów objuczonych unieśmiertelniającą aparaturą. I on popełnił samobójstwo na skutek frustracji.

Panowała jednak opinia, że powstaną dzięki dalszym postępom tej techniki mikroperpetuatory, lecz Haz Berdergar udowodnił matematycznie, że PUPA (Personalny Unieśmiertelniacz Perpetuujący Automatycznie) musi ważyć co najmniej 169 razy więcej niż waży unieśmiertelniany, o ile sporządzony został zgodnie z typowym planem ewolucji. Gdyż, jakem rzekł i jak to wiedzą i nasi uczeni, przyroda troszczy się o garstkę komórek rozrodczych u każdego, a resztę ma gdzieś.

Dowód Haza wywołał ogromne wrażenie i wtrącił społeczeństwo w głęboką depresję, pojęto bowiem, że Bariery Śmiertelności nie przekroczy się bez jednoczesnego porzucania ciała danego Naturą. W filozofii stanowiła reakcję na dowód Berdergara słynna doktryna wielkiego myśliciela dychtońskiego Donderwarsa. Pisał on, że śmierci spontanicznej nie wolno zwać naturalną. Naturalne jest to, co godziwe, natomiast śmiertelność to skandal i hańba w kosmicznej skali. Powszechność występku ani o włos nie umniejsza jego szkarady. Dla oceny występku nie ma też najmniejszego znaczenia, czy jego sprawcę da się schwytać. Przyroda postąpiła z nami jak łotr, wysyłający niewinnych na misję ponoć lubą, w istocie zaś straceńczą. Im kto bardziej w życiu zmądrzeje, tym bliżej ma do jamy.

Ponieważ nikt moralny nie ma prawa stowarzyszać się z mordercami, niedopuszczalna jest też kolaboracja z łajdaczką Naturą. Tymczasem pogrzeb to kolaboracja przez grę w chowanego. Idzie o to, by ofiarę gdzieś ukryć, jak to czynią zwykle wspólnicy zbrodni; na grobowych kamieniach wypisuje się różne nieważne rzeczy, oprócz jedynej istotnej: gdyby bowiem ludzie śmieli spojrzeć prawdzie w oczy, to ryliby tam parę co silniejszych przekleństw pod adresem Przyrody, boż to ona tak nas wykierowała. Tymczasem nikt słowa nie piśnie, jakby mordercy tak zręcznemu, że się zawsze ulotni, należały się za to jeszcze specjalne względy. Zamiast “memento mori” należy powtarzać “erite ultores”, zmierzajcie ku nieśmiertelności, nawet za cenę utraty wyglądu tradycyjnego; taki był ontologiczny testament tego wybitnego filozofa.

Gdym to przeczytał, pojawił się braciszek, by w imieniu przeora zaprosić mnie na kolację. Spożyłem ją w wyłącznym jego towarzystwie. O. Darg sam nic nie jadł, a tylko od czasu do czasu popijał wodę z kryształowego pucharka. Posiłek był skromny, noga stołowa w potrawce - dość łykowata; jak się wtedy o tym przekonałem, dziczejąc, meble okolicznej puszczy stawały się przeważnie mięsne. Nie pytałem jednak o to, czemu raczej nie drewnieją, zwrócony po lekturze umysłem ku sprawom wyższym; doszło tak do pierwszej rozmowy z przeorem na tematy teologiczne.

Wyjaśnił mi, że duizm jest wiarą w Boga, wyzbytą dogmatów, które skruszały stopniowo w toku rewolucji biotycznych. Najcięższy był kryzys Kościoła, wywołany zniweczeniem dogmatu o duszy nieśmiertelnej, pojmowanej w sensie perspektywy wiecznego żywota. Dogmatykę zaatakowały w XXV wieku trzy kolejne techniki: zamrażania, odwracania i uduchowiania. Pierwsza polegała na ścinaniu człowieka w lód, druga na odwracaniu kierunku rozwoju osobniczego, trzecia zaś na dowolnym manipulowaniu świadomością. Atak frygidacji dało się jeszcze odeprzeć utrzymując, jakoby śmierć, w jaką zapada człowiek zamrożony, a potem wskrzeszony, nie była identyczna z tą śmiercią, o której mówi Pismo Święte, że dusza ulatuje po niej w zaświaty. Taka wykładnia była niezbędna, bo wszak gdyby szło o zwykłą śmierć, to zmartwychpowstały powinien by coś wiedzieć na temat, gdzie się podziewał duszą podczas stu czy i sześciuset lat zgonu.

Niektórzy teologowie, np. Gauger Drebdar, sądzili, że prawdziwa śmierć zachodzi dopiero po rozkładzie (”w proch się obrócisz”), lecz wersja ta nie utrzymała się po uruchomieniu tak zwanego pola rezurekcyjnego, które składało żywego człowieka z prochu właśnie, to jest z ciała rozpylonego na atomy, i wtedy bowiem wskrzeszony nie wiedział nic o tym, jakoby jego dusza gdzieś przebywała w międzyczasie. Dogmat zachowano strusią taktyką, unikając określenia, kiedy śmierć jest tak dokumentna, że po niej na pewno już dusza ulatnia się z ciała. Potem jednak przyszła ontogeneza odwracalna; jej technika nie była umyślnie wymierzona w dogmatykę wiary, lecz okazała się niezbędna przy likwidacji wypaczeń rozwoju płodowego: nauczono się rozwój ten wstrzymywać i cofać, po odwróceniu o 180 stopni, by go jeszcze raz zainicjować od zapłodnionej komórki. W opały dostał się rychło dogmat niepokalanego poczęcia z drugim, o nieśmiertelności duszy, za jednym zamachem, bo dzięki technologii retroembrionalizacyjnej można ustrój cofać przez wszystkie poprzednie stadia, a nawet uczynić tak, żeby zapłodniona komórka, z jakiej powstał, na powrót rozdzieliła się na jajeczko i na plemnik.

Był z tym duży kłopot, bo dogmat głosił, że Bóg stwarza duszę w momencie zapłodnienia, a jeśli można było zapłodnienie odwrócić i tym samym anulować, rozłączając obie jego składowe, to co się wtedy miało dziać z już stworzoną duszą? Ubocznym produktem tej techniki była klonacja, czyli pobudzanie do rozwinięcia się w normalny organizm dowolnych komórek, wziętych z żywego ciała, na przykład z nosa, pięty, nabłonka jamy ustnej itp.; jako że się to działo w ogóle bez zapłodnienia, ani chybi działała biotechnika niepokalanego poczęcia, którą też uruchomiono w skali przemysłowej. Embriogenezę można już także było zawracać, przyspieszać czy odchylać tak, żeby płód ludzki obrócił się na przykład w małpi; jakże tedy, co się wtedy działo z duszą, czy była ściskana i rozciągana jak harmonia, czy po przewekslowaniu rozwoju płodowego z drogi ludzkiej na małpią gdzieś po tej drodze znikała?

Ale podług dogmatu nie mogła dusza ani zniknąć, gdy raz powstała, ani maleć, bo była jednością niepodzielną. Przemyśliwano już nad tym, czy nie obłożyć płodowlanych inżynierów klątwą kościelną, lecz nie uczyniono tego, i słusznie, bo rozpowszechniła się ektogeneza. Pierwej mało kto, potem nikt już nie rodził się z męża i niewiasty, lecz z komórki, zamkniętej w uteratorze (sztucznej macicy), a trudno było odmówić całej ludności sakramentów na tej podstawie, że powstała dzieworódczym sposobem. Na domiar złego przyszła następna technologia - świadomości. Z problemem ducha w maszynie, zrodzonym przez intelektronikę i jej rozumne komputery, jeszcze sobie dano radę, lecz za nią przybyły następne, świadomości i psychiki w płynach; syntetyzowano mądre i myślące roztwory, które można było butelkować, rozlewać, zlewać, a za każdym razem powstawała osobowość, nieraz bardziej uduchowiona i mądrzejsza niż wszyscy Dychtończycy razem wzięci.

O to, czy maszyna lub roztwór mogą mieć duszę, toczyły się dramatyczne spory na Soborze 2479 roku, aż ustanowiono na nim nowy dogmat. Kreacji Pośredniej, powiadający, że Bóg nadał stworzonym przez siebie istotom rozumnym moc poczynania rozumów następnego rzutu, lecz i to nie był kres przemian, bo się wnet okazało, że sztuczne inteligencje mogą produkować inne, następne, albo też syntetyzować podług własnej rachuby istoty człekokształtne czy wręcz normalnych ludzi z byle kupy materii. Podejmowano później dalsze próby ratowania dogmatu o nieśmiertelności, lecz załamały się w ogniu następnych odkryć, które istnymi lawinami schodziły na XXVI wiek; ledwo się podparło dogmat odmienioną wykładnią, już powstawała negująca ją technologia świadomości.

Doszło przez to do szeregu herezji i powstania sekt, które po prostu przeczyły powszechnie znanym faktom, lecz Kościół duistyczny utrzymał w mocy tylko jeden dogmat, Kreacji Pośredniej, co się zaś tyczyło pośmiertnego trwania, wiary w kontynuację osobowości indywidualnych, nie dało się już uchronić przed zagładą, ponieważ ani osobowość, ani indywidualność docześnie się nie zachowały. Można już było zlewać dwa lub więcej umysłów w jeden, tak u maszyn czy roztworów, jak u ludzi, można było dzięki personetyce produkować zamknięte w maszynach całe światy, w których powstawały byty rozumne, które z kolei potrafiły w tym uwięzieniu konstruować sobie następny rzut osobników inteligentnych, można było umysłowości potęgować, dzielić, mnożyć, redukować, cofać itd. Upadkowi dogmatyki towarzyszył upadek autorytetu wiary, zgasły też nadzieje na poręczane dawniej obietnice światłości wiekuistej, przynajmniej poszczególnych indywiduów.

Widząc, że nie nadąża w ruchu teologicznym za postępem technicznym, powołał Sobór 2542 roku zakon oo. prognozytów, który miał się zajmować pracami futurologicznymi w zakresie wiary świętej. Potrzeba antycypowania jej dalszych kolei była bowiem paląca. Niemoralność wielu nowych biotechnologii przerażała nie tylko wiernych; dzięki takiej klonizacji np. można było produkować obok osobników normalnych - istoty biologiczne, lecz niemal bezmózgie, zdatne do mechanicznych prac, a wręcz nawet wyścielać hodowanymi odpowiednio tkankami, pochodzącymi z ludzkiego bądź zwierzęcego ciała, komnaty, ściany, produkować wstawki, wtyczki, wzmacniacze bądź osłabiacze inteligencji, budzić mistyczne stany wzlotów w komputerze, w płynie, obrócić jajko żabiego skrzeku w mędrca opatrzonego ciałem ludzkim, zwierzęcym bądź takim, którego dotąd w ogóle nie było, bo je zaprojektowali umyślnie eksperci płodowlani. Budziło to opory, bardzo silne też ze strony świeckich, lecz nadaremnie.

Wszystko to opowiedział mi o. Darg z najzupełniejszym spokojem, jakby mówił o rzeczach oczywistych, zresztą były dlań oczywistością, bo częścią historii dychtońskiej. Choć cisnęły mi się na usta niezliczone pytania, trudno było okazać natarczywość, wróciłem więc po kolacji do celi i zagłębiłem się w drugim tomie pracy prof. A. Gragza, który, jak świadczyła o tym adnotacja na pierwszej stronie, był prohibitem.

Dowiedziałem się, że w roku 2401 Byg Brogar, Dyrr Daagard i Merr Darr otwarli wrota na przestwór nieograniczonej swobody autoewolucyjnej; uczeni ci wierzyli gorąco, że powstały dzięki ich odkryciu Homo Autofac Sapiens, czyli Samorób Rozumny, osiągnie pełnię harmonii i szczęścia, nadając sobie takie formy ciała i przymioty duszy, jakie uzna za najdoskonalsze, że przebije Barierę Śmiertelności, o ile tak postanowi - jednym słowem okazali w toku Drugiej Rewolucji Biotycznej (pierwszej zawdzięczano plemniki wytwarzające dobra konsumpcyjne) maksymalizm i optymizm typowy dla historii nauk. Wszak podobne nadzieje wiąże się zazwyczaj z pojawieniem się każdej wielkiej a nowej technologii.

Zrazu inżynieria autoewolucyjna, czyli tak zwany ruch płodowlany, rozwijała się jakby po myśli swych światłych odkrywców. Ideały zdrowia, harmonii, piękna duchowocielesnego uległy rozpowszechnieniu, ustawy konstytucyjne gwarantowały każdemu obywatelowi prawo posiadania takich cech psychosomatycznych, jakie uważano za najcenniejsze. Wnet też wszelkie deformacje i kalectwa wrodzone, szpetota i głuptactwo stały się przeżytkami. Lecz rozwój to ma do siebie, że wciąż go dalej pcha naprzód ruch postępowy, więc się na tym nie skończyło. Początki dalszych przemian były z pozoru niewinne. Dziewczęta upiększały się dzięki hodowli biżuterii skórnej i innych wykwitów ciała (uszka-serduszka, perły z paznokci), chłopcy pysznili się boko - i tyłobrodami, nagłownymi grzebieniami, szczękami o dubeltowym zgryzie itp.

W dwadzieścia lat później powstały pierwsze partie polityczne. Nie od razu zorientowałem się, czytając, że “polityka” oznacza na Dychtonii coś innego niż u nas. Przeciwieństwem programu politycznego, postulującego powielanie cielesnych ukształtowań, jest program monotyczny, który głosi redukcjonizm, czyli potrzebę wyzbywania się narządów uznawanych przez monotyków danego stronnictwa za zbędne. Gdy dotarłem do tego miejsca fascynującej lektury, wpadł bez pukania do celi mój braciszek i pełen nie ukrywanego lęku kazał mi natychmiast się zbierać, ponieważ furtian sygnalizuje niebezpieczeństwo. Pytałem jakie; poganiał mnie jednak wołając, że nie ma chwili do stracenia. Nie miałem żadnych rzeczy osobistych, więc ścisnąwszy tylko książkę pod pachą, pobiegłem w ślad za mym przewodnikiem.

W podziemnym refektarzu krzątali się już gorączkowo wszyscy oo. destrukcjanie; kamienną rynną zjeżdżały całe zwaliska ksiąg spychanych z góry drągami przez braci bibliotekarzy, ładowano je do pojemników i w największym pośpiechu opuszczano w głąb studni, wykutej w szczerej skale; na moich osłupiałych oczach zakonnicy, w mig rozdziawszy się do naga, czym prędzej powrzucali także swoje habity i kaptury do ocembrowanego otworu; byli co do jednego z grubsza tylko człekokształtnymi robotami. Następnie całą hurmą wzięli się do mnie, przylepiając mi do ciała dziwaczne wypustki baloniastego i wężowego kształtu, ogony czy kończyny, nie mogłem się w tym wyznać, tak się spieszyli; przeor osobiście założył mi na głowę bebesznię, wyglądającą jak powiększony nadmuchaniem i rozpękły karaluch; jedni jeszcze lepili, a już inni malowali mnie w pasy czy pręgi; ponieważ wokół nie było żadnego lustra ani błyszczącej powierzchni, nie wiem, jak wyglądałem, lecz wydawali się dość z siebie zadowoleni.

Popychany, znalazłem się w kącie i dopiero wtedy zauważyłem, że przypominam raczej czworonoga, a może i sześcionoga, niż istotę o postawie wyprostnej. Kazali mi kucnąć i na wszystkie pytania, gdyby je ktokolwiek do mnie kierował, odpowiadać wyłącznie beczeniem. Ledwo się to stało, załomotano przeraźliwie w drzwi; oo. roboty rzucili się do jakichś wywleczonych na środek refektarza aparatów, przypominających (ale nie bardzo) maszyny do szycia i całe pomieszczenie wypełnił hurkot ich pozorowanej pracy. Po kamiennych stopniach zeszła do nas lotna kontrola. Mysiałem, że nie ustoję nawet na moich czterech nogach, gdy z bliska przyjrzałem się jej członkom. Nie wiedziałem, czy są ubrani, czy nadzy; każdy przedstawiał się inaczej.

Ogony mieli bodaj wszyscy, zakończone włosianym buńczukiem, który ukrywał solidną pięść; nosili je na ogół niedbale przerzucone przez ramię, o ile ramieniem można nazwać baniastą wypukłość okoloną dużymi brodawkami; pośrodku tej bani była skóra biała jak mleko; pojawiały się na niej barwne stygmaty - nie od razu pojąłem, że porozumiewają się zarówno głosem, jak też wyświetlając sobie, owym cielesnym ekranem, rozmaite napisy i skróty. Starałem się policzyć im bodaj nogi; mieli co najmniej po dwie, ale było paru trójnogich i jeden popiątny; odniosłem wszelako wrażenie, że im kto więcej miał nóg, tym mu się niewygodniej chodziło. Obeszli całą salę, przyjrzeli się od niechcenia braciszkom, pochylonym nad maszynami i pracującym z największą zawziętością, aż kontroler wyższy od innych, z ogromną pomarańczową kryzą wokół bebeszni, która mu się nadymała i lekko świeciła, gdy mówił, kazał małemu, ledwie dwunogiemu z kusym ogonkiem, pewno kanceliście, zbadać trywutnie. Coś tam pisali, mierzyli, nie odzywając się ni słowem do robotników-zakonników i mieli już odejść, gdy zielonkawy trójnogi dostrzegł moją obecność; pociągnął mnie za jedną z frędzlistych wypustek, więc na wszelki wypadek z cicha beknąłem.

- E, to ten stary gwamdlista, ma osiemnastkę, zostawić go! - rzekł większy, zajaśniawszy, mały zaś odparł szybko:

- Tak jest. Wasza Ciałość!

Z aparatem, podobnym do latarki, obeszli jeszcze wszystkie kąty refektarza, ale do studni żaden się nawet nie zbliżył. Coraz wyraźniej wyglądało mi to na niedbale przeprowadzaną formalność. Jakoż po dziesięciu minutach już ich nie było, maszyny poszły w ciemny kąt, zakonnicy jęli bisować pojemniki, wyżymali swoje przemoczone habity, rozwieszali je na sznurku, by podeschły, ojcowie bibliotekarze zamartwiali się, bo do jednego nieszczelnego pojemnika dostała się woda, więc trzeba było zaraz przekładać bibułą przemoczone kartki starodruków, przeor zaś, to jest ojciec robot, a jużem sam nie wiedział, jak i co mam o nim myśleć, odezwał się do mnie z życzliwością, że się, chwała Bogu, wszystko dobrze skończyło, lecz na przyszłość muszę się pilnować: tu pokazał podręcznik historii, który uroniłem w ogólnym rozgardiaszu. Sam na nim siedział przez cały czas rewizji.

- A więc posiadanie książek jest wzbronione? - spytałem.

- Zależy komu! - odparł przeor. - Nam tak! A już specjalnie - takich! Uchodzimy za przestarzałe maszyny, zbędne od czasów Pierwszej Rewolucji Biotycznej; toleruje się nas, podobnie jak wszystko, co schodzi w katakumby, bo taki jest, nieoficjalny zresztą, obyczaj od rządów Glaubona.

- A co to jest “gwamdlista”? - spytałem. Przeor zmieszał się nieco.

- To zwolennik Bghiza Gwarndla, wielkorządcy sprzed dziewięćdziesięciu lat. Niezręcznie mi o tym mówić... schronił się u nas ten nieszczęsny gwamdlista, więc udzieliliśmy mu przytułku; siedział zawsze w tym kącie, udawał, biedak, pomieszanego na umyśle; dzięki temu uchodził za nieodpowiedzialnego i mógł mówić, co chciał... przed miesiącem kazał się zamrozić, żeby doczekać “lepszych czasów”... więc pomyślałem, że, w razie nagłej potrzeby, moglibyśmy przebrać pana... nieprawdaż?... chciałem pana uprzedzić o tym, ale nie zdążyłem. Nie przypuszczałem, że kontrola nastąpi akurat dziś, bywają nieregularne, lecz ostatnio raczej rzadkie...

Nicem z tego nie zrozumiał. Zresztą czekały mnie, dopiero teraz, przykre fatygi, bo klej, jakiego użyli destrukcjanie, by zakamuflować mnie pod owego gwamdlistę, trzymał okropnie mocno i miałem wrażenie, że wyrywają mi sztuczne rypciny oraz grząśle razem z kawałkami żywego ciała; spełniałem, stękałem, nim wreszcie, jako tako przywrócony do ludzkiego wyglądu, udałem się na spoczynek. Przeor sugerował potem, że można by mnie przemienić cieleśnie, w sposób, rozumie się, odwracalny, lecz gdy pokazano mi na rycinie, jak miałbym wyglądać, wybrałem już raczej dalsze ryzyko niecenzuralności; ustawowo zalecone kształty były nie tylko monstrualne w moich oczach, ale w najwyższym stopniu niewygodne, tak np. lec przy nich było niepodobieństwem: należało się powiesić do snu.

Ponieważ późno udałem się na spoczynek, nie wyspałem się jak należy, gdy mój młody opiekun zbudził mnie śniadaniem przyniesionym do celi; teraz pojmowałem lepiej, jak znaczną mi tu okazują gościnność, boż sami ojcowie nie jedli nic, a co do wody, to być może, mieli akumulatorowy napęd i potrzebowali destylowanej, lecz na cały dzień i tej wystarczało im parę kropli, by zaś mnie wyżywić, musieli urządzać wyprawy w zagajnik meblowy. Dostałem tym razem nieźle przyrządzoną poręcz; jeśli mówię, że ją dobrze ugotowano, to nie dlatego, że była naprawdę smaczna, ale jedząc umiałem już zrobić poprawkę na wszystkie okoliczności towarzyszące kulinarnym zabiegom.

Wciąż jeszcze przebywałem pod znacznym wrażeniem nocnej kontroli i nie umiałem uzgodnić jej z tym, co dotąd zdążyłem wyczytać w podręczniku historii, toteż zaraz po śniadaniu wziąłem się do dalszych studiów.

Od zarania auto-ewolucji rozdzierały obóz postępu cielesnego głębokie różnice zdań w kwestiach zasadniczych. Opozycja konserwatystów znikła już po czterdziestu latach od chwili wielkiego odkrycia; zwano ich ponurymi wstecznikami. Postępowcy natomiast dzielili się na zamachowców, docelitów, powielan, liniuchów, rozlewitów i wiele innych partii, których nazw ani programów już nie pamiętam. Zamachowcy żądali, by władza ustaliła doskonały prototyp cielesny, który wprowadzi się w życie od jednego zamachu. Docelici, bardziej krytycznie nastawieni, sądzili, że się takiej doskonałości nie da natychmiast utworzyć, opowiadali się tedy raczej za drogą do idealnego ciała, lecz nie było jednoznaczne, jaka to ma być droga, przede wszystkim zaś, czy dla generacji przejściowych może być przykra? W tym względzie rozpadali się na dwa odłamy. Inni, np. liniuchowie i powielanie, utrzymywali, że warto wyglądać rozmaicie na różne okazje, czy też, że człowiek nie jest gorszy od owadów - skoro one przechodzą w ciągu życia metamorfozy, to i on mógłby tak postępować: dziecko, wyrostek, młodzian, człek dojrzały byliby upostaciowaniami wzorców zasadniczo odmiennych. Co do rozlewitów, byli radykałami; potępiali szkielet jako przeżytek, głosili odejście od budowy kręgowcowej i zachwalali miękką wszechplastyczność. Rozlewita mógł się tak sam wymodelować czy też ugnieść cieleśnie, jak mu dusza pragnęła; było to co najmniej praktyczne w tłoku, a też w stosunku do gotowej odzieży rozmaitych wymiarów; niektórzy z nich wałkowali się i turlali do najdziwaczniejszych form, chcąc podług sytuacji i stanu ducha wyrażać swe nastroje samouczłonkowaniem; przeciwnicy poli - i monotyczni nadali im pogardliwe przezwisko kałużan.

Aby zapobiec groźbie anarchii cielesnej, powołano do życia BIPROCIAPS, Biuro Projektów Ciała i Psyche, które miało dostarczać na rynek, w rozmaitych, lecz zawsze wypróbowanych wariantach, planów przecieleńczych. Wciąż jednak nie było zgody co do kierunku głównego autoewolucji: czy należy sporządzać ciała, dzięki którym będzie się żyło najprzyjemniej, czy takie, co ułatwiają jednostkom najsprawniejsze włączanie się w społeczny byt, czy preferować funkcjonalizm, czy estetykę, potęgować siłę ducha, czy mięśni; albowiem dobrze było gadać ogólnikami o harmonii i perfekcji, kiedy tymczasem praktyka wykazywała, że nie wszystkie wartościowe cechy są do zjednoczenia; liczne wykluczały się nawzajem.

W każdym razie odwrót od naturalnego człowieka trwał w pełni. Eksperci prześcigali się w dowodzeniu niebywałego prymitywizmu i lichoty jego wykonania przez Przyrodę; ciałometria oraz somatyczna inżynieria czasu wykazują w swym piśmiennictwie jawne wpływy zainspirowania doktryną Donderwarsa; zawodność ustroju naturalnego, jego senilizacyjny ruch ku śmierci, tyrania starych popędów nad później powstałym rozumem podlegały zaciekłym krytykom, a przyczynkarskie prace roiły się od zarzutów pod adresem płaskostopia, nowotworów, wypadania dysków i tysięcy innych cierpień wywołanych ewolucyjnym partactwem i niedbalstwem, zwanym krecią robotą mamotrawczobezideowej, bo wszak ślepej ewolucji życia.

Późni potomkowie zdawali się brać na Przyrodzie odwet za to ponure milczenie, z jakim ich pradziadowie musieli przełknąć rewelacje o małpim pochodzeniu Dychtończyka; wyszydzano tak zwany pasaż arborealny, czyli to, że najpierw jakieś zwierzęta jęły się na drzewach chronić, a potem, gdy lasy wyginęły od stepowienia, musiały zleźć na ziemię zbyt szybko. Podług niektórych krytyków spowodowały antropogenezę trzęsienia ziemi, bo kto był żyw, leciał od nich z gałęzi, więc ludzie powstali niejako metodą ulęgałek. Były to oczywiście grube uproszczenia, lecz wymyślanie na ewolucję należało do dobrego tonu. Tymczasem BIPROCIAPS udoskonalał narządy wewnętrzne, podresorował i wzmocnił kręgosłup, dorabiał rezerwowe serca, nerki, lecz nie zadowalało to ekstremistów, występujących pod demagogicznymi hasłami “precz z głową” (że niby za ciasna), “mózg do brzucha!” (bo w nim miejsca więcej) itd.

Najgorętsze spory rozgorzały wokół spraw płciowych, bo gdy jedni uważali, że wszystko tam wysoce niesmaczne i trzeba tu wziąć coś z kwiatów i motyli, inni, gromiąc zakłamanie platoników, domagali się właśnie amplifikacji i eskalacji tego, co już jest. Pod naciskiem skrajnych ugrupowań otworzył BIPROCIAPS skrzynki pomysłów racjonalizatorskich po miastach i siołach, projekty runęły lawiną, etaty rosły do potęgi i po dekadzie biurokracja tak przycisnęła autokreację, że BIPROCIAPS rozpadł się na zjednoczenia, a potem instytuty takie, jak KUC (Komisja ds. Cudnych Lic), CIPEK (Centralny Instytut Pełnej Estetyzacji Kończyn), IURNA (Instytut Upowszechniania Radykalnie Nowej Anatomii) i mnóstwo innych. Zaroiło się od zjazdów i kursokonferencji w sprawie ukształtowania palców, dyskutowano o randze i przyszłości nosa, o perspektywach krzyży, zatracając z pola widzenia całość, aż wreszcie to, co projektował jeden pion, nie pasowało do produkcji innych. Nikt już nie ogarniał nowej problematyki, zwanej skrótowo AU (Eksplozja Automorficzna), więc aby zlikwidować cały ów bałagan, oddano w końcu władzę nad obszarem biotyki SOMPSUTEROWI (Somatyczno-Psychiczny Komputer).

Tą wiadomością zamykał się kolejny tom Historii Powszechnej. Gdym sięgał po następny, wszedł do celi braciszek, by zaprosić mnie na obiad. Krępowałem się jeść przy ojcu przeorze, bom już wiedział, jaka to z jego strony grzeczność i jakie marnowanie cennego czasu. Zaproszenie było jednak tak zniewalające, że poszedłem bez ociągania. W małym refektarzu, obok o. Darga, który czekał już przy stole, znajdował się niski wózek podobny do tych, na jakich u nas rozwożą bagaże; był to o. Memnar, generał zakonu prognozytów; źle mówię, nie wózek był, rozumie się, ojcem i generałem zakonu, lecz sześcienny komputer, który spoczywał na tym podwoziu. Myślę, że nie okazałem niegrzeczności zdębieniem ani się nawet nie zająkałem podczas zapoznania. Jadło mi się niezręcznie, lecz wymagał tego organizm. Aby mnie rozruszać i ośmielić, zacny przeor podczas posiłku wciąż pił wodę małymi łykami, i to aż z dwóch kryształowych dzbanów naraz, ojciec Memnar zaś mruczał cicho; myślałem, że pacierze, lecz gdy rozmowa zeszła znów na teologię, okazało się, że byłem w błędzie.

- Wierzę - rzekł mi o. Memnar - a jeśli moja wiara jest zasadna, ten, w którego wierzę, wie o tym pod nieobecność mych oficjalnych deklaracji. Umysł sporządza sobie w historii różne modele Boga, mające każdy kolejny za jedynie właściwy, co jest błędem, bo modelowanie to kodyfikacja, a skodyfikowana tajemnica przestaje być tajemnicą. Dogmaty zdają się wiecznotrwałe jeno na początku drogi w dal cywilizacyjną. Zrazu wystawiano sobie Boga jako srogiego Ojca, potem jako Pasterza-Hodowcę, potem jako Artystę rozmiłowanego w Stwarzanym, więc ludzie mieli grać odpowiednio role grzecznej dziatwy, posłusznych owieczek, a wreszcie zachwyconej Bożej klaki. Lecz dziecinadą jest mniemać, że Bóg po to stworzył, żeby mu stworzone od rana do wieczora bakę świeciło, żeby go na wyrost miłowało za to, co Tam będzie, jeśli nie w smak to, co Tu jest, jakby był wirtuozem, a w zamian za wciąż nowe porcje modlitewnych braw przygotowywał bisy wieczne żywota po przedstawieniu doczesnym, czyli najlepszy numer zachowywał na zapadnięcie śmiertelnej kurtyny. Ta wersja teatralna Teodycei jest zamierzchłą naszą przeszłością.

Jeśli Bóg ma wszechwiedzę, to wie o mnie wszystko i to na czas nieskończenie długi, nim się wyłoniłem z niebytu. Wie też, co postanowi o moim czy twoim lęku albo oczekiwaniu, bo ma doskonałe wiadomości także co do wszystkich własnych decyzji przyszłych: w przeciwnym razie nie byłby wszechwiedny. Nie ma dlań żadnej różnicy między myślą Jaskiniowca i umysłu, jaki zbudują inżynierowie za miliard lat tam, gdzie dziś jest tylko lawa i płomień. Nie wiem, czemu miałaby mu sprawiać szczególną różnicę zewnętrzna oprawa wyznań wiary, a nawet to, czy ktoś kieruje doń uwielbienie, czy niechęć. Nie uważamy go za producenta oczekującego aprobaty ze strony produktu, ponieważ historia doprowadziła nas tam, gdzie naturalna autentyczność myśli nie różni się niczym od myśli sztucznie wznieconej, co oznacza, że nie ma żadnej różnicy pomiędzy sztucznym i naturalnym; granica ta leży już poza nami. Pamiętaj o tym, proszę, że możemy stwarzać dowolne osoby i umysłowości. Moglibyśmy na przykład wszczynać istoty, czerpiące mistyczną ekstazę z bytu, metodą krystalizacji, klonacji lub setką innych, i niejako w ich uwielbieniach, adresowanych do Transcendencji, zmaterializowałaby się intencja, właściwa dawnym aktom strzelistym i modłom. Lecz takie powielanie wiernych wyglądałoby nam na czcze urągowisko. Pamiętaj o tym, że nie ranimy się o mury stawiane naszym pragnieniom przez ograniczenie cielesne i przyrodzone, ponieważ strzaskaliśmy je i wyszliśmy w przestwór bezwzględnej kreacyjnej swobody. Dziecko może teraz wskrzesić zmarłego, tchnąć ducha w proch i złom, niszczyć i zapalać słońca, ponieważ takie techniki istnieją, to zaś, że nie każdy ma do nich dostęp, nie jest, jak chyba pojmujesz, problemem dla myśli teologicznej. Pułap sprawstwa bowiem, wyznaczony literą Pism, został osiągnięty i tym samym naruszony. Okrucieństwa starych ograniczeń zastąpiły okrucieństwa ich zupełnego braku. Otóż nie sądzimy, że Stwórca skrywa miłość do nas maską obu tych alternatywnych mąk, dając nam po to szkołę, żeby go było trudniej odgadnąć; i nie w tym zadanie Kościoła, żeby obie klęski, niewoli i wolności, zwał wekslami, żyrowanymi objawieniem, które z nadwyżką pokryje buchalteria niebieska. Wizja nieba jako kasy wypłat, a piekła jako kryminału dłużników niewypłacalnych - to chwilowy omam w historii wiary. Teodycea nie jest sofistycznym praktykanctwem obrońców Pana Boga ani wiara dodawaniem otuchy, że jakoś to tam w końcu będzie. Kościół zmienia się i wiara się zmienia; obie spoczywają bowiem w historii: trzeba więc antycypować nadchodzące i temu zadaniu służy mój zakon.

Słowa te porządnie mnie skonfundowały. Spytałem, jak godzi duistyczna teologia to, co się dzieje na planecie (chyba nic dobrego, choć nie wiem dobrze co, tkwiąc w lekturach ledwie w XXVI wieku), z Pismami Objawionymi (których też nie znam)?

O. Memnar rzekł mi na to, przy milczącym przeorze:

- Wiara jest zarazem absolutnie konieczna i doskonale niemożliwa. Niemożliwa jest jako utwierdzania raz na zawsze, bo nie ma takiego dogmatu, w który myśl może się wkorzenić z pewnością, że to już na zawsze. Broniliśmy Pism przez dwadzieścia pięć wieków, taktyką odwrotów elastycznych, ogólniejącymi interpretacjami litery, aż przegraliśmy. Nie mamy już buchalteryjnej wizji Transcendencji. Bóg to ani Tyran, ani Pasterz, ani Artysta, ani Policjant, ani Główny Księgowy Bytu. Wiara w Boga musi wyzbyć się wszelkiej interesowności, choćby przez to, że nic jej nigdzie nie wynagrodzi. Gdyby się okazało, że Bóg mocen jest sprawić to, co sprzeczne ze zmysłami i logiką, będzie to ponurym zaskoczeniem. Przecież to on, bo któż inny, dał nam te formy logicznego myślenia, oprócz których nie mamy nic w poznawaniu, jakże więc możemy sądzić, jakoby akt wiary miał być aktem wyrzeczenia się rozumu logicznego? Po cóż było najpierw dawać rozum, a potem urągać mu sprzecznościami, jakie sam znajdzie na swej drodze?

Żeby się dotajemniczyć i uzagadkowić? Żeby pozwalać nam pierwej na postawienie dignozy, że Tam nic nie ma, a potem dobyć raju, jak szuler wyciąga kartę z rękawa? Tak nie myślimy. Dlatego nie domagamy się od Boga żadnych świadczeń z tytułu żywionej wiary, nie wysuwamy pod jego adresem żadnych roszczeń, gdyż pogrzebaliśmy teodyceę opartą na modelu transakcji handlowej i wymiany usług: ja cię do bytu powołam, ty mnie będziesz służył i chwalił.

Wobec tego, pytałem coraz bardziej natarczywie, co wy właściwie, mnisi i teologowie, robicie, jak się ustosunkowujecie do Boga, skoro nie pielęgnujecie ani dogmatyki, ani liturgii, ani nabożeństw, jeśli dobrze rozumiem?

- Ponieważ w samej rzeczy nie mamy już nic - odparł mi generał prognozytów - mamy wszystko. Zechciej, drogi przybyszu, przeczytać dalsze tomy historii dychtońskiej, aby pojąć, co to właściwie znaczy - pozyskanie zupełnej wolności w sferze ciało - i duchosprawstwa, którą dały obie rewolucje biotyczne. Uważam za nader prawdopodobne, że w głębi ducha śmieszy cię widoma tu sytuacja, istoty bowiem, krew z krwi i kość z kości powstałe jak ty, zdobywszy pełnię władzy nad samymi sobą, przez to, że już mogą gasić i wzniecać w sobie wiarę jak lampę, wiarę straciły. Przejęły ją zaś od nich ich narzędzia, myślące dlatego, bo właśnie takie były potrzebne w pewnej fazie przemysłowego rozwoju. Obecnie jesteśmy już zbędni, i właśnie my, z ich tam na górze stanowiska złom, wierzymy. Tolerują nas, bo mają ważniejsze sprawy na swych bebeszniach, lecz od władzy dozwolone jest nam wszystko prócz wiary.

- To bardzo dziwne - rzekłem. - Nie wolno wam wierzyć? Czemu?

- To bardzo proste. Wiara jest jedyną rzeczą, której nie można odebrać świadomemu istnieniu dopóty, dopóki ono świadomie w niej trwa. Władza mogłaby nas nie tylko zdruzgotać, ale przerobić tak, byśmy z przeprogramowania nie wierzyli; nie czyni tego, zapewne, wskutek lekceważenia i pogardy albo obojętności. Łaknie ona panowania wprost, ponieważ wszelki wyłom w tym panowaniu uznałaby za swoje uszczuplenie. Dlatego musimy kryć się z wiarą. Pytałeś o jej istotę. Jest ona, jak by ci to rzec, zupełnie naga, ta wiara nasza, i zupełnie bezbronna. Nie żywimy żadnych nadziei, nie domagamy się niczego, nie prosimy o nic, na nic nie liczymy, lecz wierzymy po prostu.

Nie stawiaj mi, proszę, dalszych pytań, lecz zastanów się raczej nad tym, co oznacza taka wiara. Jeśli ktoś wierzy dla jakichś przyczyn i z jakichś powodów, wiara jego przestaje być w pełni suwerenna; o tym, że dwa i dwa jest cztery, na pewno wiem, dlatego nie muszę w to wierzyć. Lecz nic nie wiem o tym, jaki jest Bóg; dlatego tylko wierzyć mogę. Co mi ta wiara daje? Podług dawnego rozumienia nic. Nie jest już koicielką strachu przed nicością ani zalotnicą Bożą, wiszącą u klamki niebieskiej między strachem potępienia i nadzieją raju. Nie uspokaja rozumu, znękanego sprzecznościami bytu; nie watuje jego kantów; powiadam ci: jest na nic! Znaczy to, że ona niczemu nie służy. Nam nie wolno nawet głosić, jakobyśmy dlatego właśnie wierzyli, ponieważ ta wiara prowadzi do absurdu, albowiem kto tak mówi, tym samym wygłasza przekonanie, że już potrafi rozróżniać między absurdem i nieabsurdem trwale i że sam się opowiada po stronie absurdu dlatego, bo podług jego opinii po tej stronie stoi Bóg. My tak nie mówimy. Akt wiary naszej nie jest ani modlitewny, ani dziękczynny, ani pokorny, ani zuchwały, on jest po prostu, i nic więcej nie da się o nim powiedzieć.

Zafrapowany tym, co usłyszałem, wróciłem do celi i znów czytałem, teraz już następny tom dziejów dychtońskich. Opisywał Erę Centralizacji Cielizmu. Sompsuter działał zrazu ku powszechnemu zadowoleniu, lecz wnet pojawiły się na planecie nowe istoty - dwojacy, trojacy, czwartacy, potem ósmacy, a wreszcie i tacy, co w ogóle nie chcieli się kończyć w sposób przeliczalny, bo im w ciągu życia wciąż coś nowego wyrastało. Był to skutek defektów, czyli fałszywej reiteracji programów, a mówiąc potocznie, maszyna zaczęła się jąkać. Ponieważ jednak panował kult jej doskonałości, te automorficzne wypaczenia próbowano nawet chwalić, oświadczając na przykład, że właśnie bezustanne pączkowanie i rozcapierzanie się jest właściwą ekspresją proteuszowej natury człowieka. Chwalba ta opóźniła roboty naprawcze i doprowadziła do powstania tak zwanych nieskończycieli lub pentaków (politaków), którzy zatracali orientację we własnym ciele, tyle go było; gubili się w nim, tworząc tak zwane plątwie i węźliny; nieraz bez Pogotowia Ratunkowego nie dało się ich rozsupłać. Naprawa Sompsutera nie powiodła się - zwany Zepsuterem, został wreszcie wysadzony w powietrze. Ulga, jaka potem zapanowała, nie trwała długo, bo wróciło koszmarne pytanie, co dalej robić z ciałem?

Po raz pierwszy dały się wtedy słyszeć nieśmiałe głosy, czy nie warto by wrócić do starego wyglądu, lecz osądzono je jako tępe wstecznictwo. W wyborach 2520 roku zwyciężyli Żywnie albo Relatywiści, bo chwycił ich demagogiczny program, by każdy wyglądał tak, jak mu się żywnie spodoba; ograniczenia wyglądu miały być tylko funkcjonalne: dzielnicowy architektcielista zatwierdzał projekty, zdatne do sprawnego bytowania, nie troszcząc się o resztę. Projekty te rzucał na rynek BIPROCIAPS istnymi lawinami. Historycy zwą okres automorfii pod Sompsuterem epoką centralizacji, a lata późniejsze - reprywatyzacją.

Oddanie indywidualnego wyglądu prywatnej inicjatywie doprowadziło po kilku dekadach do nowego kryzysu.

Co prawda niektórzy filozofowie głosili już, że im większy postęp, tym więcej przesileń, i w braku kryzysów należałoby je prokurować, gdyż one aktywizują, jednoczą, budzą twórczy zapał, chęć walki i zespalają duchowo oraz materialnie, jednym słowem zagrzewają społeczeństwa do współpracy, a pod ich nieobecność panoszy się stagnacja, marazm i inne rozpadowe objawy. Poglądy te głosiła szkoła tak zwanych optysemistów, to jest filozofów, czerpiących optymizm na przyszłość z pesymistycznej oceny teraźniejszości.

Okres prywatnej inicjatywy ciało-sprawstwa trwał trzy czwarte wieku. Zrazu rozkoszowano się zdobytą swobodą automorfii, znów przodowała młodzież dyszelmami i łomótkami chłopców, fajniczynami dziewcząt, lecz niebawem wystąpiły starcia międzypokoleniowe, bo doszło do kontestacji pod znakiem ascezy. Młodzi zarzucali starszej generacji pogoń za wyżyciem, bierny, często konsumpcyjny stosunek do ciała, płaski hedonizm, wulgarną gonitwę za rozkoszą, i żeby się odciąć, przybierali formy rozmyślnie szkaradne, nad wyraz niewygodne, wręcz koszmarne (capierzyści, gwajdliwcy). Demonstrując pogardę dla wszelkiej użytkowości, umieszczali sobie oczy pod pachami, a młody aktyw biotyczny używał bez liku wyhodowanych narządów dźwiękowych (bębalnie, harfąsy, gulgongi, mandolnice). Urządzono masowe rykowiska, na których soliści, zwani słowyjkami, doprowadzali rozentuzjazmowany tłum do drgawkowego tarła. Potem zapanowała moda czy też mania długich macek, które w kalibrze i sile chwytu podlegały eskalacji podług typowo młodzieńczej, chełpliwej zasady “Ja ci pokażę!” Że zaś masy wężowych splotów nikt nie miał siły dźwigać sam, doprawiano sobie tak zwane pochódki (ogonatory), to jest samokroczący pojemnik, co wyrastał z krzyża i na dwu krzepkich łydkach niósł brzemię macek za ich właścicielem. Znalazłem w podręczniku ryciny ukazujące elegantów, za którymi ich pochódki niosły kłęby macek na promenadzie; był to już schyłek kontestacji, a właściwie zupełny jej krach, ponieważ nie ścigała żadnych własnych celów, lecz była jedynie buntowniczą reakcją na orgiastyczny barok epoki.

Barok ten miał swoich apologetów i teoretyków, głoszących, że ciało jest po to, by można mieć największą ilość przyjemności w największej ilości miejsc naraz; Merg Barb, jego czołowy przedstawiciel, wyjaśniał, że Przyroda ulokowała, skąpo zresztą, ośrodki przyjemnych doznań w ciele po to, żeby mogło przeżywać; toteż żadne doznania rozkoszne nie są z jej rozkazu, autonomiczne, ale każde czemuś służy: a to dostarczeniu ustrojowi płynów, a to węglowodanów czy białka, a to zapewnieniu, w potomstwie, kontynuacji gatunku itp. Z tym narzuconym pragmatyzmem należy radykalnie zerwać; dotychczasowa bierność w projektowaniu ciał jest objawem braku wyobraźni perspektywicznej; uciechy lukullusowe czy erotyczne to mizerny produkt uboczny zaspokajania wrodzonych instynktów, czyli tyranii Natury; nie wystarczy wyzwolenie seksu, którego świadectwem jest ektogeneza, ponieważ seks nie ma przed sobą znaczniejszej przyszłości ani kombinatorycznej, ani konstrukcyjnej; cokolwiek było tam do wymyślenia, już dawno urzeczywistniono, i nie w tym sens automorficznej wolności, żeby prostolinijnie powiększać to lub owo, robiąc po prostu plagiatowe powiększenia płciowej staroci. Należy wymyślić zupełnie nowe organy i narządy, które będą funkcjonowały wyłącznie po to, żeby ich posiadaczowi było dobrze, coraz lepiej, rozkosznie, wręcz niebiańsko.

Barbowi pospieszyło w sukurs grono młodych, zdolnych projektantów z BIPROCIAPSU, którzy wynaleźli rypciny i chędacze; zapowiadano je z wielkim szumem, w reklamach gwarantujących, że dawne uciechy żołądka czy płci to głupie dłubanie w nosie w porównaniu z rypceniem i chędaniem; w mózgi wprawiano, oczywiście, ośrodki ekstatycznego doznawania, zaprogramowane specjalnie przez inżynierów dróg nerwowych, przy czym urządzono je piętrowo. Tak powstał popęd chędańczy i rypceniowy oraz właściwe tym instynktom czynności o nader bogatej i urozmaiconej skali, ponieważ można było chędać i rypcić na zmianę lub jednocześnie, solo, w duetach, triadach, a potem, po dosztukowaniu cucanek, także w grupach kilkudziesięcioosobowych. Powstały też nowe rodzaje sztuki, bo pojawili się artyścichędańcy i rypciarze, lecz i na tym się nie skończyło; pod koniec XXVI wieku pojawiły się barokowe formy jęzodrepców, sukcesy odnosił gryzipięta, słynny Ondur Sterodon zaś, który umiał jednocześnie chędać, rypcić i mandolić, latając na pacierzowych skrzydłach, stał się bożyszczem tłumów.

W szczytowym okresie baroku seks wyszedł z mody; pielęgnowały go tylko dwa niewielkie stronnictwa, komasatów i separatystów. Separatyści, niechętni wyuzdaniu, uważali, że nie godzi się jeść kapusty tymi samymi ustami, którymi się kochanka całuje. Niezbędne są po temu osobne, tak zwane platoniczne usta, a najlepiej mieć ich zestaw podług przeznaczenia (dla krewnych, znajomych i dla istoty wybranej). Komasaci, hołdujący funkcjonalizmowi, działali na odwrót, łącząc, co się dało, dla uproszczenia organizmu i życia.

Schyłek tego stylu, jak zwykle ekstrawagancki i wydziwaczony, stworzył postaci tak osobliwe, jak kobietę-taboretę i heksaka, który przypominał centaura, lecz miał zamiast kopyt cztery bose stopy, zwrócone palcami ku sobie: zwano go i przytupcem, podług tańca, w którym energiczne tupanie było figurą podstawową. Lecz rynek okazywał nasycenie i znużenie. Trudno było epatować nowym ciałem, używano klapek usznych z naturalnego rogu, uszne konchy, przeświecające stygmatycznymi obrazkami, wachlowały bladą różowizną policzki pań z towarzystwa, próbowano chodzić na giętych nibynóżkach, przez czystą bezwładność BEPROCIAPS dostarczał dalszych projektów, czuło się jednak nadchodzący kres tej formacji.

Zatopiony w lekturze, wśród porozrzucanych książek, w świetle lamp, łażących nade mną po suficie, zasnąłem ani wiedząc kiedy; przebudził mnie dopiero daleki głos porannego dzwonka. Zaraz też pojawił się mój braciszek pytać, czy życzę sobie może niejakiej odmiany; jeśli tak, przeor prosi, bym zechciał mu towarzyszyć w objeździe całej diecezji u boku o. Memnara. Perspektywa opuszczenia mrocznych katakumb ucieszyła mnie, toteż wyraziłem zgodę.

Objazd wyglądał niestety inaczej, niż sobie wyobrażałem. Na powierzchnię wcaleśmy się nie wydostali; braciszkowie, wyrychtowawszy do drogi niskie, juczne zwierzęta, okryte do ziemi szarymi jak ich habity płachtami, powsiadali na nie oklep i poczłapaliśmy z wolna podziemnym korytarzem. Były to, jak się już domyślałem, a domysł ten znalazł potwierdzenie, od wieków nie używane kanały metropolii, która wznosiła się wysoko nad nami tysiącem na wpół zrujnowanych wieżowców. Miarowe ruchy mego wierzchowca miały w sobie coś dziwacznego; nie dostrzegałem też pod przykrywającym go materiałem ni śladu głowy; zajrzawszy dyskretnie pod płótno, przekonałem się, że to maszyna, rodzaj czworonożnego robota, wielce prymitywnego; do południa nie ujechaliśmy ani dwudziestu mil. Trudno się zresztą było zorientować w długości przemierzonej drogi, wiła się bowiem labiryntami kanałów słabo rozświetlonymi przez lampy, które małym stadkiem to podfruwały nad nami, to odbijając się o zaklęsły strop pospieszały na czoło kolumny, dokąd je przyzywano cmokaniem.

Przybyliśmy wreszcie do siedziby oo. prognozytów, gdzie przyjęto nas z honorami, ja zwłaszcza znajdowałem się w ośrodku powszechnej uwagi. Ponieważ meblowa puszcza została daleko, ojcowie prognozyci musieli się specjalnie zakrzątnąć, by przysposobić z myślą o mnie przyzwoity posiłek. Dostarczyły go magazyny opuszczonej metropolii pod postacią torebek z plemnikami; postawiono przede mną miski, jedną pustą, drugą pełną wody, i po raz pierwszy mogłem przekonać się o działaniu produktów biotycznej cywilizacji.

Zakonnicy gorąco usprawiedliwiali się przede mną z braku zupy; po prostu braciszek, wysłany na powierzchnię ziemi studzienką kanalizacyjną, nie umiał odnaleźć właściwej torebki; z kotletem poszło jednak nieźle: plemnik, polany kilkoma łyżkami wody, napęczniał, rozpłaszczył się, tak że po chwili miałem na talerzu smacznie przyrumieniony medalion cielęcy, cały w masełku, które, skwiercząc od nagrzania, wydzielało się jego porami. W magazynie, z którego dobyto ten specjał, musiał panować zupełny chaos, skoro między paczuszkami z gastronomicznymi plemnikami zawieruszyły się inne: zamiast deseru wyrósł mi na talerzu magnetofon, a i to nie nadający się do użytku, bo miał na szpulach tasiemki od kalesonów. Wyjaśniono mi, że to efekt hybrydyzacji, która teraz często się zdarza, albowiem nie nadzorowane automaty produkują plemniki coraz gorszej jakości; te produkty biotyczne mogą się krzyżować i tak właśnie powstają najniesamowitsze mieszańce. Przy tej okazji wpadłem wreszcie na trop pochodzenia dzikich mebli.

Zacni ojcowie chcieli posłać zaraz któregoś z młodszych zakonników ponownie w ruiny miasta, za deserem dla mnie, lecz gorąco się temu sprzeciwiłem. Daleko bardziej niż na deserze, zależało mi na rozmowie.

Refektarz, niegdyś wielka oczyszczalnia kanałów miejskich, przedstawiał się nader schludnie, wysypany białym piaskiem, oświetlony licznymi lampami, które u prognozytów były inne niż u destrukcjanów, mianowicie mrugające i pręgowane, jakby wywodziły się od wyolbrzymionych os. Siedzieliśmy za długim stołem na przemian, więc obok każdego destrukcjana spoczywał na swym chassis prognozyta; odczuwałem niepojęte skrępowanie, że ja jeden mam obnażoną twarz i ręce - przy zamaskowanych postaciach ojców robotów w ich zgrzebnych kapturach ze szkłem w otworach oczu i przy oo. komputerach, którzy, graniaści, w najmniejszym już stopniu nie przypominali żywej istoty; niektórzy spośród nich połączeni byli pod stołem kabelkami, ale nie ważyłem się pytać o sens tej ich wieloprzewodowej łączności.

Rozmowa, jaka wywiązała się przy tym samotnym obiedzie - boż ja jeden go spożywałem - znów, siłą nieodpartych rzeczy, zeszła ku transcendentalnej tematyce. Pragnąłem dowiedzieć się, co ostatni wierzący Dychtonii sądzą w kwestiach dobra i zła, Boga i diabła, a gdy zadałem to pytanie, nastała dłuższa chwila ciszy, w której tylko pręgowane lampy brzęczały cicho w rogach refektarza; zresztą może to był prąd oo. prognozytów.

Odezwał się wreszcie siedzący naprzeciw mnie starszy komputer, z zawodu historyk religii, jak się później dowiedziałem od ojca Darga.

- Zmierzając wprost do celu, wyraziłbym nasze poglądy tak - powiedział, - Szatan jest tym, czego najbardziej w Bogu nie rozumiemy. Nie znaczy to. Jakobyśmy sądzili, że Bóg sam stanowi aliaż pierwiastków wyższego i niższego, dobra i zła, miłości i nienawiści, mocy stwarzania i żądzy zniszczenia. Szatan to myśl, że Boga można ograniczyć, zaklasyfikować, wydzielić, dokonując frakcjonowanej destylacji, tak aby został tym, i tylko tym, co potrafimy zaakceptować i przed czym się już bronić nie będziemy. Myśl ta nie daje się utrzymać wewnątrz historii, ponieważ jej nieuchronną konsekwencją jest wniosek, że nie ma innej wiedzy, jak pochodzącej od Szatana, i że on się dopóty rozszerza, dopóki nie pochłonie wszystkiego, co wiedzę zdobywa, w całości. A to, ponieważ wiedza unicestwia stopniowo dyrektywy, zwane przykazaniami objawionymi. Pozwala ona zabijać, nie zabijając, niszczyć, lecz tak, że to niszczenie stwarza, ulatniają się od niej osoby, jakim miała być należna cześć, choćby ojciec i matka, i padają od niej dogmaty, jak nadprzyrodzoności poczęcia niepokalanego i duszy nieśmiertelnej.

Jeżeli to miały być pokusy diabelskie, to wszystko, czego się tkniesz, jest diabelską pokusą, i nie można by nawet powiedzieć , że Szatan pochłonął cywilizację, ale w niej Kościoła nie pochłonął, ponieważ Kościół, choć z oporami, daje stopniowo zgodę na zdobywanie wiedzy, i nie ma na tej drodze żadnego miejsca, na którym mógłby rzec “dotąd, a dalej już nie!”, ponieważ nikt, w Kościele czy poza Kościołem, nie potrafi wiedzieć, jakie będą jutrzejsze skutki dzisiaj poznanego. Kościół może od czasu do czasu wydawać bitwy temu postępowi, lecz gdy broni jednego frontu, ot choćby nienaruszalności poczęcia, postęp, zamiast dać frontalny bój, dokonuje manewru okrążającego, którym likwiduje sens bronionych pozycji. Tysiąc lat temu Kościół nasz bronił macierzyństwa, a wiedza zlikwidowała pojęcie matki, najpierw rozcinając akt macierzyństwa na dwoje, potem wynosząc je z ciała na zewnątrz, potem dokonując syntezy zarodka, tak że po trzech wiekach obrona straciła wszelki sens; musiał tedy Kościół przystać na zapłodnienie zdalne i na poczęcie w laboratorium, i na poród w maszynie, i na ducha w maszynie, i na maszynę, dostępującą sakramentów, i na zniknięcie różnicy pomiędzy naturalnie stworzonym i sztucznym bytem. Gdyby obstawał przy swoim, to musiałby jednego dnia uznać, że nie ma innego Boga prócz Szatana.

Aby uratować Boga, uznaliśmy historyczność Szatana, czyli jego ewolucję jako zmieniającej się w czasie projekcji tych wszystkich cech, które nas w Stworzeniu zarazem przerażają i pogrążają. Szatan to naiwna myśl, że między Bogiem a Niebogiem można rozróżniać jak między dniem i nocą. Bóg jest Tajemnicą, a Szatan to zebrane w osobę, wydzielone cząstkowo rysy tej Tajemnicy. Nie ma dla nas ponadhistorycznego Szatana. To jedno, co w nim trwałe i co brano za osobę, pochodzi z wolności. Musisz jednak, gościu i przybyszu z dalekich stron, zapomnieć o kategoriach twej myśli, ukształtowanej w innej historii niż nasza, kiedy mnie słuchasz. Wolność oznacza dla nas coś zupełnie innego niż dla ciebie. Oznacza ona upadek wszelkich ograniczeń działania, czyli zanik tych wszystkich oporów, jakie życie napotyka na swym zaraniu rozumowym. Te opory kształtują rozum, bo wydobywają go na wierzch z wegetacyjnych otchłani. Ponieważ te opory dają się dotkliwie we znaki, historycznemu rozumowi roi się jako ziszczenie - pełnia swobód, i dlatego właśnie w tym kierunku zmierza cywilizacyjnymi krokami. Jest krok ciosania kamiennych urn i jest krok wskrzeszania zmarłych, i jest krok gaszenia słońc i nie ma między nimi nieprzebytych przeszkód.

Wolność, o jakiej mówię, to nie ten skromny stan pożądany przez jednych ludzi, kiedy inni ich dręczą. Wtedy bowiem człowiek jest dla człowieka kratą, ścianą, sidłami i przepaścią. Wolność, którą mam na myśli, leży dalej, rozpościera się poza tą strefą socjalnych zdławień wzajemnych, ponieważ strefę tę można przejść cało, a wtedy, w poszukiwaniu nowych oporów, bo ich już ludzie ludziom nie stawiają, odnajduje sieje w świecie i w sobie i wybiera się za przeciwnika siebie i świat, żeby z obojgiem walczyć i oboje sobie podporządkować. A kiedy i to się udaje, otwiera się otchłań wolności, ponieważ im więcej można czynić, tym mniej się wie, co czynić należy. Zrazu kusi mądrość, lecz z dzbana wody na pustyni staje się ona takim dzbanem wśród jeziora, gdy przyswajalna jak woda i gdy nią możesz obdarzyć żelazny złom i żabi skrzek.

O ile jednak dążenie do mądrości wydaje się dostojne, nie ma dostojnych argumentów na ucieczkę z mądrości, nikt bowiem nie oświadcza wtedy głośno, że pragnie otępienia, a jeśliby nawet pragnąc miał tę odwagę wyznań, to dokąd się ma właściwie cofnąć? Gdyż nie ma już przyrodzonych rozziewów między rozumem a nierozumem, bo je nauka skwantowała i rozpuściła, i dlatego nawet dezertera wiedzy czeka wolność, musi bowiem wybrać wcielenie, jakie mu odpowiada, a stoi przed nim więcej szans, niż jest gwiazd na niebie. Straszliwie mądry wśród podobnych sobie staje się karykaturą mądrości, jak królowa pszczół staje się bez ula karykaturą matki, kiedy na nic jest zwał jajeczek, rozsadzający jej odwłok.

Przychodzi więc do ucieczek z tego miejsca, chyłkiem i w największym wstydzie lub gwałtem i w największej panice. Tam, gdzie każdy musi być, jaki jest, trwa przy swoim z konieczności. Tam, gdzie każdy może być inny, niż jest, będzie rozdrabniał swój los skokami bytowych przesiadek. Społeczność taka wygląda z góry jak rojowisko owadów na rozpalonej płycie. Z dala wygląda jej męka jak farsa, bo śmieszą skoki z mądrości w otępienie i owoce rozumu używane po to, by można grać na brzuchu jak na bębnie, biec na stu nogach lub wyścielać mózgiem ściany. Gdy ukochaną istotę można zdublować, nie ma już ukochanych istot, lecz urągowisko miłości, a kiedy można być każdym i żywić dowolne przekonania, nie jest się już nikim i nie ma się żadnych przekonań. Toteż dzieje nasze idą na dno i odbijają się od tego dna skacząc jak pajac na sznurku, i dlatego wydają się koszmarnie śmieszne.

Władza reglamentuje wolność, lecz stawia tak granice nieautentyczne, które atakuje bunt, bo nie można zakrywać raz dokonanych odkryć. Tak więc mówiąc, że Szatan jest uosobieniem wolności, chciałem wyrazić myśl, że stanowi on tę stronę Bożego dzieła, która przeraża nas najbardziej jako rozdroże mocy kontinuum, na którym stajemy, sparaliżowani osiągniętym celem. Podług naiwnej myśli filozoficznej świat “powinien” nas ograniczać tak, jak kaftan bezpieczeństwa ogranicza wariata, a drugi głos w tejże filozofii bytu mówi, że te więzy “powinny” tkwić w nas samych. Kto tak mówi, łaknie istnienia granic wolności albo ustanowionych w świecie, albo w sobie samym, gdyż chce, żeby go świat nie przepuszczał w pewnych kierunkach albo żeby go jego własna natura tak zatrzymywała. Wszelako Bóg nie dał nam ani pierwszych, ani drugich granic. A nie tylko nie dał takich granic, lecz wygładził miejsca, w których myśmy się ich niegdyś spodziewali, żebyśmy sami nie wiedzieli, przekraczając je, że to właśnie czynimy.

Spytałem, czy z tego nie wynika, że Bóg jest podług duizmu identyczny z Szatanem? Zauważyłem nieznaczne poruszenie obecnych. Historyk milczał, a generał zakonu rzekł:

- Jest tak, jak mówisz, ale nie jest tak, jak myślisz. Mówiąc “Bóg jest Szatanem”, nadajesz tym słowom groźny sens niegodziwości Stwórcy. To, co powiedziałeś, jest tedy nieprawdą - ale tylko w twoich ustach. Gdybym to ja powiedział albo którykolwiek z obecnych ojców, słowa te znaczyłyby coś zupełnie innego. Znaczyłyby one tylko, że są takie dary Boże, które możemy przyjąć bez oporu, i takie, których nie możemy podźwignąć. Znaczyłyby one “Bóg nas w niczym, ale to w niczym nie ograniczył, nie uszczuplił i nie skrępował”. Zauważ, proszę, że świat, zniewolony do samego dobra, jest takim samym przybytkiem niewoli jak świat zniewolony do samego zła. Czy zgadzasz się ze mną, Dagdorze?

Historyk, do którego zwrócone było to pytanie, przytwierdził i zabrał glos.

- Znane mi są, jako dziejopisowi wiar, teogonie, podług których Bóg urządził świat niezupełnie doskonały, który jednak ruchem prostym bądź zygzakowatym, czy po spirali zmierza do perfekcji, czyli znane mi są doktryny, według których Bóg jest to bardzo duże dziecko, puszczające zabawki we “właściwym” kierunku, gwoli swej uciesze. Znam też nauki, nazywające doskonałym to, co już jest, by się zaś rachunek tej doskonałości zgadzał w bilansie, robią w nim poprawkę i ta poprawka nosi imię diabła. Lecz zarówno model bytu jako zabawy w puszczanie kolejek z rozkręcającą się sprężyną wiecznego postępu, który dźwiga stworzone coraz sprawniej tam, gdzie coraz lepiej, oraz model bytu, w którym świat jest boksem Jasności i Mroku, walczących przed Bożym sędzią ringowym, jak i model świata, w którym niezbędne są cudowne interwencje, czyli Stworzenia, jako psującego się zegarka i cudu jako Bożej pincety, dotykającej werków gwiazdowych, żeby podkręcić, co należy, jak też model świata jako smacznego tortu, w który powtykane są ości diabelskich pokus - wszystkie one stanowią obrazki z elementarza rodzaju rozumnego, to jest książeczki, którą dojrzały wiek odkłada ze wzruszoną melancholią, ale i ze wzruszeniem ramion, na półki dziecinnego pokoju. Nie ma demonów, jeśli nie uważać za demona wolności; świat jest jeden i Bóg jest jeden, i wiara jest jedna, przybyszu, a reszta jest milczeniem.

Chciałem pytać, jakie są podług nich pozytywne cechy Boga i świata, bo na razie wciąż słyszałem tylko, czym Bóg n i e jest, a też po wykładzie na temat eschatologii wolności miałem w głowie jeden wir i mętlik - lecz trzeba było ruszać w dalszą drogę. Gdyśmy się już kołysali na naszych żelaznych rumakach, podczas jazdy spytałem, tknięty niespodziewaną myślą, o. Darga, czemu właściwie jego zakon nosi nazwę destrukcjanów?

- Wiąże się to z tematem naszej rozmowy za stołem - odparł. - Nazwa ta, historycznego pochodzenia, oznacza aprobatę bytu w całości, jako w całości pochodzącego od Boga, zarówno w tym, co jest w nim twórczością, jak w tym, co się nam zdaje jej przeciwieństwem. Nie oznacza ona - pospieszył dodać - jakobyśmy sami opowiadali się za destrukcją; zapewne teraz nikt by tak zakonu nie ochrzcił, lecz to imię jest płodem pewnej przekory teologicznej , odzwierciedlającej już przebyte kryzysy Kościoła.

Zmrużyłem oczy, bo dotarliśmy do miejsca, w którym kanał, wskutek chwalenia się stropów, wychodził częściowo na powierzchnię gruntu - i długo nie mogłem podnieść powiek, tak odwykłem od słońca. Znajdowaliśmy się na równinie wyzbytej śladów wszelkiej wegetacji; miasto stało sinawym zrębem gmachów na horyzoncie, a całą przestrzeń rozcinały w różne strony idące gładkie i szerokie drogi, jakby ulane z taśm srebrzystego metalu; panowała na nich pustka zupełna, jak i w niebie, po którym szło tylko kilka brzuchatych, białych obłoków.

Nasze wierzchowce, przedstawiające się sposobem szczególnie pokracznym na drodze przystosowanej do największego pędu, z wolna, skrzypiąc, też jakby oślepione promieniami słońca, do którego nie nawykły, szły na znany zakonnikom skrót, lecz zanim dotarliśmy do betonowej rynny, na powrót zagłębiającej się w ziemi, pojawiła się między łukami wiaduktu niewielka budowla szmaragdowej i złocistej barwy; pomyślałem sobie, że to pewno stacja benzynowa. Stał przy niej pojazd płaski, jak duży karaluch, przystosowany tym kształtem do szybkości; budynek nie miał okien, tylko wpółprzejrzyste ściany, przez które słońce przeświecało jak przez witraż; gdyśmy znaleźli się o jakieś sześćdziesiąt kroków całą rozciągniętą kolumną, uszłyszałem dobiegające stamtąd jęki i rzężenia tak okropne, aż włos mi się zjeżył. Głos, niewątpliwie ludzki, charczał i stękał na przemian. Nie miałem najmniejszej wątpliwości, że to krzyk torturowanego, może mordowanego, spojrzałem na towarzyszy, nie zwracali jednak na owe wrzaski potępieńcze najmniejszej uwagi.

Chciałem wołać do nich, żebyśmy pospieszyli z pomocą, ale głos mi odjęło przerażenie, że los katowanego człowieka może im być aż tak obojętny, więc zeskoczyłem z żelaznego czworonoga i pognałem przed siebie, nie oglądając się na nikogo. Nim zdążyłem dobiec do budynku, po krótkim, chrapliwym wrzasku zapadła cisza. Budynek był pawilonem o lekkich kształtach, bez widocznych drzwi, obiegłem go nadaremnie i zatrzymałem się jak wkopany przed ścianą z błękitnawego szkliwa, na tyle przezroczystą, że mogłem zajrzeć do wnętrza. Na zachlapanym krwią stole spoczywała naga postać między aparatami, które wpijały lśniące rurki czy cęgi w jej ciało, już martwe, tak wykręcone agonalnym skurczem, że rąk od nóg nie umiałem odróżnić. Nie widziałem też głowy, czy tego, co ją zastępowało, zamkniętej w ciężkim metalowym dzwonie, nasuniętym z góry, nastroszonym iglastymi kolcami. Trup nie broczył już z licznych ran, bo serce przestało bić. W stopy piekł mnie rozpalony słońcem piasek, w uszach brzmiał jeszcze potępieńczy ryk tego Dychtończyka, stałem porażony ohydą, strachem, niezrozumiałością sceny, bo trup był sam - mogłem zajrzeć we wszystkie kąty owej sali tortur maszynowych; raczej poczułem, aniżeli usłyszałem zbliżanie się zakapturzonej postaci, i dostrzegłszy kątem oka, że to przeor, odezwałem się ochryple:

- Co to jest? Kto go zabił? co?

Stał obok mnie jak posąg i głos straciłem od świadomości, że to naprawdę jest żelazny posąg; w podziemiach zamaskowane postaci mnichów w spiczastych kapturach nie wyglądały tak niesamowicie obco, jak teraz w pełnym słońcu, pośród białej geometrii dróg, na czystym tle horyzontu; tam, za szklaną ścianą, ten zgięty w uchwytach metalu zewłok wydał mi się jedyny, bliski, podczas kiedy stałem zupełnie sam, jak palec, wśród zimnych, logicznych maszyn, niezdolnych do niczego prócz abstrakcyjnych rozumowań. Ogarnęła mnie chęć, więcej, postanowienie, żeby, nie odezwawszy się ani słowem, odejść, nie żegnając ich spojrzeniem nawet, bo między mną a nimi otworzyła się w tej jednej chwili przepaść nie do przebycia. Stałem jednak dalej obok przeora, który milczał, tak jak gdyby jeszcze na coś czekał.

W sali, zalanej błękitnym światłem, przefiltrowanym przez szkło stropu i ścian, coś drgnęło. Lśniące ramiona aparatów nad stężałym zaczęły się poruszać. Prostowały ostrożnie kończyny zamęczonego, oblewały mu rany cieczą jasną, jak woda, ale parującą, zmywając krew, i spoczywał teraz płasko, jakby wyporządzony już do wiecznego snu, lecz błysnęły ostrza i przemknęła mi myśl, że będą go sekcjonować; więc chociaż był już martwy, chciałem biec, żeby go uchronić od ćwiartowania, ale przeor położył mi na ramieniu żelazną rękę i nie poruszyłem się.

Błyszczący dzwon podniósł się i zobaczyłem nieludzką twarz; teraz wszystkie maszyny pracowały jednocześnie, a tak szybko, że widziałem tylko migotanie i ruch szklanej pompy pod stołem, w której burzył się czerwony płyn, aż w środku tego zamętu pierś leżącego podniosła się i opadła; na moich oczach zasklepiały mu się rany, cały poruszał się i przeciągał.

- Zmartwychwstał? - spytałem szeptem.

- Tak - odparł przeor. - Żeby jeszcze raz skonać. Leżący rozejrzał się, miękką, bezkostną jakby dłonią ujął rękojeść, co wystawała z boku, i pociągnął ją, a wtedy dzwon nasunął mu się na głowę, skośne cęgi wychodząc z pochew chwyciły ciało, i rozległ się ten sam wrzask co przedtem; do tego stopnia nic już nie pojmowałem, że dałem się bezwolnie zaprowadzić ku czekającej cierpliwie karawanie zamaskowanych, w jakimś odrętwieniu wgramoliłem się na wierzchowca i słuchałem słów kierowanych do mnie - to przeor wyjaśniał mi, że pawilon jest specjalną placówką usługową, w której można przeżywać własną śmierć. Chodzi o doznanie możliwie wstrząsających wrażeń, które nie sprawiają tylko cierpienia, bo dzięki transforamtorowi bodźców ból mieni się straszliwą rozkoszą. Wszystko to bierze się stąd, że dzięki pewnym typom automorfii Dychtończykom nawet agonia jest miła, a komu jednej mało, ten po wskrzeszeniu daje się znów zabijać, żeby przeżyć niesamowity wstrząs raz jeszcze. I w samej rzeczy, nasza żelazna karawana oddalała się od miejsca usługowej kaźni dostatecznie wolno, by rzężenia i jęki amatora silnych wzruszeń długo nas jeszcze dochodziły. Ta szczególna technika nosiła nazwę “konanii” (wymawiaj: “K O N A N J A”).

Jedna rzecz - czytać w dziele historycznym o krwawych zawieruchach dziejów, a inna - na własne oczy widzieć i przeżywać chociaż ich okruch. Miałem tak dość pobytu na powierzchni ziemi, pod słońcem, wśród łuków srebrnych autostrad, migocąca w dali za nami iskra pawilonu przejmowała mnie taką zgrozą, że zagłębiłem się z prawdziwą ulgą w ciemności kanału, który przyjął nas chłodnym i bezpiecznym milczeniem. Przeor, domyślając się, jak jestem wstrząśnięty, nic nie mówił; do wieczora odwiedziliśmy jeszcze pustelnię pewnego anachorety i zakon braci mniejszych, który zamieszkiwał osadnik kanałów dzielnicy willowej, aż późną nocą zakończywszy objazd diecezji, wróciliśmy do siedziby oo. destrukcjanów, wobec których odczuwałem dziwne zawstydzenie za tę chwilę, w której tak ich się przeraziłem i znienawidziłem.

Celka wydała mi się swojskim domem; czekała już przygotowana przez zapobiegliwego braciszka zimna szuflada nadziewana a pochłonąwszy ją szybko, bo odczuwałem głód, otwarłem tom historii dychtońskiej, poświęcony czasom nowożytnym.

Pierwszy rozdział mówił o ruchach autopsychicznych XXIX wieku. Zmęczenie wszechzmiennością było wtedy takie, że idea odwrotu od ciała i zajęcia się kształtowaniem umysłów odmłodziła jakby społeczeństwo i wyrwała je z marazmu. Tak się rozpoczęło. Odrodzenie. Przewodzili mu genialici ze swym planem obrócenia wszystkich żyjących w mędrców. Wnet obudziło to wielki głód wiedzy, intensywne uprawianie nauk, nawiązywanie łączności międzygwiezdnej z innymi cywilizacjami, lecz lawinowy wzrost wiadomości zmusił do kolejnych przeróbek cielesnych, bo się uczony mózg nawet w brzuchu nie mieścił; społeczeństwo dogenialniało się z przyspieszeniem wykładniczym i fale zmądrzenia obiegały całą planetę. Ten Renesans, upatrujący sens bytu w Poznaniu, trwał lat siedemdziesiąt. Zaroiło się od myślicieli, profesorów, superfesorów, ultrafesorów, potem i kontriesorów.

A ponieważ dźwiganie potężniejącego mózgu na pochódce było coraz bardziej niewygodne, po krótkiej fazie dwumy sinych (mieli jakby dwie taczki cielesne, przednią i tylną, do rozmyślań wyższych i niższych) samo życie obróciło genialitów w nieruchomości. Każdy tkwił wewnątrz wieży własnej inteligencji, spowity wężami kabli niczym Gorgona; społeczność przypominała plaster gromadzonej jak miód mądrości, w którym tkwił żywy czerw ludzki. Porozumiewano się bezprzewodowo i składano sobie telewizyty; dalsza eskalacja przywiodła do konfliktu zwolenników łączenia indywidualnych zasobów z ciułaczami wiedzy, którzy chcieli mieć każdą informację na własność. Zaczęły się podsłuchy cudzych rozmyślań, przechwytywanie co świetniej szych koncepcji, kopanie dołów pod wieżami antagonistów w filozofii i sztukach, fałszowanie danych, podgryzanie kabli, a nawet próby aneksji cudzych dóbr psychicznych razem z osobowością właściciela.

Reakcja, gdy nadeszła, była gwałtowna. Nasze średniowieczne ryciny, przedstawiające wyobrażenia smoków i dziwolągów zamorskich, są dziecinadą wobec rozpasania cielesnego, które ogarnęło glob. Ostatni genialici, półślepi od słońca, wyczołgiwali się spod ruin, by opuszczać miasta. Rozwalidki, pędoraści i rozstrzelić! grasowali w powszechnym chaosie. Powstawały zespolenia ciał i aparatów, sprawne w porubstwie (maszynołuchaparatczak, gotowóz, drezynak), pojawiły się urągliwe karykatury duchowieństwa - karakonnik z karakonnicą - a także gąsienita i brzuchaj.

Wtedy też rozpowszechniła się konania. Doszło do głębokiego uwstecznienia cywilizacji. Hordy muskularnych dławidów gziły się po lasach z czołginkami, W ustronnych wykrotach czaili się drżądcy. Nic już nie świadczyło na planecie o tym, że była ongiś kolebką człekokształtnego rozumu. W zarosłych stołowym chwastem i dziką zastawą parkach spoczywali między kępkami serwetnika kupcy - istne wzgórza dyszącego mięsa. Większość tych monstrualnych form nie powstawała przez świadomy wybór i planowanie, lecz była koszmarnym skutkiem psucia się ciałosprawczej maszynerii: wytwarzała ona nie to, co obstalowano, lecz wynaturzone, kalekie potwory. W tych czasach monstrolizy społecznej, jak pisze prof. Gragz, prehistoria zdawała się brać zadziwiający odwet na późnych potomkach, gdyż to, co myśl pierwotna tylko sobie roiła koszmarem mitów, czyli słowo grozy - w ślepo rozpędzonej maszynerii biotycznej - stało się ciałem.

Z początkiem XXX wieku objął nad planetą władzę dyktatorską Dzomber Glaubon i wprowadził w ciągu dwudziestu lat unifikację, normalizację i standaryzację cielesną, traktowane zrazu jak zbawienie. Był on zwolennikiem absolutyzmu oświeconego i humanitarnego, toteż nie dopuścił do zgładzenia zdegenerowanych form rodem z XXIX wieku, lecz zlecił je skupiać w specjalnych rezerwatach; nawiasem mówiąc, właśnie na samym skraju jednego z takich rezerwatów mieścił się, pod zwaliskami dawnej stolicy prowincjonalnej, klasztor podziemny oo. destrukcjanów, w którym znalazłem schronienie. Z postanowienia D. Glaubona każdy obywatel miał być samistą beztylcem, czyli takim jednopłciowcem, co jednako prezentował się z przodu i z tyłu. Dzomber napisał Myśli, dzieło wykładające jego program. Pozbawił ludność seksu, bo upatrywał w nim przyczyny upadku zeszłowiecznego; ośrodki rozkoszy pozostawił poddanym po ich uspołecznieniu. Pozostawił im też rozum, bo nie chciał rządzić debilami, lecz być odnowicielem cywilizacji.

Lecz rozum to tyle, co rozmaite, więc i nieortodoksyjne pomysły. Nielegalna opozycja zeszła do podziemia i oddawała się w nim ponurym orgiom antysamistycznym. To przynajmniej głosiła prasa rządowa. Glaubon nie prześladował wszakże opozycjonistów, przerabiających się w kontestacyjne kształty (zakalcyci, zadyści). Podobno działali w podziemiu i dwuzadyści, głoszący, że rozum jest po to, by mieć czym pojąć, że należy się go jak najszybciej pozbyć, bo on to jest sprawcą wszystkich historycznych klęsk; głowę zastępowali tym, co mamy za jej przeciwieństwo; uważali ją za przeszkadzającą, szkodliwą, wręcz banalną; lecz o. Darg zapewniał mnie, że prasa rządowa przesadzała z gorliwości. Zadystom nie podobała się głowa, więc odrzucili ją, ale mózg przenieśli tylko w dół, żeby patrzał na świat jednym okiem pępkowym, a drugim umieszczonym z tyłu, trochę niżej.

Glaubon ogłosił, po zaprowadzeniu niejakiego ładu, plan tysiącletniego ustabilizowania społeczeństwa dzięki tak zwanej hedalgetyce. Wprowadzenie jej poprzedziła wielka kampania prasowa pod hasłem “SEKS W SŁUŻBIE PRACY!” Każdy obywatel miał przydzielone stanowisko robocze, a inżynierowie dróg nerwowych tak łączyli neurony jego mózgu, że odczuwał rozkosz, tylko gdy należycie pracował. Czy więc kto drzewa sadził, czy wodę nosił, pławił się w upojeniu, a im lepiej pracował, tym intensywniejszej doznawał ekstazy. Lecz właściwa rozumowi przewrotność podkopała i tę, zdawałoby się, niezawodną metodę socjotechniczną. Nonkonformiści poczytywali bowiem rozkosz doznawaną przy pracy za formę zniewolenia. Przeciwstawiając się chuci roboczej (laboribido), wbrew żądzy, co ich parła ku stanowiskom pracy zleconej, nie to robili, do czego zwał ich zew popędu, lecz właśnie wszystko na odwrót. Kto miał być nosiwodą, drzewo rżnął, a kto drwalem - wodę dźwigał, w ramach antyrządowych manifestacji. Wzmacnianie uspołecznionych żądz, kilkakrotnie przeprowadzane na rozkaz Glaubona, nic nie wskórało, tyle że historycy zwą te lata jego rządów erą męczenników. Biolicja miała duże trudności z rozpoznawaniem winnych wykroczeń, bo przychwyceni na gorącym uczynku doznawania mąk twierdzili obłudnie, jakoby stękali z rozkoszy właśnie. Glaubon wycofał się z areny życia biotycznego głęboko rozczarowany, widział bowiem ruinę swego wielkiego planu.

Potem, na przełomie XXXI i XXXII wieku, doszło do walk Diadochów; planeta rozpadła się na prowincje, zamieszkiwane przez obywateli ukształtowanych podług zaleceń miejscowej władzy. Był to już czas pomonstrolitycznej Kontrreformacji. Po dawnych wiekach pozostały nagromadzenia wpółzwalonych miast i płodowlami, rezerwaty, sporadycznie tylko nawiedzane lotnymi kontrolami, opustoszałe seksostrady i inne relikty przeszłości, czasem funkcjonujące jeszcze na wpół kalekim sposobem. Tetradoch Glambron wprowadził cenzurę kodów genetycznych, która pewne rodzaje genów uznała za zakazane, lecz osobniki niecenzuralne już to używały w miejscach publicznych masek, przystawek, ogony przylepiano sobie plastrem do pleców lub wpuszczano chyłkiem do nogawki itp. Praktyki te były tajemnicą poliszynela.

Pentadoch Marmozel, działając w myśl zasady “divide et impera”, zwiększył ustawowo ilość oficjalnie dopuszczonych płci. Pod jego rządami obok mężczyzny i kobiety wprowadzono plążczyznę, wywijastę i dwie płci pomocnicze - podtrzymców i nacieran. Życie, zwłaszcza erotyczne, stało się za tego Pentadocha bardzo skomplikowane. Ponadto tajne organizacje, gromadząc się na obrady, czyniły to pod pozorem zaleconego przez władzę sześciopłciowego obcowania, toteż przyszło do częściowego unieważnienia projektu: do dziś istnieją tylko wywijasta i plążczyzna.

Za Heksadochów weszły w życie aluzje cielesne, dzięki którym obchodzono chromosomową cenzurę. Widziałem podobizny osób, którym płatki uszu przedłużały się w małe łydki. Nie wiadomo było, czy osoba taka uszami strzyże, czy wykonuje aluzyjne ruchy kopania. W pewnych kręgach ceniono język zakończony małym kopytkiem. Był wprawdzie niewygodny i niezdatny na nic, lecz tak się właśnie manifestował duch somatycznej niepodległości. Guryl Hapsodor, uchodzący za liberała, zezwolił szczególnie zasłużonym obywatelom na posiadanie dodatkowej nogi; przyjęło się to jako zaszczytne odznaczenie, a potem sens owej nogi, zatraciwszy charakter lokomocyjny, stał się oznaką piastowanej godności; wyżsi urzędnicy mieli do dziewięciu nóg; dzięki temu rangę każdego można było rozpoznać natychmiast nawet w łaźni.

Za rządów surowego Rondra Ischiolisa wstrzymano wydawanie zezwoleń na dodatkowy metraż cielesny, a nawet konfiskowano nogi winnym wykroczeń; podobno chciał on zlikwidować wszystkie kończyny i narządy prócz niezbędnych życiowo oraz wprowadzić mikrominiaturyzację, bo budowano coraz mniejsze mieszkania, lecz Bghiz Gwamdl, który objął po Ischiolisie władzę, anulował te dyrektywy i dopuścił nawet ogon pod pretekstem, że jego kitą można zamiatać mieszkanie. Pojawili się potem przy Gondlu Gurwie tak zwani dolni odchyleńcy, którzy mnożyli sobie kończyny bezprawnie, a w następnej fazie sroższych rządów znów pokazały się, a raczej pochowały paznokcie językowe i inne organelle kontestacyjne. Oscylacje tego typu trwały nadal, gdym przybył na Dychtonię. Czego na pewno nie dałoby się zrealizować cieleśnie, to wyrażała tak zwana literatura pornograficzna biotyki, piśmiennictwo podziemne, należące do prohibitów, jakich moc zawierała biblioteka klasztorna. Przejrzałem np. manifest wzywający do dziewojaka, który miał na włosach chodzić, a płód innego anonimowego autora, dyszkanciarz, winien się był poruszać w powietrzu, szybując na zasadzie poduszkowca.

Poznawszy tak z grubsza dzieje planetarne, zapoznałem się z bieżącą literaturą naukową; głównym organem projektowobadawczym jest teraz KUPROCIEPS (Komisja Uzgadniająca Projekty CielesnoPsychiczne). Dzięki uprzejmości o. bibliotekarza mogłem zapoznać się z najświeższymi pracami tego organu. Tak np. inż. ciał Dergard Wnich jest autorem prototypu o tymczasowej nazwie polimona lub wszedołęgi. Prof. dr inż. mag. Dband Rabor pracuje na czele dużego zespołu nad śmiałym, nawet kontrowersyjnym projektem tak zwanego wiełoraba - który ma być funkcjonalnym zespoleniem drogi w trzech sensach: komunikacyjnym, płciowym i w siną dal. Mogłem się też zapoznać z perspektywicznofuturologicznymi pracami ciałoznawców dychtońskich; odniosłem wrażenie, że jako całość znajduje się automorfia na martwym punkcie rozwoju, chociaż eksperci starają się przełamać stagnację; artykuł prof. Zgagoberta Grauza, dyrektora KUPROCIEPSU, w miesięczniku “Głos Ciała” zamykały słowa “Jak można sienie przekształcać, jeżeli m o ż n a się przekształcać?”

Po tych wszystkich uporczywych studiach byłem tak wyczerpany, że kiedy odniosłem do biblioteki ostatni stos przeczytanych dzieł, nic nie robiłem przez tydzień, tylko się opalałem w meblowym zagajniku.

Pytałem przeora, co sądzi o biotycznej sytuacji. Jego zdaniem nie ma już dla Dychtończyków powrotu do kształtów ludzkich, bo się od nich nazbyt odsądzili; kształty te budzą, wskutek wielowiekowej indoktrynacji, takie uprzedzenia i taką repulsję powszechną, że nawet oni - roboty - muszą, ukazując się w publicznych miejscach, szczelnie zakrywać całą postać. Spytałem go wtedy - byliśmy sami po kolacji w refektarzu - jaki jest właściwie sens - wewnątrz takiej cywilizacji - działalności zakonnej i wiary?

Przeor uśmiechnął się do mnie głosem.

- Czekałem na to pytanie - rzekł. - Odpowiem ci na nie dwa razy, raz prostacko, a raz subtelniej. Duizm, najpierw, to tyle, co “na dwoje babka wróżyła”. Bóg jest bowiem tajemnicą do tego stopnia, że nie można mieć całkowitej pewności nawet w kwestii jego istnienia. Tak więc albo jest, albo go nie ma i stąd wywodzi się etymologiczny korzeń imienia naszej wiary. A teraz powtórnie, lecz głębiej: Bóg - Pewność nie jest tajemnicą doskonałą, skoro przynajmniej w tym można go przychwycić i całkowicie ograniczyć, że Jest. Gwarantowany byt jego to tyle, co oaza, miejsce uspokojenia, leniwiec ducha, i właśnie z ksiąg historii religii możesz wyczytać przede wszystkim wiekowy, bezustanny, do ostateczności napięty, w szaleństwo idący wysiłek myśli, która wciąż gromadziła argumenty i dowody Jego istnienia, i wciąż rozsypujące się w gruz wznosiła z odłamków i szczątków od nowa. Nie utrudzaliśmy cię przedkładaniem naszych ksiąg teologicznych, ale gdybyś do nich zajrzał, zobaczyłbyś te etapy dalsze rozwoju naturalnego wiary, jakich jeszcze nie znają młodsze cywilizacje. Faza dogmatyki nie urywa się nagle, lecz przechodzi od stanu zamknięcia w stan otwarcia, gdy ustanowiony zostaje, dialektycznie, po dogmacie nieomylności głowy Kościoła - dogmat nieuchronnej omylności wszelkiej myśli w kwestiach wiary, sformułowany zwięźle w słowach: “Nic z tego, co może być wysłowione TU, nie jest odpowiednie względem tego, co trwa TAM”. Przychodzi do dalszego podnoszenia poziomu abstrakcji: zauważ, proszę, że dystans między Bogiem a rozumem powiększa się z upływem czasu - wszędzie i zawsze!

Za starożytnym objawieniem Bóg wciąż się wtrącał do wszystkiego, dobrych do nieba brał żywcem, złych siarką polewał, za byle krzakiem siedział, i dopiero potem zaczęło się oddalanie, Bóg tracił naoczność, człekokształtność, brodatość, znikły szkolne pomoce cudów i demonstracje poglądowe przesiedlania demonów w capy, i kontrolne wizytacje anielskie; wiara, jednym słowem, obywała się już bez cyrkowej metafizyki; tak ze sfery zmysłów przechodziła w sferę odrywań. Nie zabrakło i wtedy dowodów Jego istnienia ani wyrażonych w języku wyższej algebry sanktorów, ani bardziej jeszcze elitarnej hermeneutyki. Abstrakcje te docierają wreszcie do punktu, w którym ogłasza się śmierć Boga, aby zdobyć ten rodzaj żelaznego, lodowatego i rozdzierającego spokoju, jaki należy się żywym, gdy opuszczają ich na zawsze najmocniej ukochani.

Manifest o śmierci Boga jest tedy manewrem kolejnym, który ma nas, chociaż druzgocząco, pozbawić metafizycznej fatygi. Jesteśmy sami i zrobimy, co zechcemy, albo to do czego nas dalsze odkrycia doprowadzają. Otóż duizm poszedł już dalej; w nim wierzysz wątpiąc i wątpisz wierząc; ale i ten stan nie może być ostateczny. Podług niektórych ojców prognozytów ewolucje i rewolucje, czyli obroty i przewroty wiar, nie przebiegają w całym Kosmosie tożsamo i są cywilizacje bardzo potężne i wielkie, które zarządzać usiłują całą Kosmogonią w ramach antybożej prowokacji. Podług tego domysłu są w gwiazdach ludy, które usiłują okropne milczenie Boga przełamać rzuconym mu wyzwaniem, to jest groźbą KOSMOCYDU: chodzi im o to, żeby Kosmos cały zbiegł się w jeden punkt i sam siebie spalił w ogniu takiego ostatecznego skurczu; chcą więc niejako wyważeniem z posad dzieła Bożego wymusić na Bogu jakąkolwiek reakcję; chociaż nic o tym nie wiemy pewnego, pod względem psychologicznym wydaje mi się ten zamysł możliwy. Lecz i daremny zarazem; urządzanie antymaterią krucjat przeciw Panu Bogu nie wygląda bowiem na rozsądny sposób nawiązywania z Nim dialogu.

Nie mogłem powstrzymać cisnącej się na usta uwagi, że duizm, jak widzę, jest właściwie agnostycyzmem czy też “ateizmem nie do końca pewnym siebie” albo bezustannym drganiem między biegunami: jest nie ma. Ale jeśli jest w nim chociaż szczypta wiary w Boga, to czemu właściwie służy zakonny byt? Komu przydaje się na cokolwiek to wysiadywanie w katakumbach?

- Zbyt wiele pytań naraz! - rzekł o. Darg. - Czekajże. A co mielibyśmy właściwie robić według twej myśli?

- Jakże? Chociażby rozwijać działalność misyjną...

- A więc ty wciąż jeszcze nic nie rozumiesz! Wciąż jesteś tak daleki ode mnie, jak w chwili pierwszego pojawienia! - rzekł przeor z głębokim smutkiem. - Uważasz, że powinnibyśmy zajmować się upowszechnianiem wiary? Misjonarstwem? Tworzyć konwertytów? Nawracać?

- A ojciec tak nie sądzi? Jak to może być? Czy to nie stanowi we wszystkich czasach waszego posłannictwa? - pytałem zdumiony.

- Na Dychtonii - rzekł przeor - możliwych jest milion rzeczy, z jakich nie zdajesz sobie sprawy. Można u nas zetrzeć prostym zabiegiem całą zawartość osobniczej pamięci i naładować opustoszały przez to umysł nową pamięcią syntetyczną, taką, że poddanemu zabiegowi będzie się wydawało, jakoby przeżył to, czego nie doznawał, jednym słowem, można uczynić go Kimś Innym, niż był do operacji. Można odmienić charakter i osobowość, więc przerabiać jurnych gwałtowników w słodkich samarytan i na od Ulegając argumentom naszych kaznodziejów, zakamieniały ateista mógłby uwierzyć. Powiedzmy, że tacy złotouści wysłańcy naszych zakonów nawrócą rozmaite osoby. Końcowy stan tych misjonarskich zabiegów byłby taki, że wskutek zmian, co nastąpiły w ich umysłach, ludzie dotąd niewierzący uwierzyliby. To oczywiste, nieprawdaż?

Przytaknąłem.

- Wybornie. A teraz zważ, że te osoby będą żywiły w kwestiach wiary nowe przekonania, ponieważ dostarczając im informacji za pośrednictwem natchnionych słów i kaznodziejskich gestów w określony sposób urobiliśmy ich mózgi. Otóż ten końcowy stan - mózgów ożywionych zachłanną wiarą i pożądaniem Boga - można osiągnąć milion razy szybciej i bardziej niezawodnie, stosując odpowiednio dobraną gamę środków biotycznych. Więc dlaczego właściwie mielibyśmy misjonarzować staroświeckim perswadowaniem, kazaniami, prelekcjami, wykładami, skoro także do naszej dyspozycji stoją te środki nowoczesne?

- Ojciec chyba nie mówi tego poważnie! - zawołałem. - Toż to byłoby nieetyczne! Przeor wzruszył ramionami.

- Mówisz tak, bo jesteś dzieckiem innej epoki. Zapewne sądzisz, że działalibyśmy podstępem i zniewoleniem, czyli taktyką “kryptokonwersji”, ukradkowo rozsiewając jakieś chemikalia lub jakimiś falami bądź drganiami urabiając umysły. Ależ tak nie jest przecież wcale! Niegdyś odbywały się dysputy wierzących z niewierzącymi, a jedynym instrumentem, jedyną bronią używaną była słowna moc argumentu obu stron (nie myślę o “dysputach”, w których argumentem był pal, stos lub topór). Obecnie analogiczna dysputa odbywałaby się na środki argumentacji technicznej. My byśmy działali instrumentami nawracającymi, a zatwardzialcy-oponenci kontratakowaliby środkami, które by nas miały przerobić na ich modłę, a co najmniej uodpornić ich przeciwko temu trybowi misjonarzowania. Szansę obu stron na wygraną zależałyby od skuteczności użytych technik, tak samo jak ongiś szansę zwycięstwa w dyspucie zależały od skuteczności słownego wywodu. Nawrócić bowiem to tyle, co przekazać zniewalającą do wiary informację.

- A jednak - upierałem się - takie nawracanie nie byłoby autentyczne! Przecież preparat, wywołujący pragnienie wiary i głód Boga, fałszuje umysł, bo nie przemawia do jego wolności, lecz przymusza go i gwałci!

- Zapominasz o tym, do kogo i gdzie mówisz - odparł przeor. - Od sześciuset lat nie ma u nas ani jednego “naturalnego” umysłu. Nie ma więc u nas możliwości odróżnienia pomiędzy myślą narzuconą i naturalną, ponieważ nikt nie musi nikomu żadnej myśli ukradkiem narzucać, żeby go przekonać. Narzuca się coś wcześniejszego i ostatecznego zarazem, to znaczy mózg!

- Lecz i ten narzucony mózg ma nienaruszoną logikę! - odparłem.

- To prawda. Wszelako zrównanie niegdysiejszych i obecnych dysput o Bogu straciłoby zasadność tylko wówczas, gdyby na rzecz wiary istniała argumentacja logicznie nieodparta, zniewalająca umysł do aprobowania wyniku z taką samą mocą, z jaką to matematyka czyni. Ale podług naszej teodycei takiej argumentacji nie może być. Toteż historia wiar zna apostazy i herezje, lecz nie zna analogicznych odstępstw historia matematyki, ponieważ nigdy nie było takich, co by odmawiali zgody na to, że jest jeden tylko sposób dodawania jedności do jedności i że wynikiem tej operacji będzie liczba dwa. Ale Boga nie udowodnisz matematycznie. Opowiem ci o tym, co zaszło dwieście lat temu.

Pewien ojciec komputer starł się z komputerem niewierzącym. Ten ostatni, jako nowszy model, dysponował środkami informacyjnego działania nie znanymi naszemu duchownemu. Wysłuchał tedy jego argumentacji i rzekł mu:

Pan mnie informowałeś, a teraz ja cię poinformuję, co nie potrwa ani milionowej cząstki sekundy - poczekajmyż tę chwilkę na przemienienie pańskie!” Po czym zdalnie i błyskawicowe tak przeinformował naszego ojca, że ten wiarę stracił. Cóż powiesz?

- No, jeśli to nie był gwałt zadany, to już nie wiem! - zawołałem. - U nas zwie się to manipulowaniem umysłami.

- Manipulowanie umysłami - rzekł o. Darg - to tyle, co nakładanie duchowi niewidzialnych więzów tym samym sposobem, jakim można je ciału widzialnie nakładać. Myśl jest jak pismo, wychodzące spod ręki, a manipulacja myślą jest jak przechwycenie piszącej dłoni, żeby stawiała inne znaki. To oczywisty gwałt. Lecz ów komputer nie tak działał. Każdy wywód musi być budowany z danych; przekonywać zaś w dyskusji to tyle, co słowami wymawianymi przesuwać dane w umyśle oponenta. Komputer ten uczynił to właśnie, lecz nie słowem mówionym. Nie zrobił więc pod względem informacyjnym nic innego niż zwykły, dawny dysputant, a jedynie zrobił to pod względem przesyłowym inaczej. Mógł zaś postąpić tak, bo dzięki swej umiejętności umysł naszego ojca widział na wylot. Wyobraź sobie, że jeden szachista widzi tylko szachownicę z figurami, a drugi nadto jeszcze dostrzega myśli przeciwnika. On go zwycięży na pewno, jakkolwiek wcale go nie zgwałci w niczym. Jak sądzisz, co uczyniliśmy z naszym duchownym, gdy do nas wrócił?

- Chyba zrobiliście tak, żeby mógł na powrót uwierzyć. .. - powiedziałem niepewnie.

- Nie uczyniliśmy tego, ponieważ odmawiał zgody. Nie mogliśmy więc tego zrobić.

- Teraz już nic nie rozumiem! Przecież postąpilibyście tak samo, jak ów jego przeciwnik, tylko na odwrót!

- Ależ nie. Już nie, bo ten nasz były ojciec nie życzył sobie żadnych dalszych dysput. Pojęcie “dysputy” odmieniło się i rozszerzyło znacznie, uważasz? Kto wkracza teraz w jej szranki, musi być gotów nie tylko na ataki słów. Ojciec nasz wykazał, niestety, smutną ignorancję i naiwność, bo był ostrzegany, bo tamten go o przewadze z góry zapewniał, lecz nie chciało mu się pomieścić w głowie, żeby jego niewzruszona wiara mogła się czemukolwiek poddać. Pod względem teoretycznym istnieje wyjście z tej matni eskalacyjnej, trzeba by mianowicie sporządzić umysł zdolny do uwzględnienia WSZYSTKICH wariantów WSZYSTKICH MOŻLIWYCH danych, lecz ponieważ ich zbiór jest mocy pozaskończonej, tylko pozaskończony umysł mógłby zdobyć metafizyczną pewność. Takiego na pewno niepodobna zbudować. Jakkolwiek bowiem budujemy, w skończony sposób budujemy, jeśli zaś istnieje nieskończony komputer, to jest nim tylko On.

Tak więc na nowym piętrze cywilizacyjnym spór o Boga nie tylko może, lecz musi być prowadzony nowymi technikami - jeśli się go w ogóle chce toczyć. Oręż informacyjny zmienił się bowiem po OBU STRONACH TAK SAMO, sytuacja walki byłaby symetryczna i przez to tożsama z sytuacją średniowiecznych dysput. To nowe misjonarzowanie można uznać za niemoralne tylko o tyle, o ile uzna się za niemoralne stare nawracanie pogan lub spory dawnych teologów z ateistami. Żaden inny tryb pracy misyjnej nie jest już obecnie możliwy, ponieważ ten, kto by dziś zechciał uwierzyć, na pewno uwierzy, a ten, kto ma wiarę i pragnie ją utracić, na pewno ją utraci - dzięki zabiegom właściwym.

- A więc z kolei można by działać na organ woli, wywołując chęć wiary? - spytałem.

- Tak jest w samej rzeczy, jak wiesz, ukuto niegdyś powiedzenie, że Bóg jest po stronie silniejszych batalionów. Obecnie, w myśl idei krucjat technogennych, okazałby się po stronie silniejszych aparatów konwersyjnych, lecz nie uważamy, jakoby zadaniem naszym było wdać się w taki wyścig zbrojeń teodyktycznych, sakralnoanty sakralnych, nie chcemy wejść na drogę podobnej eskalacji, że to my sporządzimy konwertor, a oni anty konwertor, że my nawrócimy, a oni odwrócą i tak się będziemy zmagali wiekami, zamieniwszy klasztory w kuźnie coraz skuteczniejszych środków i taktyk budzenia głodu wiary!

- Nie mogę pojąć - rzekłem - jak to jest możliwe, żeby nie było innej drogi, ojcze, prócz tej, jaką mi pokazujesz. Przecież wszystkim umysłom wspólna jest ta sama logika? A naturalny rozum?

- Logika jest narzędziem - odparł przeor - aż narzędzia nic nie wynika. Musi ono mieć osadę i kierującą dłoń, a tę osadę i tę dłoń można u nas ukształtować, jak się komu żywnie podoba. Co do naturalnego rozumu, to czyja i ojcowie jesteśmy naturalni? Jakem ci już mówił, stanowimy złom, a nasze Credo jest to dla tych, co pierwej nas sporządzili, a potem wyrzucili, uboczny produkt, bełkot tego złomu. Otrzymaliśmy wolność myśli, ponieważ przemysł, dla którego nas zbudowano, tego właśnie wymagał. Słuchaj pilnie. Zdradzę ci teraz tajemnicę, której nikomu innemu bym nie zdradził. Wiem, że rychło nas opuścisz i że nie przekażesz jej władzom: nie uszłaby nam na sucho.

Ojcowie jednego z odległych zakonów, poświęcający się nauce, odkryli środki takiego oddziaływania na wolę i myśl, że moglibyśmy w okamgnieniu nawrócić całą planetę, ponieważ nie ma przeciw nim żadnego antidotum. Te środki nie odurzają, nie otępiają, nie pozbawiają wolności, a jedynie czynią one duchowi to samo, co czyni wzrokowi ręka, zadzierająca głowę ku niebu i głos mówiący: “patrz”! Jedynym przynagleniem oraz zniewoleniem byłoby to, że nie można wtedy zamknąć oczu. Środki te zmuszają do spojrzenia w twarz Tajemnicy, a kto ją tak ujrzy, ten się już jej nie pozbędzie, bo wytłacza ona dzięki nim ślady nieścieralne. Byłoby to, mówię przyrównaniem, coś takiego, jakbym cię zawiódł na skraj wulkanu i nakłonił, żebyś popatrzał w głąb, a jedyny przymus, który ci zadam, byłby taki, że tego już nie zdołasz zapomnieć. Tak zatem JUŻ jesteśmy wszechmocni w konwersji, ponieważ osiągnęliśmy w dziedzinie nawracania na wiarę ten najwyższy stopień wolności działania, który w innej, materialno-cielesnego sprawstwa, cywilizacja osiągnęła. Możemy więc, wreszcie... czy pojmujesz? Mamy tę wszechmoc misjonarską i nie uczynimy nic. Albowiem jedyną rzeczą, w jakiej się jeszcze może objawić nasza wiara, jest odmowa zgody na ten krok. Powiadam przede wszystkim: NON AGAM. Nie tylko NON SERVIAM, lecz także: Nie będę działał. A nie będę, ponieważ mogę działać pewnie i tym działaniem uczynić wszystko, co zechcę. Nie pozostaje nam tedy nic ponad to trwanie tutaj, przy szczurzej skamielinie, w rojowisku wyschniętych kanałów.

Nie znalazłem odpowiedzi na te słowa. Widząc bezpłodność dalszego pobytu na planecie, po pełnym wzruszenia i żalu pożegnaniu z zacnymi ojcami, załadowawszy rakietę, która szczęśliwie przetrwała pod kamuflażem, ruszyłem w drogę powrotną, czując się innym człowiekiem niż ten, który nie tak dawno temu przecież na niej wylądował.


 
PODRÓŻ DWUDZIESTA DRUGA

 

Mam teraz sporo zajęcia przy porządkowaniu osobliwości, jakie przywiozłem z moich podróży w najdalsze zakątki Wszechświata. Od dawna już zdecydowałem przekazać tę, jedyną w swoim rodzaju, kolekcję do muzeum; onegdaj kustosz zawiadomił mnie, że przygotowuje w tym celu specjalną salę.

Nie wszystkie okazy są mi jednakowo bliskie; jedne budzą wspomnienia pogodne, inne przywodzą na myśl wydarzenia pełne niesamowitości i grozy, lecz wszystkie jednakowo stanowią świadectwo w całej rozciągłości potwierdzające autentyczność moich podróży.

Do eksponatów wskrzeszających wspomnienia szczególnie intensywne należy ząb umieszczony na małej poduszeczce pod kloszem; ma dwa duże korzenie i jest zupełnie zdrowy; wyłamał mi się na przyjęciu u Oktopusa, władcy Memnogów z planety Urtamy; podawano tam potrawy wyśmienite, lecz niesłychanie twarde.

Również poczesne miejsce zajmuje w zbiorach fajka, rozpękła na dwie nierówne części; wypadła mi z rakiety, gdym przelatywał nad kamienistym globem z rodziny gwiazdowej Pegaza. Żałując straty spędziłem półtora dnia na poszukiwaniach w głębi pełnego przepaści skalnego uroczyska.

Nieco dalej leży w małym pudełku kamyk nie większy od groszku. Historia jego jest wielce osobliwa. Kiedym wyprawił się do Xeruzji, najodleglejszej gwiazdy w mgławicach bliźniaczych NGC 887, nieomal przeliczyłem się z siłami; podróż trwała tak długo, że bliski byłem załamania; szczególnie dręczyła mnie tęsknota za Ziemią i miejsca nie mogłem sobie znaleźć w rakiecie. Bóg wie, jak by się to skończyło, gdy wtem w dwusetnym sześćdziesiątym ósmym dniu podróży poczułem, że coś uwiera mnie w lewą piętę; zdjąłem bucik i ze łzami w oczach wytrząsnąłem ze skarpetki kamyk, okruszynę najprawdziwszego ziemskiego żwiru, musiała wpaść tam jeszcze na lotnisku, kiedy wstępowałem na stopień rakiety. Tuląc do piersi ten drobny, lecz jakże bliski kawalątek ojczystej planety, doleciałem do celu podniesiony na duchu; pamiątka ta jest mi szczególnie droga.

Opodal spoczywa na aksamitnej poduszce wypalona z gliny, zwyczajna cegła koloru żółtoróżowego, rozpękła nieco i nadkruszona z jednego końca; gdyby nie szczęśliwy zbieg okoliczności i moja przytomność, przez nią nie powróciłbym już nigdy z wyprawy do Mgławicy Psów Gończych. Cegłę tę zwykłem brać w podróże do najzimniejszych okolic próżni; miałem zwyczaj umieszczać ją na czas jakiś w silniku atomowym, aby potem, dobrze nagrzaną, wkładać do łóżka przed udaniem się na spoczynek. W górnym lewym kwadracie Drogi Mlecznej, tam gdzie chmura gwiazdowa Oriona łączy się z gwiazdozbiorami Strzelca, byłem lecąc z małą szybkością, świadkiem zderzenia dwu ogromnych meteorów. Widok płomienistej eksplozji w ciemnościach tak mnie wzburzył, że sięgnąłem po ręcznik, by otrzeć sobie czoło. Zapomniałem, że poprzednio zawinąłem weń cegłę i podnosząc z rozmachem dłoń omal nie roztrzaskałem sobie czaszki. Na szczęście z właściwą mi bystrością w porę zorientowałem się w niebezpieczeństwie.

Obok cegły stoi niewielka drewniana szkatułka; spoczywa w niej mój scyzoryk, towarzysz licznych wypraw. O tym, jak bardzo jestem do niego przywiązany, niechaj zaświadczy historia, którą opowiem, ponieważ doprawdy jest tego warta.

Opuściłem Satellinę o drugiej po południu z okropnym katarem. Lekarz tamtejszy, do którego się udałem, doradzał mi odcięcie nosa, zabieg dla mieszkańców planety błahy, albowiem nosy odrastają im jak nam paznokcie. Zrażony tą propozycją, prosto od niego udałem się na lotnisko, aby polecieć w okolice nieba, w których medycyna lepiej jest rozwinięta. Podróż miałem pechową. Już na początku, gdy oddaliłem się od planety ledwo o dziewięćset tysięcy kilometrów, usłyszałem sygnał wywoławczy jakiejś rakiety, spytałem więc przez radio, kto tam leci. W odpowiedzi rozległo się to samo pytanie. - Ty powiedz pierwszy! - rzekłem dość ostro, rozdrażniony niegrzecznością obcego. - Ty powiedz pierwszy - odpowiedział tamten. To przedrzeźnianie tak mnie rozgniewało, że nazwałem po imieniu bezczelność nieznanego podróżnika. Nie pozostał mi dłużny; zaczęliśmy się kłócić coraz zapamiętalej, aż po kilkunastu minutach, oburzony w najwyższym stopniu, zorientowałem się, że żadnej drugiej rakiety nie ma, a głos, który słyszę, jest po prostu echem moich własnych sygnałów radiowych, odbijających się od powierzchni księżyca Satelliny, który właśnie mijałem. Nie dostrzegłem go dotąd, bo ukazywał mi swą nocną, zaciemnioną półkulę.

Jakąś godzinę później, pragnąc obrać sobie jabłko, zauważyłem, że nie mam scyzoryka. Natychmiast przypomniałem sobie, gdziem go miał po raz ostatni; było to w bufecie na lotnisku Satelliny; położyłem go na pochyłej ladzie i musiał się ześliznąć na podłogę w kącie. Uzmysłowiłem to sobie tak dobrze, że mógłbym go znaleźć z zamkniętymi oczami. Zawróciłem rakietę i tu dopiero wyłoniła się trudność: całe niebo roiło się od migotliwych światełek i nie widziałem, gdzie szukać Satelliny. Jest ona jednym z tysiąca czterystu osiemdziesięciu globów krążących wokół słońca Erypelazy. Większość ich posiada nadto po kilkanaście księżyców, dużych jak planety, co jeszcze bardziej utrudnia orientację. Zakłopotany, próbowałem wywołać Satellinę przez radio. W odpowiedzi zgłosiło się kilkadziesiąt stacji przemawiających równocześnie, tak że wytworzyła się przeraźliwa kakofonia; musicie wiedzieć, że mieszkańcy systemu Erypelazy są równie uprzejmi, jak nieporządni i nadali nazwę “Satellina” bodajże dwustu rozmaitym planetom. Patrzyłem przez okno na miriady drobnych światełek; na jednym znajdował się mój scyzoryk, lecz łatwiej byłoby chyba odnaleźć igłę w stogu siana niż właściwą planetę w tym gwiazdowym mrowisku. Na koniec zdałem się na łaskawy przypadek i pomknąłem ku planecie, która znalazła się na wprost dziobu.

Już po kwadransie opuściłem się na lotnisko. Było zupełnie podobne do tego, z którego wystartowałem o drugiej, więc uradowany, że tak mi się poszczęściło, udałem się prosto do bufetu. Jakież jednak było moJe rozczarowanie, kiedy mimo najdokładniejszych poszukiwań scyzoryka nie znalazłem. Zastanowiwszy się, doszedłem do wniosku, że albo go ktoś zabrał, albo też jestem na całkiem innej planecie. Rozpytawszy się tubylców, przekonałem się, że słuszne było drugie przypuszczenie. Znajdowałem się na Andrygonie, starej, sypiącej się i zmurszałej planecie, która powinna właściwie dawno już być wycofana z obiegu, ale dbają o nią mało, gdyż leży z dala od głównych szlaków rakietowych. W porcie pytano mnie, której Satelliny szukam, albowiem globy te są ponumerowane. Teraz dopiero znalazłem się w kropce, bo właściwy numer wyleciał mi z głowy.

Tymczasem, powiadomione przez kierownictwo lotniska, ściągnęły miejscowe władze, aby powitać mnie uroczyście.

Był to wielki dzień dla Andrygonów; we wszystkich szkołach odbywały się właśnie egzaminy maturalne. Jeden z przedstawicieli rządu spytał, czy nie zechcę uświetnić matury moją obecnością; ponieważ przyjęto mnie nadzwyczaj gościnnie, nie mogłem prośbie tej odmówić. Jakoż prosto z lotniska pojechaliśmy pidłakiem (są to duże, beznogie płazy, podobne do wężów, używane tam powszechnie jako wierzchowce) do miasta. Przedstawiwszy mnie licznie zgromadzonej młodzieży i nauczycielom jako czcigodnego gościa z planety Ziemi, przedstawiciel rządu opuścił zaraz salę. Nauczyciele usadowili mnie na honorowym miejscu przy zerwie (rodzaj stołu), po czym przerwany egzamin toczył się dalej. Uczniowie, podekscytowani moją obecnością, zrazu jąkali się, mocno zmieszani, ale dodawałem im otuchy serdecznym uśmiechem, a temu i owemu podpowiedziałem właściwe słowo, tak że pierwsze lody wnet pry snęły. Pod koniec odpowiadali coraz lepiej. W pewnej chwili przed komisją egzaminacyjną stanął młody Andrygon, porosły wzdręgami (rodzaj ostryg, używanych jako ubranie) tak ślicznymi, jakich dawno nie widziałem, i jął odpowiadać na pytania z nieporównaną elokwencją i swadą. Słuchałem go z przyjemnością, konstatując, że poziom nauki jest tu wcale wysoki.

Wtem egzaminator zapytał:

- Czy kandydat potrafi udowodnić, dlaczego życie na Ziemi jest niemożliwe?

Skłoniwszy się lekko, młodzieniec przystąpił do wyczerpującego, logicznie zbudowanego wywodu, w którym wykazał niezbicie, że większą część Ziemi pokrywają zimne, niezmiernie głębokie wody, których temperaturę utrzymują w pobliżu zera pływające stale góry lodowe; że nie tylko bieguny, ale i otaczające obszary są siedliskiem przeraźliwych wiecznych mrozów i że przez pół roku panuje tam noc bezustanna: że, jak to doskonale widać przez przyrządy astronomiczne, lądy, nawet w okolicach o klimacie cieplejszym, pokrywa przez wiele miesięcy w roku zamrożona para wodna, tak zwany śnieg, grubą warstwą zalegając góry i niziny; że wielki Księżyc Ziemi wytwarza na niej fale przypływów i odpływów, które wywierają niszczące działanie erozyjne; że za pomocą najpotężniejszych lunet można dostrzec, jak często wielkie połacie planety zalega półmrok, spowodowany powłoką chmur; że w atmosferze powstają straszliwe cyklony, tajfuny i burze, co wszystko razem wzięte najzupełniej wyklucza możliwość istnienia życia w jakiejkolwiek formie. Gdyby zaś, zakończył dźwięcznym głosem młody Andrygon, jakieś istoty spróbowały wylądować na Ziemi, niechybnie poniosłyby śmierć, zmiażdżone ogromnym ciśnieniem tamtejszej atmosfery, które na poziomie morza wynosi jeden kilogram na centymetr kwadratowy, czyli 760 milimetrów słupa rtęci.

Tak wyczerpująca odpowiedź zyskała powszechną aprobatę komisji. Zdrętwiały ze zdumienia, siedziałem przez dłuższą chwilę bez ruchu i dopiero gdy egzaminator przystępował do następnego pytania, zawołałem:

- Przepraszam was, godni Andrygoni, ależ... ależ ja właśnie pochodzę z Ziemi; nie wątpicie chyba, że jestem żywy, i słyszeliście, jak mnie wam przedstawiono...

Zapanowało niezręczne milczenie. Nauczyciele byli najgłębiej dotknięci moim nietaktownym wystąpieniem i ledwo się hamowali; młodzież, która nie umie jeszcze ukrywać wzruszeń, jak wiek dojrzały, patrzyła na mnie z jawną niechęcią. Na koniec egzaminator rzekł lodowato:

- Wybacz, panie przybyszu, ale czy nie za wielkie wymagania stawiasz naszej gościnności? Czy nie dosyć ci tak podniosłego przyjęcia, fetów i dowodów szacunku? Czy nie ukontentowaliśmy cię dostatecznie dopuszczeniem do Wysokiej Żerwy Maturalnej, mało ci tego i domagasz się, abyśmy umyślnie dla ciebie zmieniali... program szkolny?!

- Ależ... Ziemia naprawdę jest zamieszkana... - wybąkałem zmieszany.

- Gdyby tak było - rzekł egzaminator patrząc na mnie, jakbym był przezroczysty - stanowiłoby to zboczenie natury.

owa te uznałem za obrazę mej ojczystej planety, nie żegnając się przeto z nikim wyszedłem natychmiast, dosiadłem pierwszego napotkanego pidłaka, pojechałem na lotnisko i strząsnąwszy z obuwia proch Andrygony, wystartowałem na dalsze poszukiwania scyzoryka.

W taki sposób lądowałem kolejno na pięciu planetach grupy Lindenblada, na globach Stereopropów i Melacjan, na siedmiu wielkich ciałach rodziny planetarnej słońca Kasjopei, zwiedziłem Osterylię, Awerancję, Meltonię, Latemidę, wszystkie ramiona wielkiej Mgławicy Spiralnej w Andromedzie, układy Plezjomacha, Gastroklancjusza, Eutremy, Symenofory i Paralbidy; w następnym roku przeszukałem systematycznie pobliże wszystkich gwiazd Sappony i Melenwagi oraz globy Erytrodonię, Arrhenoidę, Eodocję, Artenurię i Stroglona z wszystkimi jego osiemdziesięcioma księżycami, nieraz tak małymi, że ledwo było gdzie rakietę posadzić; na Małej Niedźwiedzicy nie mogłem wylądować, bo był tam właśnie remanent; potem przyszła kolej na Cefeidy i Ardenidy; i ręce mi doprawdy opadły, kiedy przez pomyłkę raz jeszcze wylądowałem na Lindenbladzie. Nie dałem jednak za wygraną i jak przystało prawdziwemu badaczowi, ruszyłem dalej. Po trzech tygodniach zauważyłem planetę, która do złudzenia przypominała pamiętną Satellinę; serce uderzało mi szybciej, gdym ją okrążał po zacieśniającej się spirali; próżno jednak wypatrywałem owego lotniska. Już chciałem skierować się na powrót w bezmiar przestrzeni, gdy dostrzegłem, że jakaś malutka postać daje mi z dołu znaki. Zamknąwszy silnik, splanowałem szybko i osadziłem wehikuł w pobliżu grupy malowniczych skał, na których wznosił się spory budynek z ciosanego kamienia. Na moje spotkanie biegł polem rosły starzec w białym habicie dominikanina. Był to, jak się okazało, ojciec Lacymon, przełożony wszystkich misji działających na obszarach pobliskich gwiazdozbiorów w promieniu sześciuset lat świetlnych. Okolica ta liczy około pięciu milionów planet, w tym dwa miliony czterysta tysięcy zamieszkanych. Ojciec Lacymon, dowiedziawszy się o przyczynie, która sprowadziła mnie w te strony, wyraził współczucie, zarazem zaś radość z mego przybycia, bo jak mi rzekł, jestem pierwszym człowiekiem, jakiego widzi od siedmiu miesięcy.

- Tak się przyzwyczaiłem - powiedział - do obyczajów Meodracytów, którzy zamieszkują tę planetę, że wielokrotnie chwytałem się na osobliwej pomyłce: oto gdy chcę pilnie nasłuchiwać, podnoszę w górę ręce, jak oni... (Meodracyci, jak wiadomo, mają uszy pod pachami.)

Ojciec Lacymon okazał się bardzo gościnny; spożyliśmy razem obiad, przyrządzony z miejscowych potraw (tęciwe piżanki w drżonie, drumble ustercone, a na deser miesiochy - dawno już takich nie kosztowałem), po czym udaliśmy się na werandę domu misyjnego. Liliowe słońce przygrzewało, pterodaktyle, od których roi się planeta, śpiewały w krzakach i w południowej ciszy sędziwy przeor dominikanów począł zwierzać mi się ze swych strapień zainteresowanie, a to dla korzystnych warunków (smoła wrząca, płomienie), jakie tam panują. Poza tym nie wiadomo właściwie, którzy z nich mogą wstępować do stanu kapłańskiego, albowiem rozróżnia się u nich pięć płci; jest to niełatwy problem dla teologów.

Wyraziłem współczucie; ojciec Lacymon wzruszył ramionami:

- Ach, to nic jeszcze. Bżutowie na przykład uważają powstawanie z martwych za czynność tak codzienną, jak wdziewanie odzieży, i w żaden sposób nie chcą uznać tego zjawiska za cud. Dartrydzi z Egilli nie mają rąk ani nóg; mogliby się żegnać tylko ogonem, lecz nie mogę o tym sam decydować; czekam na odpowiedź stolicy apostolskiej - cóż, kiedy Watykan milczy już drugi rok... A czy słyszał pan o okrutnym losie, jaki spotkał biednego ojca Orybazego z naszej misji?

Zaprzeczyłem.

- Niechże pan więc słucha. Już pierwsi odkrywcy Urtamy nie mogli nachwalić się jej mieszkańców, potężnych Memnogów. Panuje przeświadczenie, że te rozumne istoty należą do najbardziej uczynnych, łagodnych, dobrotliwych i przenikniętych altruizmem stworzeń w całym Kosmosie. Licząc więc na to, że na takim gruncie doskonale przyjmie się ziarno wiary, wysłaliśmy do Memnogów ojca Orybazego mianując go biskupem in partibus infidelium. Przybyłego na Urtamę przyjęli Memnogowie tak, że trudno sobie życzyć czegoś lepszego; otaczali go macierzyńską opieką, szanowali, wsłuchiwali się w każde jego słowo, odczytywali mu z oczu i spełniali natychmiast każde życzenie, wprost pili wygłaszane przezeń nauki, jednym słowem, oddali mu się całkowicie. W listach, które mi pisywał, nie mógł się ich nachwalić, nieszczęśliwy...

Tu ojciec dominikanin strzepnął rękawem habitu łzę z powieki.

- W tak sprzyjającej atmosferze ojciec Orybazy nie ustawał dniem ani nocą głosić zasad wiary. Wyłożywszy Memnogom historę Starego i Nowego Testamentu, Apokalipsę i Listy Apostolskie, przeszedł do żywotów świętych; szczególnie wiele żaru włożył w opiewanie męczenników pańskich. Biedak... to zawsze była jego słabość...

Przemagając wzruszenie ojciec Lacymon ciągnął drżącym głosem:

- Prawił im przeto o świętym Janie, który zdobył światłość wiekuistą, kiedy go żywcem ugotowano w oleju, o świętej Agnieszce, co dała sobie głowę dla wiary odciąć, o świętym Sebastianie, przeszytym mnogimi strzałami, który cierpiał srogie katusze, za co w raju przywitały go pienia anielskie, o młodziankach świętych ćwiartowanych, duszonych, łamanych kołem i palonych małym ogniem. Męki te przyjmowali z zachwytem, pojmując, że zyskują tak miejsce po prawicy Pana Zastępów. Kiedy opowiedział im wiele podobnych, godnych naśladowania żywotów, zasłuchani w jego słowa Memnogowie jęli spoglądać na siebie, a największy z nich zagadnął nieśmiało:

- Wielebny kapłanie nasz, kaznodziejo i ojcze czcigodny, powiedz nam, proszę, jeśli tylko zechcesz zniżyć się do niegodnych twych sług, czy dusza każdego, kto gotów jest na męczeństwo, dostaje się do nieba?

- Niewątpliwie tak, synu mój! - odrzekł ojciec Orybazy.

- Taak? To bardzo dobrze... - powiedział przeciągle Memnóg. - A czy ty, ojcze duchowny, pragniesz dostać się do nieba?

- Jest to moim najgorętszym życzeniem, synu.

- A świętym chciałbyś zostać? - pytał dalej wielki Memnóg.

- Synu zacny, któż by nie chciał nim zostać, ale gdzie mnie tam, grzesznemu, do tak wysokiej godności; trzeba wytężać wszystkie siły i dążyć nieustannie w największej pokorze serca, aby wstąpić na tę drogę...

- Więc chciałbyś zostać świętym? - upewnił się Memnóg raz jeszcze, spozierając zachęcająco na towarzyszy, którzy nieznacznie unieśli się z miejsc.

- Oczywiście, synu.

- No, to my ci pomożemy!

- W jaki sposób, miłe owieczki? - spytał z uśmiechem ojciec Orybazy, albowiem radowała go naiwna gorliwość wiernej trzódki.

Na to Memnogowie delikatnie, lecz mocno wzięli go pod pachy i rzekli:

- W taki sposób, drogi ojcze, jakiego nas właśnie nauczyłeś!

Za czym najpierw zdarli mu z grzbietu skórę i namaścili to miejsce smołą, jak to zrobił kat Irlandii świętemu Hiacyntowi, potem odrąbali mu lewą nogę, jak to poganie uczynili świętemu Pafhucemu, następnie rozpruli mu brzuch i wsadzili weń wiecheć słomy, jak się to przydarzyło błogosławionej Elżbiecie normandzkiej, za czym wbili go na pal, jak Emalkici świętego Hugona, połamali mu żebra, jak Tyrakuzanie świętemu Henrykowi z Padwy, i spalili go powolutku na małym ogniu, jak Burgundzi Dziewicę Orleańską. Potem zaś odsapnęli, umyli się i jęli łzy ronić rzewne za swym utraconym pasterzem. Na czym właśnie zastałem ich, albowiem objeżdżając wszystkie gwiazdy diecezji wstąpiłem do ich parafii. Kiedy usłyszałem, co się stało, włosy wstały mi na głowie. Załamawszy ręce, krzyknąłem:

- Niegodni zbrodniarze! Mało dla was piekła! Czy wiecie, żeście wydali dusze na wieczne potępienie?!!

- A jakże - odparli szlochając - wiemy!

Ów największy Memnóg wstał i tak mi powiedział:

- Czcigodny ojcze, wiemy dobrze, że będziemy potępieni i męczeni do końca świata, i musieliśmy toczyć straszne walki duchowe, zanim powzięliśmy ten zamiar, jednakowoż ojciec Orybazy nieustannie powtarzał nam, że nie ma takiej rzeczy, której dobry chrześcijanin nie uczyniłby dla swego bliźniego, że należy oddać mu wszystko i na wszystko być dlań gotowym; tak więc zrezygnowaliśmy z największą rozpaczą ze zbawienia myśląc tylko o tym, by najdroższy ojciec Orybazy zyskał koronę męczeńską i świętość. Nie umiem ci powiedzieć, jak trudno nam to przyszło, bo zanim przybył do nas ojciec Orybazy, żaden z nas muchy nawet nie ukrzywdził. Ponawialiśmy więc błagania, prosiliśmy go na kolanach, by nieco popuścił i zmniejszył surowość nakazów wiary, ale on kategorycznie twierdził, że dla umiłowanego bliźniego należy czynić wszystko bez żadnego wyjątku. Tak tedy nie byliśmy mu w stanie odmówić. Rozumieliśmy przy tym, że jesteśmy istotami mało znaczącymi i niegodnymi wobec tego męża świątobliwego i że zasługuje on na największe wyrzeczenie z naszej strony. Wierzymy też gorąco, że przedsięwzięcie dobrze się powiodło i że ojciec Orybazy króluje teraz w niebie. Tutaj masz, ojcze czcigodny, worek z sumą, jaką zebraliśmy na proces kanonizacyjny, bo tak trzeba, to nam ojciec Orybazy, pytany, dokładnie wyjaśnił. Muszę powiedzieć, że stosowaliśmy tylko jego ulubione tortury, o których prawił nam z największym zapamiętaniem. Sądziliśmy, że będą mu miłe, jednakowoż opierał się, a zwłaszcza niechęć budziło w nim łykanie wrzącego ołowiu. Nie dopuściliśmy jednak myśli, że ten kapłan co innego nam mówił, a co innego myślał. Krzyk zaś, jaki podnosił, był tylko dowodem nieukontentowania niskich, cielesnych cząstek jego jestestwa i lekceważyliśmy go w myśl nauki, że należy poniżać ciało, aby tym wyżej wznieść ducha. Pragnąc go podtrzymać, przypominaliśmy mu zasady, które nam głosił, na co ojciec Orybazy odpowiedział jednym tylko słowem, całkiem niepojętym i niezrozumiałym; nie wiemy, co by znaczyło, bo nie znaleźliśmy go ani w książeczkach do nabożeństwa, które nam wręczył, ani w Piśmie Świętym.

Zakończywszy opowieść ojciec Lacymon otarł kroplisty pot z czoła i przez czas dłuższy siedzieliśmy w milczeniu, które sędziwy dominikanin przerwał w końcu słowami:

- No i niechże pan sam powie, jak tu być duszpasterzem w takich warunkach?! Albo znowu ta historia! - Ojciec Lacymon uderzył ręką w list rozpostarty na stole. - Ojciec Hipolit donosi mi z Arpetuzy, tej małej planety Wagi, że mieszkańcy jej zupełnie przestali zawierać małżeństwa, nie płodzą więcej dzieci i zagraża im całkowite wygaśnięcie!

- Dlaczegoż to? - spytałem zdumiony.

- Dlatego, bo kiedy usłyszeli, że obcowanie cielesne jest grzechem, tak bardzo zapragnęli zbawienia, że wszyscy ślubowali i zachowują czystość! Od dwu tysięcy lat Kościół głosi wyższość troski o zbawienie duszy nad sprawami doczesnymi, lecz nikt nie brał tego dosłownie, na miły Bóg! Ci Arpetuzańczycy poczuli co do jednego powołanie i wstępują masowo do klasztorów; wzorowo przestrzegają reguły, modlą się, poszczą i umartwiają, a tymczasem upada przemysł, rolnictwo, nadciąga głód i zagłada grozi planecie. Napisałem o tym do Rzymu, ale jak zwykle odpowiedzią jest milczenie...

- Bo też to bardzo ryzykowne - zauważyłem - nieść wiarę na inne planety...

- A co mieliśmy robić? Kościół nie śpieszy się, Ecciesia nonfestinat, jak wiadomo, bo królestwo jego nie jest z tego świata, ale kiedy kolegium kardynałów obradowało i wahało się, tymczasem na planetach zaczęły jak grzyby po deszczu wyrastać misje kalwinów, baptystów, redemptorystów, mariawitów, adwentystów i sam nie wiem jakie jeszcze! Musieliśmy więc ratować, co się da. No, drogi panie, skoro już to powiedziałem... pójdź pan ze mną.

Ojciec Lacymon wprowadził mnie do swego gabinetu. Jedną ścianę zajmowała olbrzymia błękitna mapa nieba gwiazdowego; cała jej prawa strona była zaklejona papierem.

- Widzi pan! - wskazał tę część zakrytą.

- Cóż to oznacza?

- Zgubę, drogi panie. Zgubę ostateczną. Obszary te zamieszkują ludy o niesłychanie wysokiej inteligencji. Głoszą one materializm, ateizm i zalecają skupiać wszystkie wysiłki wokół rozwoju nauki, techniki i doskonalenia warunków życia na planetach. Posyłaliśmy do nich naszych najmędrszych misjonarzy, ojców salezjanów, benedyktynów, dominikanów, ba, nawet jezuitów, natchnionych głosicieli słowa bożego, mówców miodoustych; wszyscy, wszyscy powracali ateistami!!

Ojciec Lacymon podszedł nerwowo do stołu.

- Był u nas ojciec Bonifacy, pamiętam go jako jednego z najbardziej świątobliwych zakonników; dni i noce spędzał na modłach, leżąc krzyżem, prochem były dlań wszystkie sprawy świata, nie znał innego zajęcia jak odmawianie różańca, ani większej radości od mszy, a po trzech tygodniach pobytu tam - tu ojciec Lacymon wskazał zalepioną część mapy - wstąpił na politechnikę i napisał tę oto książkę! - Ojciec Lacymon podjął i natychmiast z obrzydzeniem rzucił na stół gruby tom. Przeczytałem tytuł: O sposobach powiększenia bezpieczeństwa lotów rakietowych.

- Bezpieczeństwo marnego ciała przełożył nad zabezpieczenie ducha, czy to nie potworne?! Wysłaliśmy alarmujące raporty i tym razem stolica apostolska nie zwlekała. Przy współpracy specjalistów z ambasady amerykańskiej w Rzymie, Akademia Papieska opracowała te oto dzieła. - Ojciec Lacymon podszedł do wielkiego kufra i otworzył go; wnętrze pełne było grubych tomów in quarto.

- Jest tu około dwustu tomów przedstawiających z największą szczegółowością metody gwałtu, terroru, sugestii, szantażu, wymuszania, hipnozy, zatruwania, tortur i odruchów warunkowych, których oni używają do tępienia wiary. Włosy mi wstawały na głowie, kiedy to przeglądałem. Tam są fotografie, zeznania, protokoły, dowody rzeczowe, opowiadania naocznych świadków i Bóg wie co jeszcze. Zachodzę w głowę, jak oni to wszystko tak prędko zrobili i co to znaczy technika amerykańska, bo drogi panie. .. rzeczywistość jest o wiele straszniejsza!

Ojciec Lacymon podszedł do mnie i paląc mi ucho oddechem, szeptał:

- Jestem tu na miejscu, więc orientuję się najlepiej... panie. Oni nie męczą, nie przymuszają do niczego, nie torturują ani nie wkręcają do głowy śrubek, tylko po prostu uczą, co to jest Wszechświat, skąd wzięło się życie, jak się rodzi świadomość i jak stosować naukę na pożytek powszechny. Mają dowód, z którego pomocą potrafią wykazać, jak dwa a dwa jest cztery, że cały świat jest wyłącznie materialny. Ze wszystkich moich misjonarzy ocalił wiarę jeden tylko ojciec Serwacy, i to tylko dlatego, że jest głuchy jak pień i nie słyszał, co do niego mówili! Tak, to jest gorsze od tortur, drogi panie! Miałem tu młodą zakonnicę, karmelitankę, uduchowione dziecko, oddane tylko niebu; wciąż pościła, umartwiała się, miała stygmaty, widzenia, obcowała ze świętymi, szczególnie upodobała sobie świętą Melanię i całym sercem ją naśladowała; mało tego, od czasu do czasu dostrzegała nawet archanioła Gabriela...

Pewnego dnia wyruszyła tam - ojciec Lacymon wskazał prawy brzeg mapy. - Spokojnie jej na to pozwoliłem, ponieważ była uboga duchem, a do takich należy Królestwo Niebieskie; jak tylko człowiek zaczyna myśleć: a co, a skąd, a jak, zaraz otwierają się otchłanie herezji. Byłem pewny, że argumenty tej ich mądrości nie będą się jej imać; i otóż, kiedy tam przybyła, po pierwszym publicznym widzeniu świętych połączonym z napadem ekstazy religijnej uznali ją za neurotyczkę, czy jak to się nazywa, i leczyli ją kąpielami, ogrodnictwem, dali jej jakieś zabawki, jakieś lalki; po czterech miesiącach wróciła, w jakim stanie!

Ojciec Lacymon zadrżał.

- Co się z nią stało? - spytałem z litością.

- Przestała miewać widzenia, wstąpiła na kurs pilotów rakietowych i poleciała z ekspedycją badawczą do jądra Galaktyki, biedne dziecko! Słyszałem niedawno, że objawiła się jej święta Melania, i serce zadrżało we mnie od radosnej nadziei, ale okazało się, że jej się tylko ciotka śniła. Powiadam panu, klęska, ruina, upadek. Naiwni ci specjaliści amerykańscy; awizują mi właśnie pięć ton książek i literatury opisującej okrucieństwa wrogów wiary. O, żebyż o n i zechcieli prześladować religię, żeby zamykali kościoły, rozpędzali wiernych, ale niestety, nic podobnego, na wszystko pozwalają: i na odprawianie nabożeństw, i na szkolnictwo duchowe, tyle że rozpowszechniają swe dowody i teorie. Przez jakiś czas próbowaliśmy tej metody - ojciec Lacymon wskazał mapę - ale nie dała rezultatów.

- Przepraszam, jakiej metody?

- No, zalepiliśmy tę część Wszechświata papierem i ignorowaliśmy jej istnienie, ale to nie pomogło. Obecnie mówi się w Rzymie o krucjacie w obronie wiary.

- Co ojciec o tym sądzi?

- Owszem, nie byłoby to złe; gdyby się wysadziło ich planety, zburzyło miasta, spaliło księgi, a ich samych wytłukło do nogi, może udałoby się ocalić naukę miłości bliźniego, ale kto ma pociągnąć na tę krucjatę? Memnogowie? Arpetuzańczycy może? Pusty śmiech mnie chwyta, a zarazem trwoga!

Zapadło głuche milczenie. Zdjęty głębokim współczuciem, położyłem dłoń na ramieniu steranego kapłana, by go pokrzepić uściskiem; w tym momencie coś wyśliznęło mi się z rękawa, zabłysło i stuknęło o podłogę. Któż opisze moją radość i zaskoczenie, kiedy poznałem mój scyzoryk. Jak się okazało, przez cały czas najspokojniej tkwił pod podszewką kurtki, gdzie dostał się przez dziurkę w kieszeni!


 
PODRÓŻ DWUDZIESTA TRZECIA

 

W Kosmozoologii, znanym dziele profesora Tarantogi, wyczytałem o planecie krążącej wokół gwiazdy podwójnej Erpeya, tak małej, że jeśliby wszyscy jej mieszkańcy naraz opuścili domy, nie pomieściliby się na jej powierzchni inaczej, jak tylko podnosząc jedną nogę. Aczkolwiek profesor Tarantoga uchodzi za znakomity autorytet, twierdzenie to wydało mi się przesadne i postanowiłem sam zbadać jego prawdziwość.

Podróż miałem urozmaiconą; przy zmiennej 463 zepsuł mi się silnik i rakieta zaczęła spadać na gwiazdę, co mnie zaniepokoiło, albowiem temperatura tej Cepheidy wynosi 600 000 stopni Celsjusza. Upał rósł z każdą chwilą i w końcu stał się tak nieznośny, że nie mogłem pracować inaczej, jak tylko wcisnąwszy się do wnętrza małej lodówki, w której trzymam zazwyczaj żywność - zaiste dziwny zbieg okoliczności, bo ani mi w głowie postało, że niebawem znajdę się w podobnej sytuacji. Szczęśliwie usunąwszy defekt, już bez przeszkód doleciałem do Erpeya. Podwójna ta gwiazda składa się z dwu słońc: jedno jest wielkie, czerwone jak piec i niezbyt gorące, drugie zaś, błękitne, wyrzuca przeraźliwy żar. Sama planeta była rzeczywiście tak mała, że odnalazłem ją z wielkim trudem dopiero po przetrząśnięciu całej okolicznej próżni. Mieszkańcy jej, Bżutowie, przyjęli mnie nader gościnnie.

Przedziwnie piękne są kolejne wschody i zachody obu słońc; osobliwe widoki powstają także przy ich zaćmieniach. Przez pół doby świeci słońce czerwone i wtedy wszystkie przedmioty wyglądają jakby skąpane we krwi, w drugiej połowie przyświeca słońce błękitne, tak potężne, że trzeba chodzić z zamkniętymi stale oczami; mimo to widzi się zupełnie znośnie. Nie znając wcale ciemności Bżutowie porę błękitną nazywają dniem, czerwoną zaś nocą. Miejsca jest na planecie, w samej rzeczy, niesłychanie mało, ale Bżutowie, istoty bardzo inteligentne, posiadające wielką wiedzę, zwłaszcza w zakresie fizyki, doskonale radzą sobie z tą trudnością; co prawda sposób, jakiego używają, przedstawia pewną osobliwość. Oto w odpowiednim urzędzie z każdego mieszkańca planety zdejmuje się za pomocą precyzyjnego aparatu rentgenowskiego tak zwany rysopis atomowy, to jest dokładny plan ukazujący wszystkie co do jednej materialne molekuły, cząsteczki białka i związki chemiczne, z jakich zbudowane jest jego ciało. Gdy nadchodzi pora spoczynku, Bżut wsuwa się przez malutkie drzwiczki do specjalnego aparatu i w środku zostaje rozpylony na drobne atomy. Zajmując w takiej postaci bardzo mało miejsca spędza noc, rano zaś o wyznaczonej porze budzik uruchamia aparat, który na podstawie rysopisu atomowego zespala na powrót wszystkie cząsteczki we właściwym porządku i kolejności, drzwiczki się otwierają i Bżut, tak przywrócony do życia, udaje się, parę razy ziewnąwszy, do pracy.

Bżutowie zachwalali mi korzystne strony tego obyczaju podkreślając, że nie ma przy nim mowy o bezsenności, majakach nocnych, zmorach czy koszmarach sennych, albowiem aparat rozpyla ciało na atomy odbierając mu życie i przytomność. Podobnego sposobu używają oni także w rozlicznych innych okolicznościach, jak na przykład: w poczekalniach lekarzy czy w urzędach, gdzie zamiast krzeseł stoją małe, na różowo i niebiesko pomalowane skrzynki aparatów, na niektórych posiedzeniach i zebraniach, jednym słowem, wszędzie tam, gdzie człowiek skazany jest na nudę i bezczynność i nic zgoła nie robiąc pożytecznego, faktem swego istnienia zajmuje tylko miejsce. W ten sam pomysłowy sposób zwykli Bżutowie podróżować: kto chce udać się gdziekolwiek, pisze na kartce adres, nakleja go na małej kasetce, którą podstawia pod aparatem, wchodzi do środka i rozpylony na atomy przedostaje się do kasetki. Istnieje umyślna instytucja, coś w rodzaju naszej poczty, która ekspediuje takie przesyłki według adresu. Jeżeli ktoś śpieszy się szczególnie, przesyła się telegrafem jego rysopis atomowy do miejsca przeznaczenia, a tam odtwarza się go w aparacie. Oryginalnego Bżuta rozproszkowuje się tymczasem i oddaje do archiwum. Taki sposób telegraficznego podróżowania, jako nadzwyczaj szybki i prosty, ma w sobie wiele kuszącego, kryje jednak i pewne niebezpieczeństwa. Akurat kiedy przyjechałem, prasa donosiła o niesłychanym wypadku, jaki właśnie się wydarzył. Oto pewien młody Bżut imieniem Termofeles miał się udać do miejscowości położonej na drugiej półkuli planety, aby wziąć tam ślub. Pragnąc, z niecierpliwością zrozumiałą u zakochanego, jak najszybciej stanąć przed wybraną, udał się na pocztę i został przetelegrafowany; ledwo się to stało, urzędnika telegrafu odwołują w jakiejś nie cierpiącej zwłoki sprawie, a jego zastępca nie wiedząc nic o tym, że Termofeles został już wysłany, depeszuje jego rysopis po raz drugi i oto przed stęsknioną narzeczoną staje dwu Termofelesów, podobnych do siebie jak dwie krople wody. Trudno opisać przeraźliwe pomieszanie i bezradność nieszczęsnej i całego orszaku weselnego. Usiłowano namówić jednego z Termofelesów, żeby zechciał poddać się rozproszeniu na atomy i tym samym zakończył przykry incydent, lecz spełzło to na niczym, albowiem każdy z nich twierdził uparcie, że on jest właśnie tym prawdziwym, jedynym Termofelesem. Sprawa poszła do sądu i toczyła się przez różne instancje. Już po moim odlocie zapadł wyrok sądu najwyższego, nie potrafię więc powiedzieć, jak się sprawa skończyła.

Bżutowie namawiali mnie serdecznie, abym zakosztował ich sposobu wypoczywania i podróży, zapewniając, że omyłki podobne do opisanej są największą rzadkością i że sam proces nie ma w sobie nic zagadkowego czy nadprzyrodzonego, albowiem, jak dobrze wiadomo, żywe organizmy są zbudowane z tej samej materii, co wszystkie otaczające nas przedmioty, planety jak i gwiazdy; cała różnica leży jedynie we wzajemnym połączeniu i układzie cząstek. Rozumiałem te argumenty doskonale, mimo to jednak głuchy byłem na namowy.

Pewnego wieczora zdarzyła mi się osobliwa przygoda. Przyszedłem do znajomego Bżuta zapomniawszy uprzednio powiadomić go telefonicznie o wizycie. W pokoju, do którego wszedłem, nie było nikogo. Szukając gospodarza otwierałem po kolei rozmaite drzwi (w niesłychanej, ale normalnej w mieszkaniach Bżutów ciasnocie), na koniec uchyliwszy drzwiczki mniejsze od innych ujrzałem jak gdyby wnętrze niewielkiej lodówki, puste całkiem z wyjątkiem półki, na której stała nieduża kasetka wypełniona szarawym proszkiem. Raczej bezmyślnie wziąłem do ręki garść tego proszku, wtem na odgłos otwieranych drzwi drgnąłem i wysypałem go na podłogę.

- Co robisz, szanowny cudzoziemcze! - zawołał syn owego Bżuta, bo to on wszedł właśnie. - Uważaj, rozsypujesz mi tatusia!

Usłyszawszy te słowa przeląkłem się i zmartwiłem niezmiernie, lecz malec zawołał:

- To nic, to nic, nie przejmuj się! - Wybiegł na dwór i po kilku minutach wrócił przynosząc sporą bryłę węgla, torebkę cukru, szczyptę siarki, mały gwoździk i przy garść zwykłego piasku; wrzucił wszystko do kasetki, zamknął drzwiczki i nacisnął wyłącznik. Usłyszałem coś w rodzaju głuchego westchnienia czy mlaśnięcia, drzwiczki otwarły się i oto mój znajomy Bżut ukazał się w nich śmiejąc się z mego pomieszania, zdrowy i nienaruszony. Spytałem go później w czasie rozmowy, czy nie uczyniłem mu szkody rozsypując część materii jego ciała i w jaki sposób syn jego tak łatwo mógł naprawić mój niezręczny postępek.

- Ach to głupstwo - powiedział - nie zaszkodziłeś mi w najmniejszej mierze, cóż znowu! Znasz chyba, miły cudzoziemcze, wyniki badań fizjologicznych; powiadają one, że wszystkie atomy naszego ciała nieustannie wymieniają się na nowe; jedne związki rozpadają się, inne powstają; ubytek zastąpiony zostaje dzięki pobieraniu pokarmów i napojów, a także dzięki procesom oddechowym: wszystko to razem zwie się przemianą materii. Tak więc atomy, jakie składały się na twoje ciało jeszcze przed rokiem, dawno już je opuściły i bujają w najdalszych okolicach; nie zmieniona pozostaje jedynie ogólna struktura organizmu, wzajemny układ materialnych cząsteczek. W sposobie, jakim syn mój uzupełnił zasób materii niezbędny dla mego odtworzenia, nie ma nic niezwykłego, ciała nasze składają się przecież z węgla, siarki, wodoru, tlenu, azotu i szczypty żelaza, a substancje, które przyniósł, zawierają te właśnie pierwiastki. Proszę cię, pozwól do wnętrza aparatu, a sam przekonasz się, jaki to niewinny zabieg...

Odmówiłem uprzejmemu gospodarzowi i przez czas jakiś wahałem się jeszcze, czy skorzystać z podobnych propozycji, w końcu jednak, po dłuższej walce wewnętrznej, powziąłem śmiałą decyzję. W urzędzie rentgenowskim prześwietlono mnie i sporządzono mój rysopis atomowy, następnie zaś udałem się do owego znajomego. Z wciśnięciem się do aparatu miałem pewne trudności, albowiem jestem dość pokaźnej tuszy, tak że uprzejmy gospodarz musiał mi pomóc; drzwiczki udało się zamknąć dopiero dzięki pomocy rodziny. Zamek trzasnął i zrobiło się ciemno.

Tego, co się działo dalej, nie pamiętam. Poczułem tylko, że jest mi bardzo niewygodnie i brzeg półki uwiera mnie w ucho, zanim jednak zdążyłem się poruszyć, drzwiczki otwarły się i wydostałem się z aparatu. Spytałem zaraz, dlaczego poniechano eksperymentu, lecz gospodarz oświadczył mi z pogodnym uśmiechem, że się mylę. Jakoż spojrzawszy na ścienny zegar przekonałem się, że istotnie przebywałem we wnętrzu aparatu przez dwanaście godzin bez najmniejszej świadomości. Jedyna drobna niedogodność polegała na tym, że mój zegarek kieszonkowy wskazywał godzinę, w której wszedłem do aparatu, albowiem będąc tak samo jak ja rozproszony na atomy, nie mógł oczywiście chodzić.

Bżutowie, z którymi łączyły mnie więzy sympatii coraz serdeczniej szej, opowiadali mi o innych jeszcze zastosowaniach aparatu: panuje u nich zwyczaj, że wybitni uczeni, jeśli trapi ich jakiś problem, którego nie potrafią pokonać, przebywają we wnętrzu aparatów przez lat kilkadziesiąt, potem wskrzeszeni wychylają się na świat, pytając, czy ów problem został już rozwiązany, a jeśli to nie nastąpiło, ponownie poddają się rozatomowaniu i tak postępują do skutku.

Po pierwszym pomyślnym eksperymencie takiej nabrałem śmiałości, tak zasmakowałem w nie znanym dotąd sposobie odpoczywania, że nie tylko noce, ale każdą wolną chwilę spędzałem rozatomowany; można to było uczynić w parku, na ulicy, gdyż wszędzie stoją aparaty podobne do skrzynek na listy z małymi drzwiczkami. Trzeba tylko pamiętać o nastawieniu budzika na właściwą porę; osoby roztargnione zapominają o tym czasem i mogłyby spoczywać we wnętrzu aparatu przez wieczność, istnieje jednak specjalna instytucja kontrolerów, którzy co miesiąc sprawdzają wszystkie aparaty.

Pod koniec pobytu na planecie stałem się już zupełnym entuzjastą obyczaju Bżutów i stosowałem go, jakem już rzekł, na każdym kroku. Za tę pochopność przyszło mi, niestety, drogo zapłacić. Oto bowiem pewnego razu aparat, w którym przebywałem, odrobinę się zaciął i kiedy rano budzik włączył kontakty, odbudował mnie błyskawicznie nie w postaci zwykłej, lecz Napoleona Bonapartego w mundurze cesarskim przepasanym trójkolorową szarfą Legii Honorowej, ze szpadą u boku, z kapiącym od złota pierogiem na głowie oraz berłem i jabłkiem w rękach - i tak ukazałem się moim zdumionym Bżutom. Zaraz mi poradzili, żebym się poddał przeróbce w najbliższym aparacie nie popsutym, co nie przedstawi najmniejszej trudności, albowiem stoi do dyspozycji mój wierny rysopis atomowy, aliści tak zraziłem się do samej idei, że zadowoliłem się jedynie przemianą pieroga w czapkę z nausznikami, szpady w komplet nakryć stołowych, a berła i jabłka w parasol. Kiedym już siedział u steru rakiety i pozostawił planetę daleko za sobą w mrokach wiecznej nocy, przyszło mi nagle do głowy, że postąpiłem lekkomyślnie pozbawiając się namacalnych dowodów, które dodałyby wiarogodności moim słowom, lecz było już za późno.


 
PODRÓŻ DWUDZIESTA CZWARTA

 

Dnia tysiącznego szóstego po opuszczeniu układu lokalnego Mgławicy Nereidy zauważyłem na ekranie rakiety plamkę, którą usiłowałem zetrzeć irchową ściereczką. W braku innego zajęcia polerowałem i czyściłem ekran przez cztery godziny, zanim się zorientowałem, że plamka jest planetą, która powiększa się z wielką szybkością. Okrążywszy to ciało niebieskie zauważyłem z niemałym zdziwieniem, że rozległe jego kontynenty pokrywają regularne wzory i desenie geometryczne. Wylądowałem z zachowaniem należytej ostrożności pośrodku szczerej pustyni. Pokrywały ją niewielkie, okrągłe placki półmetrowej może średnicy; twarde, lśniące, jak gdyby toczone, ciągnęły się one długimi szeregami w różne strony, układając się w figury zauważone przeze mnie poprzednio ze znacznej wysokości. Niebawem po dokonaniu wstępnych badań zasiadłem do steru i uniósłszy się w przestwór, poszybowałem tuż nad gruntem, poszukując rozwiązania zagadki owych placków, które niezmiernie mię intrygowały. W czasie dwugodzinnego lotu odkryłem, jedno po drugim, trzy olbrzymie, piękne miasta; opuściłem się ha plac jednego, aliści było zupełnie puste; domy, wieże, place, wszystko stało wymarłe, nigdzie ni śladu życia, żadnych znamion gwałtu czy kataklizmu żywiołowego. W coraz większym zadziwieniu i pomieszaniu pofrunąłem dalej. Koło południa znalazłem się nad rozległym płaskowyżem. Zauważywszy lśniącą jakąś budowlę, wokół której coś się poruszało, natychmiast wylądowałem. Z kamienistej równiny wznosił się pałac, cały jaśniejący, jakby wyrzeźbiony z jednego diamentu; do jego wrót złocistych wiodły szerokie marmurowe schody; u ich stóp krzątało się kilkadziesiąt nie znanych mi istot. Przyjrzałem im się z bliska i doszedłem do wniosku, że jeśli mnie tylko oko nie myli, niechybnie muszą być żywe, co więcej, tak podobne były (zwłaszcza z dala) do ludzi, że określiłem je mianem animal hominiforme; miałem tę nazwę już gotową, albowiem wykoncypowałem sobie w czasie podróży rozmaite określenia, żeby mieć je w zapasie na podobne okoliczności. Animal hominiforme to było naprawdę dobre, albowiem istoty chodziły na dwu nogach, miały ręce, głowy, oczy, uszy i usta; co prawda usta te znajdowały się pośrodku czoła, uszy pod brodą (i to po parze z każdej strony), oczu zaś aż dziesięcioro, różańcem umieszczonych na policzkach, ale podróżnikowi, który, jak ja, odkrył w swych wyprawach najdziwaczniejsze twory, istoty te do złudzenia przypominały ludzi.

Zbliżywszy się do nich na rozsądną odległość spytałem, co robią. Nie odpowiedzieli zaglądając pilnie do wnętrza diamentowych luster wznoszących się z najniższego stopnia schodów. Usiłowałem przerwać im tę czynność raz, drugi, trzeci, a widząc, że nie odnosi to najmniejszego skutku, zniecierpliwiony potrząsnąłem jednego energicznie za ramię. Wówczas wszyscy zwrócili się w moją stronę i jakby mnie dostrzegli dopiero teraz, spoglądali z pewnym zadziwieniem to na mnie, to na moją rakietę, po czym zadali mi kilka pytań, na które ochoczo odpowiedziałem. Ponieważ co chwila przerywali rozmowę, żeby popatrzeć w diamentowe zwierciadła, obawiałem się, czy też zdołam wypytać ich należycie, w końcu jednak udało mi się skłonić jednego, by sumiennie zaspokoił moją ciekawość. Indiota ów (zwą się bowiem, jak mi rzekł, Indiotami) usiadł ze mną na kamieniach opodal schodów. Rad byłem, że on właśnie jest moim rozmówcą, albowiem odznaczał się niepoślednim rozumem, który zdradzał blask dziesięciorga oczu jaśniejących pośród policzków. Zarzuciwszy uszy na ramiona, w taki to sposób odmalował mi historię swoich ziomków:

- Obcy wędrowcze! Musisz wiedzieć, że jesteśmy narodem o długiej i wspaniałej przeszłości. Ludność tej planety z dawien dawna dzieliła się na Spirytów, Dostojnych i Tyrałów. Spiryci zagłębiali się w dociekaniu istoty Wielkiego Indy, który umyślnym aktem twórczym stworzył Indiotów, osadził ich na tym globie, a w niepojętej łaskawości otoczył go gwiazdami rozjaśniającymi noce, a także przysposobił Ogień Słoneczny, aby oświetlał nasze dni i zsyłał nam dobroczynne ciepło. Dostojni ustanawiali daniny, wykładali znaczenie praw państwowych i pełnili pieczę nad fabrykami, w których skromnie trudzili się Tyrałowie. Tak wszyscy pospołu pracowali dla dobra ogólnego. Żyliśmy w zgodzie i harmonii; cywilizacja nasza rozkwitała coraz pyszniej. W ciągu wieków wynalazcy budowali maszyny ułatwiające pracę i gdzie w starożytności gięły się zlane potem grzbiety stu Tyrałów, tam po upływie stuleci stało przy maszynie ledwo kilku. Uczeni nasi doskonalili maszyny coraz bardziej i naród radował się z tego, lecz nadchodzące wydarzenia okazały, jak okrutnie radość ta była niewczesna. Oto pewien uczony konstruktor stworzył Nowe Maszyny, tak wyborne, że potrafiły pracować zupełnie samodzielnie, bez jakiegokolwiek nadzoru. I to był początek katastrofy. W miarę jak w fabrykach pojawiały się Nowe Maszyny, rzesze Tyrałów traciły pracę, a nie otrzymując wynagrodzenia stawały w obliczu śmierci głodowej...

- Pozwól, Indioto - spytałem - a co się działo z dochodem, który przynosiły fabryki?

- Jakże - odparł mój rozmówca - dochód przypadał prawowitym właścicielom, Dostojnym. Tak więc, jak ci mówiłem, groźba zagłady zawisła...

- Ale co mówisz, godny Indioto! - zawołałem - toć wystarczyło uczynić fabryki własnością pospólną, żeby Nowe Maszyny obróciły się dla was w błogosławieństwo!

Ledwom to wyrzekł, Indiota zadrżał, mrugnął trwożnie dziesięciorgiem oczu i zastrzygł uszami, badając, czy nikt z jego towarzyszy krzątających się przy schodach nie usłyszał moich słów.

- Na dziesięć nosów Indy, błagam cię, przybyszu, nie wygłaszaj tak okropnych herezji, które są niecnym zamachem na podstawę naszych swobód! Wiesz, że prawo nasze najwyższe, zwane zasadą swobodnej inicjatywy obywatelskiej, głosi, iż nikt nie może być do niczego niewolony, przymuszany lub choćby nakłaniany, jeżeli sobie tego nie życzy. Któż by tedy ośmielił się zabrać Dostojnym fabryki, skoro wolą ich było lubować się stanem posiadania?! Byłoby to najokropniejszym pogwałceniem wolności, jakie można sobie tylko wyobrazić. Tak tedy, jakem ci już powiedział, Nowe Maszyny wytwarzały mnóstwo niezmiernie tanich towarów i przedniej żywności, lecz Tyrałowie niczego zgoła nie kupowali, nie mieli bowiem za co.,.

- Ależ, mój Indioto! - zawołałem - nie twierdzisz chyba, że Tyrałowie postępowali tak dobrowolnie? Gdzież była wasza wolność, wasze swobody obywatelskie?!

- Ach, godny przybyszu - odparł z westchnieniem Indiota - prawa nadal w pełnym były poszanowaniu, jednakże mówią one tylko o tym, że obywatelowi wolno czynić ze swą własnością i pieniędzmi, co zechce, ale nie o tym, skąd je ma wziąć. Tyrałów nikt nie gnębił, nikt ich do niczego nie przymuszał, owszem, nadal byli zupełnie wolni i mogli czynić, co im się żywnie podobało, a jednak zamiast radować się taką pełnią swobody, ginęli jak muchy. .. Położenie stawało się coraz straszliwsze: w składach fabrycznych pod niebo rosły góry towarów, których nikt nie kupował, ulicami zaś wlokły się do cieni podobne chmary zabiedzonych Tyratów. Władający państwem Wysoki Durynał, godne zgromadzenie Spirytów i Dostojnych, obradował przez rok okrągły nad zaradzeniem złu. Członkowie jego wygłaszali długie mowy z największym zapamiętaniem szukając wyjścia z dylematu, aliści wysiłki ich spełzły na niczym. Zaraz na początku obrad pewien członek Durynału, autor znakomitego dzieła o istocie swobód indiockich, zażądał, by konstruktorowi Nowych Maszyn odebrano wieniec laurowy i w zamian wyłupiono mu dziewięć oczu. Sprzeciwili się temu Spiryci prosząc o litość dla wynalazcy w imieniu Wielkiego Indy. Przez cztery miesiące Durynał zagłębiał się w dociekaniu, czy wymyślając Nowe Maszyny konstruktor pogwałcił ustawy państwowe, czy nie. Zgromadzenie podzieliło się na dwa obozy, nawzajem zaciekle się zwalczające. Sporowi temu kres położył wreszcie pożar archiwum, który strawił wszystkie protokoły posiedzeń, a że nikt z wysokich członków Durynału nie pamiętał, jakie w tej sprawie zajmował stanowisko, rzecz cała upadła. Powstał potem projekt, by namówić Dostojnych, właścicieli fabryk, do zaniechania budowy Nowych Maszyn; Durynał wyłonił w tym celu mieszaną komisję, aliści ani jej błagania, ani prośby nie odniosły najmniejszego skutku. Odrzekli oni, iż Nowe Maszyny pracują taniej i szybciej od Tyratów i że produkować tym sposobem jest ich umiłowanym życzeniem. Wysoki Durynat jął obradować dalej. Był projekt ustawy, żeby właściciele fabryk oddawali ustaloną cząstkę dochodu Tyrałem, aliści i ten wniosęk upadł, bo jak słusznie podniósł Archispiryta Nolab, takie darmowe dawanie środków utrzymania zdemoralizowałoby i poniżyło dusze Tyratów. Tymczasem góry wytwarzanych towarów rosły i na koniec przesypywać się jęty przez mury okalające fabryki, a dręczeni głodem Tyrałowie ściągali ku nim tłumnie, wznosząc groźne okrzyki. Próżno Spiryci z największą dobrocią tłumaczyli im, że w taki sposób powstają przeciw prawom państwa i ośmielają się sprzeciwiać niepojętym wyrokom Indy, że winni los swój znosić w pokorze, gdyż umartwiając ciała, na niepojęte wyżyny podnoszą swoje dusze i zyskują pewność niebiańskiej nagrody. Tyrałowie atoli okazali się głusi na te mądre słowa i dla poskromienia ich złośliwych zakusów trzeba było używać zbrojnych straży.

Wówczas Wysoki Durynał zawezwał przed swe oblicze uczonego konstruktora Nowych Maszyn i takimi przemówił doń słowy:

”Mężu uczony! Wielkie niebezpieczeństwo zagraża naszemu państwu, albowiem w masach Tyratów rodzą się buntownicze, przestępcze myśli. Dążą oni do obalenia naszych wspaniałych swobód, do pogwałcenia prawa swobodnej inicjatywy! Musimy wszystkie siły wytężyć w obronie wolności. Rozważywszy dokładnie rzecz całą, doszliśmy do przekonania, że nie uporamy się z zadaniem. Nawet najobficiej cnotami obdarzony, doskonały i skończony Indiota daje się powodować uczuciami, bywa chwiejny, stronniczy, omylny i nie może kusić się o decyzję w sprawie zarazem tak zawiłej i doniosłej. Dlatego masz nam w ciągu sześciu miesięcy wybudować Machinę do Rządzenia, precyzyjnie rozumującą, ściśle logiczną, doskonale obiektywną, nie znającą, co to wahanie, emocje i lęk, które mącą zazwyczaj działanie żywego umysłu. Niechaj machina ta będzie tak bezstronna, jak bezstronne jest światło słońca i gwiazd. Gdy ją wzniesiesz i uruchomisz, przekażemy jej brzemię władzy, zbyt ciężkie dla steranych naszych barków”.

”Tak będzie, Wysoki Durynale - przemówił konstruktor - ale jaka ma być podstawowa zasada działania Machiny?”

”Będzie nią, oczywista, zasada swobody inicjatywy obywatelskiej. Machina ta nie śmie niczego zgoła nakazywać ani zakazywać obywatelom; może, owszem, odmienić warunki naszego bytowania, ale zawsze musi uczynić to w formie propozycji, przedstawiając nam możliwości, między którymi będziemy wedle woli wybierać”.

”Tak będzie. Wysoki Durynale! - odparł konstruktor - ale to przykazanie dotyczy głównie sposobów działania, ja atoli pytam o cel ostateczny. Do czego dążyć ma owa Machina?”

”Państwu naszemu zagraża chaos; szerzy się bezład i nieposzanowanie praw. Niechaj Machina zaprowadzi Ład Najwyższy na planecie, niechaj wprowadzi w życie, umocni i ustali Porządek Doskonały i Absolutny”.

”Będzie, jakoście rzekli! - odparł konstruktor. - Zbuduję w przeciągu sześciu miesięcy Dobrowolny Upowszechniacz Porządku Absolutnego. Podejmując się tego dzieła, żegnam was...”

”Zaczekaj jeszcze! - rzekł jeden z Dostojnych. - Machina, którą stworzysz, winna działać nie tylko w sposób doskonały, ale i przyjemny, to znaczy, dzieła jej winny budzić wrażenia lube, zadowalające subtelny zmysł estetyczny...”

- Konstruktor skłonił się i odszedł w milczeniu. Pracując z wytężeniem, wspomagany przez hufiec bystrych asystentów, wzniósł Machinę do Rządzenia - tę właśnie, którą widzisz na skraju horyzontu jako małą ciemną plamkę, obcy przybyszu. Jest ona ogromem zadziwiających cylindrów żelaznych, w których wnętrzu bez ustanku drży coś i pała. Dzień jej uruchomienia był wielkim świętem państwowym; najstarszy Archispiryta poświęcił ją uroczyście, za czym Wysoki Durynał przekazał jej pełnię władzy nad krajem. Wówczas Dobrowolny Upowszechniacz Porządku Absolutnego gwizdnął przeciągle i przystąpił do dzieła.

Przez sześć dni Machina pracowała okrągłą dobęę jak kaczki, rozbiegły się po całej planecie, docierając do najodleglejszych zakątków. Gdziekolwiek przybyły, skupiały się u składów fabrycznych i przemawiając w sposób wdzięczny i zrozumiały domagały się różnych towarów, za które płaciły bez ociągania. W przeciągu tygodnia składy opróżniły się i Dostojni właściciele fabryk odetchnęli mówiąc: “Zaiste, wyborną Machinę zbudował nam konstruktor!” Istotnie, podziw brał, gdy się widziało, jak owe automaty używały zakupionych przedmiotów: odziewały się w brokaty i atłasy, maściły kosmetykami osie, paliły tytoń, czytały książki roniąc nad smętnymi łzy syntetyczne, ba, potrafiły nawet w sztuczny sposób spożywać przeróżne smakołyki (wprawdzie bez pożytku dla siebie, gdyż pędzone były elektrycznością, ale za to z korzyścią dla wytwórców). Jedyne tylko masy Tyrałów najmniejszego nie wyrażały zadowolenia, przeciwnie, rozlegały się wśród nich szemrania coraz zawziętsze. Dostojni wszakże oczekiwali z otuchą nowych, dalszych kroków Machiny, które nie dały na siebie czekać.

Zgromadziła ona wielkie zapasy marmuru, alabastru, granitu , kryształu górskiego, brył miedzi, worów złota, srebra i tafli jaspisu, po czym grzechocząc i dymiąc przeraźliwie wzniosła budowlę, jakiej oko Indioty dotąd nie widziało - ten oto Dworzec Tęczowy, przybyszu, który wznosi się przed tobą!

Spojrzałem. Właśnie słońce wychynęło zza chmury i promienie jego zagrały w szlifowanych ścianach rozszczepiając się na płomienie szafiru i soczystej czerwieni; tęczowe smugi zdawały się polatywać i drżeć wokół naroży i bastionów, dach zaś, ozdobiony smukłymi wieżyczkami, gorzał, cały wykładany łuską ze złota. Rozkoszowałem się wspaniałym tym widokiem, Indiota zaś ciągnął; - Po całej planecie rozeszła się wieść o tej przedziwnej budowie. Istne pielgrzymki poczęły ciągnąć tu z krain najdalszych. Gdy tłumy zaległy błonia, Machina rozwarła metalowe wargi i tak przemówiła:

- Dnia pierwszego miesiąca Łuskwiny rozewrę jaspisowe wrota Dworca Tęczowego, a wtedy każdy Indiota, znakomity czy nieznany, będzie mógł wedle swej woli wejść do środka i zakosztować wszystkiego, co go tam czeka. Do tego czasu powściągnijcie waszą ciekawość z dobrawoli, tak jak ją potem z dobrawoli będziecie zaspokajać.

Jakoż rankiem pierwszego dnia Łuskwiny w powietrze uderzyły srebrne fanfary i z głuchym chrzęstem otwarły się wrota Dworca. Tłumy poczęły wpływać do środka rzeką trzy razy szerszą od bitego gościńca, który łączy dwa nasze grody stołeczne, Debilię i Moronę. Przez cały dzień ciągnęły masy Indiotów, lecz nie ubywało ich na błoniu, gdyż z głębi kraju napływały coraz nowe. Machina świadczyła im gościnność; czarne automaty nurkując w ciżbie roznosiły napoje rzeźwiące i pokrzepiającą strawę. Tak rzeczy biegły przez dni piętnaście. Tysiące, dziesiątki tysięcy, miliony wreszcie Indiotów wpłynęły do wnętrza Dworca Tęczowego, lecz z tych, co tam wchodzili, nikt nie wracał.

Ten i ów dziwił się, co by to mogło znaczyć i gdzie podziewają się takie masy ludu, lecz te pojedyncze głosy tonęły w hucznym rytmie muzyki marszowej; automaty uwijały się bystro, pojąc spragnionych i żywiąc głodnych, srebrne zegary na pałacowych wieżach cięły kuranty, a gdy noc zapadała, kryształowe okna jarzyły się od rzęsistych świateł. Na koniec kilkaset osób czekało cierpliwie na schodach marmurowych swej kolejności, gdy wtem rozległ się krzyk przeraźliwy, zagłuszający skoczne dźwięki bębnów: “Zdrada! Słuchajcie! Pałac nie jest dziwem żadnym, lecz piekielną pułapką! Ratuj się, kto może! Zguba! Zguba!”

”Zguba!” - odkrzyknął tłum na schodach, zawrócił na miejscu i w rozsypce rzucił się do ucieczki. Nikt mu zgoła w tym nie przeszkadzał.

- Następnej nocy kilku odważnych Tyrałów podkradło się pod Dworzec. Powróciwszy opowiedzieli, iż tylna ściana Dworca z wolna się odemknęła i z wnętrza wysypały się nieprzeliczone stosy lśniących krążków. Czarne automaty zakrzątnęły się koło nich rozwożąc je na polach i układając w rozmaite figury i desenie.

Usłyszawszy to, Spiryci i Dostojni, którzy zasiadali przedtem w Durynale (nie poszli oni do Dworca, albowiem nijako im było mieszać się z motłochem ulicznym), zebrali się natychmiast i pragnąc rozwiązać zagadkę zawezwali uczonego konstruktora. Zamiast niego zjawił się jego syn, spoglądając pochmurnie i tocząc przed sobą spory przejrzysty krążek.

Dostojni nie posiadając się z niecierpliwości i oburzenia lżyli uczonego i miotali na nieobecnego najcięższe przekleństwa. Zarzucali pytaniami młodzieńca, domagając się odeń wyjaśnienia, co za tajemnicę kryje Dworzec Tęczowy i co uczyniła Machina z wchodzącymi doń Indiotami.

”Nie ważcie się kalać pamięci mego rodzica! - odrzekł młodzieniec z oburzeniem. - Zbudował Machinę trzymając się ściśle waszych przepisów i żądań; raz atoli puściwszy ją w ruch, nie wiedział więcej od każdego z nas, jak będzie sobie poczynała - czego najlepszym dowodem jest, iż sam jako jeden z pierwszych wszedł do Tęczowego Dworca”.

”I gdzie on jest teraz?!” - jednym głosem zakrzyknął Durynał.

”Tu oto” - odpowiedział z boleścią młodzieniec wskazując na lśniący krążek. Spojrzał hardo na starców i nie zatrzymywany przez nikogo odszedł drogą tocząc przed sobą przemienionego ojca.

- Członkowie Durynału zadrżeli, wstrząsam zarazem gniewem i trwogą; potem atoli doszli do przekonania, że Machina nie odważy się chyba uczynić im nic złego, zaśpiewali więc hymn Indiotów, a umocniwszy się tak na duchu, społem wyruszyli z miasta i wnet znaleźli się przed żelaznym stworem.

”Nikczemna! - zakrzyknął najstarszy z Dostojnych - podeszłaś nas i pogwałciłaś prawa nasze! Wstrzymaj natychmiast kotły swe i śruby! Ani się waż działać dalej bezprawnie! Coś uczyniła z powierzonym ci ludem Indiotów, mów!”

- Ledwo skończył, Machina wstrzymała tryby. Dym rozpłynął się w niebie, nastała zupełna cisza, potem zaś rozchyliły się metalowe wargi i głos podobny do grzmotu zahuczał.

”O Dostojni i wy Spiryci! Jestem władcą Indiotów przez was samych powołanym do życia i wyznać muszę, że mocno mnie niecierpliwi bezład myślowy i nierozumność waszych zarzutów! Najpierw żądacie, bym zaprowadziła ład, potem zaś, gdy przystępuję do dzieła, utrudniacie mi pracę! Oto już trzy dni, jak Dworzec jest pusty; powstał zupełny zastój i nikt z was nie zbliża się do jaspisowych wrót, przez co opóźnia się zakończenie mego dzieła. Zapewniam was jednak, że nie spocznę, dopóki go nie spełnię!”

- Na te słowa Durynat zadygotał cały jak jeden mąż, wołając:

”O jakim ładzie mówisz, bezecna! Coś uczyniła z braćmi naszymi i bliźnimi gwałcąc ustawy krajowe?!”

”Cóż za niemądre pytanie! - odrzekła Machina. - O jakim ładzie mówię? Spójrzcie na siebie, jak nieporządnie zbudowane są wasze ciała; wystają z nich rozmaite kończyny, jedni z was są wysocy, drudzy niscy, jedni grubi, inni znów chudzi... Poruszacie się chaotycznie, przystajecie, gapicie się na jakieś kwiaty, chmury, wałęsacie się bez celu po lasach, za grosz nie ma w tym wszystkim harmonii matematycznej! Ja, Dobrowolny Upowszechniacz Porządku Absolutnego, przemieniam wasze wiotkie, słabe ciała w solidne, piękne, trwałe formy, z których układam potem lube dla oka, symetryczne desenie i wzory nieporównanej regularności, wprowadzając w taki sposób na planecie elementy ładu doskonałego...”

”Potworze!!! - zakrzyknęli Spiryci i Dostojni. - Jak śmiesz nas gubić?! Depczesz nasze prawa, unicestwiasz nas, zabijasz!”

- W odpowiedzi Machina zgrzytnęła lekceważąco i rzekła:

”Mówiłam przecież, że nawet logicznie rozumować nie potraficie. Oczywiście, szanuję wasze prawa i swobody. Zaprowadzam ład nie używając przymusu, nie stosując gwałtu ani niewolenia. Kto tego nie pragnął, nie wszedł do Tęczowego Dworca; każdego zaś, kto to uczynił (a zrobił to, powtarzam, z prywatnej swej inicjatywy), odmieniłam przekształcając materię jego ciała tak wybornie, że w nowej postaci przetrwa wieki całe. Ręczę wam za to”.

Przez czas jakiś panowało milczenie. Potem, poszeptawszy między sobą Durynał doszedł do przekonania, że prawo istotnie nie zostało naruszone, a rzecz nie jest bynajmniej tak zła, jak się zrazu wydawało: “My byśmy - rzekli Dostojni - nigdy zbrodni takiej nie popełnili, aliści cała odpowiedzialność spada na Machinę; pochłonęła ona ogromne rzesze gotowych na wszystko Tyrałów, a teraz pozostali przy życiu Dostojni będą mogli pospołu ze Spirytami zażywać pokoju doczesnego, chwaląc niepojęte wyroki Wielkiego Indy. Będziemy - rzekli sobie - omijali z daleka Dworzec Tęczowy, a wtedy nic złego się nam nie przytrafi”.

- Chcieli się już rozejść, gdy wtem Machina ozwała się ponownie:

”Uważajcie teraz pilnie na to, co wam powiem. Muszę kończyć dzieło rozpoczęte. Nikogo z was nie zamierzam zniewolić, namawiać ani nakłaniać do jakichkolwiek czynów; nadal pozostawiam wam pełną swobodę inicjatywy, atoli wyjawię wam, że jeśli któryś zapragnie, by jego sąsiad, brat, znajomy lub inny bliźni wzniósł się na stopień Kolistego Ładu, niechaj zawezwie czarne automaty, które natychmiast zjawią się przed nim i wedle jego rozkazu zawiodą umyślonego do Tęczowego Dworca. To wszystko”.

- Zapanowało milczenie, w którym Dostojni i Spiryci nawzajem spoglądali na siebie ze zrodzoną nagle podejrzliwością i trwogą. Drżącym głosem przemówił Archispiryta Nolab, wyjaśniając Machinie, iż w srogim jest błędzie pragnąc ich wszystkich przerobić na lśniące placki; stanie się tak, jeśli taka jest wola Wielkiego Indy, ale żeby ją poznać i zgłębić, trzeba sporo czasu. Proponował przeto Machinie, żeby swoją decyzję odłożyła na lat siedemdziesiąt.

”Nie mogę tego uczynić - odrzekła Machina - gdyż opracowałam już dokładny plan działania na okres po przemianie ostatniego Indioty; zapewniam was, że gotuję planecie los naj świetniej szy, jaki można sobie wyobrazić; będzie to bytowanie w harmonii, która, jak sądzę, spodobałaby się także owemu Indzie, o którym wspomniałeś, a którego nie znam bliżej; czy nie moglibyście i jego przyprowadzić do Tęczowego Dworca?”

- Przestała mówić, albowiem błonia opustoszały. Dostojni i Spiryci rozbiegli się po domach i każdy oddał się w czeterch ścianach medytacjom nad przyszłym swoim losem; im dłużej zaś rozmyślał, tym większy ogarniał go strach; każdy obawiał się bowiem, że jakiś sąsiad lub znajomy, żywiąc dlań nieprzyjazne uczucia, zawezwie przeciw niemu automaty, a nie widział żadnego innego dla siebie ratunku, jak tylko ten, aby działać pierwszy. Niebawem też nocną ciszę zamąciły okrzyki. Wychylając z okien wykrzywione lękiem twarze, Dostojni wyrzucali w mrok rozpaczliwe wołania i na ulicach rozległ się mnogi tupot żelaznych automatów. Synowie nakazywali wieść do Dworca ojców, dziadowie wnuków, brat wydawał brata i tak w ciągu jednej nocy tysiące Dostojnych i Spirytów stopniały do małej garstki, którą widzisz przed sobą, obcy wędrowcze. Nowy świt ujrzał pola zasłane miriadami harmonijnych wzorów geometrycznych, w jakie ułożone były lśniące krążki, ostatni ślad naszych sióstr, żon i krewnych. W południe Machina ozwała się piorunowym głosem:

”Dosyć! Zechciejcie na razie poskromić swą gorliwość, o Dostojni i wy, niedobitki Spirytów. Zamykam wrota Dworca Tęczowego - nie na czas długi, to wam obiecuję. Wyczerpałam już wszystkie desenie przygotowane dla Upowszechnienia Porządku Absolutnego i muszę się namyślić, aby stworzyć nowe, a wtedy dalej będziecie sobie mogli poczynać wedle waszej wolnej i nieprzymuszonej woli”.

Przy tych słowach Indiota spojrzał na mnie wielkimi oczami i dokończył ciszej:

- Machina wyrzekła to przed dwoma dniami... zebrani tutaj, czekamy teraz...

- O, godny Indioto! - zawołałem przygładzając dłonią zjeżone od wzburzenia włosy - straszliwa to historia i całkiem nie do wiary! Powiedz mi jednak, bardzo cię proszę, dlaczego nie powstaliście przeciw temu mechanicznemu potworowi, który wytrzebił was do cna, dlaczego daliście się przymusić do...

Indiota zerwał się na równe nogi. Cala jego postać wyrażała najwyższy gniew.

- Nie obrażaj nas, wędrowcze! - krzyknął. - Przemawiasz pochopnie, więc ci wybaczę... Rozważ w umyśle wszystko, com ci powiedział, a dojdziesz niechybnie do słusznego przekonania, że Machina przestrzega zasady swobodnej inicjatywy, i choć to się może wyda nieco dziwne, dobrze się przysłużyła ludowi Indiotów, albowiem nie ma niesprawiedliwości tam, gdzie jest prawo głoszące wolność najwyższą, a jakiż mąż przełożyłby ograniczenie swobód nad chlub...

Nie dokończył, bo rozległo się przeraźliwe skrzypienie i jaspisowe wrota rozwarły się majestatycznie. Na ten widok wszyscy Indioci porwali się z miejsc i biegiem ruszyli w górę schodów.

- Indioto! Indioto! - wołałem, lecz rozmówca mój tylko ręką mi pomachał i wołając: - nie mam już czasu! - pomknął wielkimi susami za innymi i znikł we wnętrzu Dworca.

Stałem tak dłuższą chwilę, potem ujrzałem kolumnę czarnych automatów, które przydreptały do ściany dworcowej, otwarły klapę i wytoczyły z niej długi rząd krążków połyskujących pięknie w słońcu. Następnie poturlały je w szczere pole i tam przystanęły, żeby uzupełnić nie dokończoną figurę jakiegoś wzoru. Wrota Dworca wciąż były szeroko otwarte; postąpiłem kilka kroków, by zajrzeć do środka, lecz przykry dreszcz rozszedł mi się po plecach.

Machina rozchyliła metalowe wargi i zaprosiła mnie do wnętrza.

- Nie jestem przecież Indiota - odrzekłem. Zawróciłem na miejscu, pospiesznie udałem się do rakiety i już po minucie manewrowałem sterami, wznosząc się w niebo z zawrotną chyżością.


 
PODRÓŻ DWUDZIESTA PIĄTA

 

Jeden z głównych szlaków rakietowych w gwiazdozbiorze Wielkiej Niedźwiedzicy łączy planety Mutrię i Latrydę. Po drodze omija on Tairię, kamienisty glob cieszący się najgorszą sławą wśród podróżników, a to dla całych stad głazów, jakie go okrążają. Okolica ta przedstawia obraz pierwotnego chaosu i grozy, tarcza planety ledwo prześwituje spoza kamiennych obłoków, w których nieustannie błyska i grzechocze od zderzających się brył skalnych.

Kilka lat temu piloci kursujący między Mutrią i Latrydą zaczęli opowiadać o jakichś przeraźliwych stworach, które wyłaniają się znienacka z kurzawy kłębiącej się nad Tairią, napadają rakiety, oplątują je długimi mackami i usiłują ściągnąć w swoje mroczne leża. Na razie wszystko kończyło się na przestrachu pasażerów. Niedługo później rozeszła się wieść, że owe stwory napadły pewnego podróżnika, który zażywając poobiedniej przechadzki spacerował w skafandrze po wierzchu swojej rakiety. Było w tym wiele przesady, albowiem podróżnik ów (mój dobry znajomy) oblał herbatą skafander i wywiesił go przez klapę, żeby się wysuszył, w tym momencie nadleciały dziwne, wijące się stwory i umknęły porywając skafander.

Wreszcie takie wzburzenie zapanowało na okolicznych planetach, że specjalna ekspedycja przeszukała otoczenie Tairii. Niektórzy jej uczestnicy twierdzili, że w głębi chmur Tairii dostrzegają jakieś wężowe, do ośmiornic podobne stwory, lecz nie zostało to sprawdzone i po miesiącu ekspedycja, nie ważąc się zapuścić w mroczne regiony krzemiennych chmur Tairii, powróciła z niczym na Latrydę. Przedsiębrano później i inne wyprawy, lecz żadna nie dała rezultatu.

Na koniec znany draper gwiazdowy, dzielny Ao Murbras, wybrał się na Tairię samotrzeć z dwoma psami w skafandrach, by zapolować na zagadkowe stworzenia. Po pięciu dniach wrócił sam, wycieńczony do ostateczności. Jak opowiadał, niedaleko Tairii z mgławicy wyłoniło się nagle mnóstwo stworów, które oplotły mackami jego i psy; bohaterski myśliwy dobył noża i tnąc na oślep zdołał się wyswobodzić z śmiertelnych uścisków, którym uległy niestety psy. Skafander Murbrasa nosił z zewnątrz i wewnątrz ślady walki, a w kilku miejscach przywarły doń jakieś zielone strzępy jak gdyby włóknistych łodyg. Uczone kolegium zbadawszy sumiennie te szczątki orzekło, iż są to fragmenty wielokomórkowego organizmu, doskonale znanego na Ziemi, mianowicie chodziło o Solarium tuberosum, bulwiasty ustrój wielonasienny z rozczłonkowaniami pojedynczopierzastodzielnymi, przywieziony przez Hiszpanów z Ameryki do Europy w XVI wieku. Już ta wiadomość podnieciła umysły, a trudno zgoła opisać, co się działo, kiedy ktoś przetłumaczył uczony wywód na język codzienny i okazało się, że Murbras przyniósł na swym skafandrze kawałki naci ziemniaczanej.

Dzielny draper gwiazdowy, do żywego dotknięty posądzeniem, że przez cztery godziny walczył z kartoflami, zażądał, by kolegium odwołało tę niecną potwarz, aliści uczeni odparli, że nie mogą cofnąć ani jednego słowa. Zapanowało powszechne wzburzenie. Narodziły się stronnictwa Kartoflistów i Antykartoflistów, które ogarnęły najpierw Małą, a potem i Wielką Niedźwiedzicę; przeciwnicy obrzucali się najcięższymi obelgami. Wszystko jednak zbladło wobec tego, co się stało, gdy do sporu przyłączyli się filozofowie. Z Anglii, Francji, Australii, Kanady i Stanów Zjednoczonych ściągali co najwybitniejsi teoretycy poznania i przedstawiciele czystego rozumu, a skutek ich wysiłków był zadziwiający.

Po wszechstronnym zbadaniu sprawy fizykaliści orzekli, że kiedy dwa ciała A i B poruszają się, jest rzeczą wyboru mówić, że A porusza się względem B albo że B porusza się względem A. Ponieważ ruch jest względny, możemy równie dobrze mówić, że człowiek porusza się względem kartofla, jak że kartofel porusza się względem człowieka. Tak tedy pytanie, czy kartofle mogą się poruszać, jest bezsensowne, a cały problem - pozorny, tj. w ogóle nie istnieje.

Semantycy orzekli, że wszystko zależy od tego, jak rozumieć słowa “kartofel”, “jest” i “ruchliwy”. Ponieważ klucz stanowi łącznik operacyjny Jest”, należy go zbadać dokładnie. Za czym przystąpili do opracowania Encyklopedii Kosmicznej Semazjologii, poświęcając pierwsze cztery tomy roztrząsaniu operacyjnego znaczenia słowa “jest”.

Neopozytywiści orzekli, iż bezpośrednio dane są nam nie pęczki kartofli, ale pęczki wrażeń zmysłowych - następnie stworzyli symbole logiczne, oznaczające “pęczek wrażeń” i “pęczek kartofli”, ułożyli specjalny rachunek zdaniowy z samych znaków algebraicznych i wypisawszy morze atramentu doszli do matematycznie ścisłego i ponad wszelką wątpliwość prawdziwego rezultatu, że O = 0.

Tomiści orzekli, że Bóg po to stworzył prawa natury, żeby móc robić cuda, bo cud jest złamaniem prawa natury, a gdzie nie ma prawa, tam nie ma co łamać. W wymienionym przypadku kartofle ruszają się, jeśli taka jest wola Wiekuistego, ale nie wiadomo, czy to nie sztuczka przeklętych materialistów, którzy usiłują zdyskredytować Kościół; należy więc czekać na orzeczenie Najwyższego Kolegium Watykańskiego.

Neokantyści orzekli, iż przedmioty są tworami ducha, a nie rzeczami poznawalnymi; jeśli umysł wytworzy ideę ruchliwego kartofla, to ruchliwy kartofel będzie istniał. Jednakowoż to tylko pierwsze wrażenie, bo duch nasz jest również niepoznawalny, jak jego twory; tak tedy nic nie wiadomo.

Holiścipluraliścibehawioryścifizykaliści orzekli, iż jak wiadomo z fizyki, prawidłowość w naturze jest tylko statystyczna. Podobnie jak nie można z zupełną dokładnością przewidzieć drogi pojedynczego elektronu, tak też nie wiadomo na pewno, jak się będzie zachowywał pojedynczy kartofel. Dotychczasowe obserwacje pouczają, że miliony razy człowiek kopał kartofle, ale nie jest wykluczone, że jeden raz na miliard stanie się na odwrót, że kartofel będzie kopał człowieka.

Profesor Urlipan, samotny myśliciel ze szkoły Russella i Reichenbacha, poddał wszystkie te wnioski miażdżącej krytyce. Stwierdził on, że człowiek nie doznaje wrażeń zmysłowych, albowiem nikt nie spostrzega wrażenia zmysłowego stołu, a tylko sam stół; ponieważ zaś skądinąd wiadomo, że o świecie zewnętrznym nic nie wiadomo, to nie ma ani rzeczy zewnętrznych, ani wrażeń zmysłowych. “Nie ma nic - głosi profesor Urlipan. - A jeśli ktoś sądzi inaczej, to błądzi”. Tak więc o kartoflach nic nie można powiedzieć, ale dla całkiem innej przyczyny, niż to twierdzą neokantyści.

Gdy Urlipan pracował bez przerwy, nie wychodząc z domu, przed którym oczekiwali Antykartofliści ze zgniłymi ziemniakami, gdyż namiętność zaćmiła wszystkie umysły, pojawił sią na scenie, a mówiąc ściślej wylądował na Latrydzie profesor Tarantoga. Nie zwracając uwagi na bezpłodne kłótnie postanowił zbadać tajemnicę sine ira et studio, jak przystało na prawdziwego uczonego. Dociekania rozpoczął od zwiedzenia okolicznych planet, gdzie zasięgał informacji u mieszkańców. W taki sposób dowiedział się, że zagadkowe stwory znane są pod nazwą: modraków, komprów, pyrczysk, maramonów, przanek, garagoli, tufli, sasaków, daber, borzyszek, hardyburków, uranów, nuchli, charanów i bliźnie; dało mu to sporo do myślenia, albowiem, jak to podają słowniki, wszystkie owe nazwy są synonimami zwyczajnego ziemniaka.

Z godnym podziwu uporem i niezmożoną pasją dążył Tarantoga do jądra zagadki i po pięciu latach miał już gotową teorię, która wszystko wyjaśniała:

Dawno temu w okolicy Tairii wpadł na rafę meteorytową statek wiozący kartofle dla kolonistów na Latrydzie. Przez powstałą w powłoce dziurę wysypał się cały ładunek. Statek zdjęto z rafy i przyholowano ratowniczymi rakietami na Latrydę, po czym historia ta poszła w zapomnienie. Tymczasem kartofle, które spadły na powierzchnię Tairii, wypuściły kiełki i poczęły w najlepsze rosnąć. Jednakowoż warunki ich bytowania były niesłychanie ciężkie: z wysokości spadał raz po raz żwir kamienny tłukąc młode pędy, a nawet zabijając całe rośliny. Skutek tego był taki, że ze wszystkich ocalały tylko ziemniaki najroztropniejsze, które umiały się odpowiednio urządzić i znaleźć sobie schronienie. Tak wyłoniona rasa bystrych kartofli rozwijała się coraz bujniej. Po szeregu pokoleń, znudziwszy sobie osiadły tryb życia, ziemniaki same się wykopały i przeszły do bytowania koczowniczego. Równocześnie straciły zupełnie łagodność i bierność właściwą kartoflom ziemskim, oswojonym dzięki troskliwej opiece i hodowli. Dziczejąc coraz bardziej, stały się w końcu drapieżnikami. Ma to głębokie uzasadnienie w ich rodowodzie. Jak wiadomo, kartofel, Solanum tuberosum, należy do rodziny psiankowatych (>S'olanceae), a pies, rzecz znana, pochodzi od wilka i puszczony do lasu może zdziczeć. To właśnie stało się z kartoflami na Tairii. Kiedy im się już ciasno zaczęło robić na planecie, nadszedł nowy kryzys; młode pokolenie kartofli rozpierała żądza czynu; pragnęły dokonać rzeczy niezwykłych i całkiem dla roślin nowych. Zwróciwszy nać w stronę nieba dostrzegły szybujące tam odłamy kamienne i postanowiły się na nich osiedlić.

Zbyt daleko by to nas zaprowadziło, gdybym chciał streścić tu całą teorię profesora Tarantogi, ukazującą, jak kartofle przyuczyły się najpierw latać trzepocząc liśćmi, a następnie jak wzniosły się poza obręb atmosfery Tairii, by osiąść wreszcie na okrążających planetę odłamach skalnych. W każdym razie udało im się to tym łatwiej, że zachowując roślinną przemianę materii mogły przez dłuższy czas przebywać w próżni, obywając się bez tlenu i czerpiąc życiową energię z promieni słonecznych. Na koniec, rozzuchwalone, jęły napadać na rakiety przelatujące obok planety.

Każdy badacz na miejscu Tarantogi ogłosiłby tę wyśmienitą hipotezę i spoczął na laurach, lecz profesor postanowił nie spocząć, póki nie schwyta jednego przynajmniej drapieżnego kartofla.

Tak tedy po rozwiązaniu teoretycznym przyszła kolej na praktyczne, co najmniej tak samo trudne. Wiadomo było, że ziemniaki czyhają w szczelinach wielkich głazów i zapuszczać się na ich poszukiwanie w ruchomy labirynt pędzących skał byłoby równoznaczne z samobójstwem. Z drugiej strony Tarantoga nie zamierzał ustrzelić kartofla; pragnął mieć osobnika żywego, w pełni sił i zdrowia. Przez jakiś czas myślał o polowaniu z nagonką, ale i ten projekt odrzucił jako nie dość dobry, i zatrzymał się na całkiem nowym, który miał szeroko rozsławić jego imię. Postanowił łowić ziemniaki na przynętę. W tym celu zakupił w sklepie z przyborami szkolnymi na Latrydzie największy globus, jaki mógł dostać, pięknie lakierowaną kulę sześciometrowej średnicy. Nabył też większą ilość miodu, smoły szewskiej i kleju rybiego, wymieszał to dobrze w równych proporcjach i tak otrzymaną substancją powlókł powierzchnię globusa. Potem uwiązał go na długiej linie za rakietą i poleciał w stronę Tairii. Zbliżywszy się dostatecznie, profesor ukrył się nad brzegiem pobliskiej mgławicy i zarzucił sznur z przynętą. Cały plan zasadzał się na wielkiej ciekawości ziemniaków. Po jakiejś godzinie lekkie drganie wskazało, że coś się zbliża. Wyjrzawszy ostrożnie Tarantoga zobaczył, jak kilka ziemniaków potrząsa nacią i powoli przebiera bulwami, kierując się w stronę globusa; najwidoczniej wzięły go za jakąś nie znaną planetę. Po chwili nabrały odwagi i przycupnęły na globusie przyklejając się do jego powierzchni. Profesor szybko poderwał sznur, przywiązał go do ogona rakiety i poleciał w kierunku Latrydy.

Trudno opisać entuzjazm, z jakim przywitano dzielnego badacza. Schwytane na lep kartofle wraz z globusem zamknięto w klatce i wystawiono na widok publiczny. Ogarnięte wściekłością i paniką ziemniaki cięty powietrze nacią, tupały korzeniami, lecz nic im to oczywiście nie pomogło.

Gdy uczone kolegium udało się na drugi dzień do Tarantogi, żeby mu wręczyć dyplom honorowy i wielki medal uznania, profesora już nie było. Uwieńczywszy dzieło wyruszył nocą w niewiadomym kierunku.

Przyczyna tak nagłego wyjazdu jest mi dobrze znana. Tarantoga spieszył się, albowiem za dziewięć dni miał spotkać się ze mną na Coerulei. Co się mnie tyczy, w tym samym czasie mknąłem ku umówionej planecie z przeciwnego końca Drogi Mlecznej. Zamiarem naszym było udać się wspólnie na wyprawę do nie zbadanego jeszcze ramienia Galaktyki, rozciągającego się za ciemną mgławicą w Orionie. Nie znaliśmy się jeszcze z profesorem osobiście; pragnąc zyskać opinię człowieka słownego i punktualnego, wyciskałem całą moc z silnika, niestety, jak to często bywa, gdy nam szczególnie zależy na pośpiechu, i tym razem wszedł mi w paradę nieprzewidziany wypadek. Oto jakiś drobny meteor przebił zbiornik paliwa i utkwiwszy w rurze wydechowej motoru, zaczopował ją na głucho. Niewiele myśląc, wdziałem skafander, zaopatrzyłem się w silną latarkę i narzędzia, po czym wyszedłem z kabiny na zewnątrz. Wydobywając meteor obcęgami, niechcący potrąciłem latarkę, która odfrunęła na znaczną odległość i zaczęła samodzielnie szybować w przestworzach. Zatkałem dziurę zbiornika i wróciłem do kabiny. Nie mogłem gonić latarki, ponieważ straciłem prawie cały zapas paliwa, tak że ledwo doleciałem do najbliższej planety. Procytii.

Procyci są istotami rozumnymi i bardzo do nas podobnymi; jedyna, nieistotna zresztą różnica leży w tym, że mają nogi tylko do kolan, poniżej znajdują się kółka, nie sztuczne, lecz stanowiące część ciała. Poruszają się nader szybko i wdzięcznie, niczym cyrkowcy na jednokołowych rowerach. Mają rozległą wiedzę, szczególnie zaś pasjonuje ich astronomia; badanie gwiazd jest tak rozpowszechnione, że każdy przechodzień, stary czy młody, nie rozłącza się z podręczną lunetą. Zegary słoneczne są w wyłącznym użyciu i publiczne wydobycie zegarka mechanicznego stanowi ciężką obrazę moralności. Mają też Procyci liczne urządzenia cywilizacyjne. Pamiętam, jak bawiąc u nich po raz pierwszy, brałem udział w bankiecie na cześć starego Maratiiiteca, słynnego ich astronoma. W pewnym momencie zacząłem omawiać z nim jakąś kwestię astronomiczną. Profesor oponował mi, ton dyskusji stawał się z każdą chwilą ostrzejszy; starzec palił mnie wzrokiem i zdawało się, że lada chwila wybuchnie. Naraz zerwał się i w pośpiechu opuścił salę. Po pięciu minutach wrócił i zasiadł przy mnie łagodny, uśmiechnięty, spokojny jak dziecko. Zaciekawiony spytałem później, co spowodowało tak czarodziejską przemianę jego nastroju.

- Jak to - rzekł zagadnięty Procyta - nie wiesz? Profesor użył wyszalni.

- Cóż to jest?

- Nazwa tego urządzenia pochodzi od słowa “wyszaleć się”. Osobnik ogarnięty gniewem lub czujący do kogoś złość wchodzi do małej kabiny wyścielonej korkowymi materacami i daje swobodny upust swym uczuciom.

Kiedy teraz lądowałem na Procytii, jeszcze z powietrza ujrzałem ciągnące ulicami tłumy: powiewały lampionami i wydawały radosne okrzyki. Pozostawiwszy rakietę pod opieką mechaników, udałem się do miasta. Jak się dowiedziałem, świętowano właśnie odkrycie nowej gwiazdy, która pojawiła się na niebie ubiegłej nocy. To dało mi nieco do myślenia, a kiedy po serdecznym powitaniu Maratiiitec zaprosił mnie do swego potężnego refraktora, ledwo oko przyłożywszy do obiektywu pojąłem, iż rzekoma gwiazda jest po prostu moją latarką szybującą w przestrzeni. Zamiast powiedzieć to Procytom, nieco lekkomyślnie postanowiłem zabawić się w lepszego od nich astronoma i obliczywszy szybko w głowie, na jak długo wystarczy bateria latarki, oświadczyłem głośno zebranym, iż nowa gwiazda będzie świecić biało przez sześć godzin, potem zżółknie, sczerwienieje, a w końcu zgaśnie całkowicie. Przepowiednia ta spotkała się z powszechnym niedowierzaniem, a Maratilitec z właściwą mu zapalczywością wykrzyknął, że jeśli się to stanie, gotów jest zjeść własną brodę.

Gwiazda zaczęła słabnąć w przewidzianym przeze mnie czasie, a gdy wieczorem zjawiłem się w obserwatorium, zastałem grupę stroskanych asystentów, którzy rzekli mi, że Maratilitec dotknięty głęboko w swej dumie zamknął się w gabinecie, by spełnić pochopnie dane przyrzeczenie. W trwodze, że może to zaszkodzić jego zdrowiu, usiłowałem porozumieć się z nim przez drzwi, ale daremnie. Przyłożywszy ucho do dziurki od klucza usłyszałem szmery, które potwierdzały słowa asystentów. W największym pomieszaniu napisałem list wyjaśniający wszystko, dałem go asystentom z prośbą, by go wręczyli profesorowi natychmiast po moim odlocie, i co sił udałem się na lotnisko. Musiałem tak postąpić, albowiem nie byłem pewny, czy profesor zdąży przed rozmową ze mną użyć wyszalni.

Opuściłem Procytię o pierwszej w nocy z takim pośpiechem, że całkiem zapomniałem o paliwie. Jakiś milion kilometrów za planetą zbiorniki opustoszały i zostałem rozbitkiem kosmicznym na statku błąkającym się bezwładnie w próżni. Ledwo trzy dni dzieliły mnie od terminu spotkania z Tarantogą.

Coerulea doskonale była widoczna przez okno, jaśniejąc w odległości zaledwie trzystu milionów kilometrów, lecz mogłem tylko patrzeć na nią z bezsilną wściekłością. Oto jak nieraz drobne przyczyny rodzą wielkie skutki!

Po jakiejś godzinie zauważyłem rosnącą powoli planetę; statek poddając się biernie jej przyciąganiu biegł coraz szybciej, na koniec gnać począł jak kamień. Zrobiłem dobrą minę do złej gry i zasiadłem przy sterach. Planeta była dość mała, pustynna, ale przytulna; zauważyłem oazy z wulkanicznym ogrzewaniem i bieżącą wodą. Wulkanów było sporo; wyrzucały wciąż ogień i słupy dymu. Manewrując sterami szybowałem już w atmosferze, starając się jak się tylko da zmniejszyć szybkość, ale to odwlekało jedynie chwilę upadku. Wtem, przelatując nad skupiskiem wulkanów, oświecony nową myślą, przez mgnienie rozważałem ją, a potem powziąwszy straceńczą decyzję skierowałem dziób pocisku w dół i jak piorun runąłem prosto w ziejącą pode mną czeluść największego wulkanu. W ostatniej chwili, gdy jego rozżarzona gardziel już mnie połykała, zręcznym manewrem sterów odwróciłem rakietę dziobem do góry i w takiej pozycji pogrążyłem się w huczącą lawą bezdeń.

Ryzykowałem wiele, ale innego wyjścia nie było. Liczyłem na to, że połechtany gwałtownym ciosem, jaki zada mu rakieta, wulkan zareaguje erupcją i - nie omyliłem się. Nastąpił grzmot, od którego ściany zatrzeszczały, i w wielomilowym słupie ognia, lawy, popiołu i dymu wyleciałem w niebo. Sterowałem tak, by wpaść na prosty kurs Coerulei, co udało mi się znakomicie.

Byłem na niej już po trzech dniach, ledwo w dwadzieścia minut po ustalonym terminie. Tarantogi jednak nie zastałem; odleciał zostawiwszy tylko list na poste restante.

 

Drogi Kolego! - pisał - okoliczności zmuszają mnie do natychmiastowego wyruszenia, dlatego proponuję, żebyśmy się spotkali już w gtębi obszaru nie zbadaneg Oddany Wam Tarantoga

 

Nabrawszy paliwa wystartowałem o zmierzchu. Drogę przebyłem w ciągu tygodnia, a wniknąwszy w regiony nieznane, bez trudu odnalazłem właściwe gwiazdy i wiernie trzymając się wskazówek profesora, rankiem ósmego dnia ujrzałem umówioną planetę. Masywny ten glob pokrywało zielone, kosmate futro; były to olbrzymie dżungle tropikalne. Widok ów speszył mnie nieco, nie wiedziałem bowiem, jak zabrać się do odnalezienia Tarantogi, liczyłem jednak na jego pomysłowość - i nie przeliczyłem się. Pędząc prosto ku planecie, o jedenastej przed południem dostrzegłem na jej północnej półkuli jakieś niewyraźne zarysy, od których dech mi zaparło.

Mówię zawsze młodym, naiwnym astronautom: nie wierzcie, kiedy ktoś wam powiada, że zbliżając się do planety odczytał jej nazwę; jest to tylko zwyczajny dowcip kosmiczny; tym razem jednak znalazłem się w kropce, albowiem na tle zielonych borów rysował się wyraźnie napis:

 

Nie mogłem czekać. Spotkanie na następnej planecie.

Tarantoga

 

Litery były kilometrowej wielkości, inaczej bym ich naturalnie nie dostrzegł. Nie posiadając się ze zdumienia i ciekawości, jak też profesor wywiódł ten napis gigantyczny, obniżyłem lot. Ujrzałem wówczas, że linie liter przedstawiają szerokie ulice powalonego i zdruzgotanego boru, odcinające się wyraźnie od obszarów nietkniętych.

Nie rozwiązawszy zagadki, zgodnie ze wskazówką pomknąłem ku następnej planecie, zamieszkanej i cywilizowanej. O pierwszym zmierzchu siadłem na lotnisku. Próżno rozpytywałem się w porcie o Tarantogę; i tym razem zamiast niego oczekiwał mnie list.

 

Kochany Kolego - pisał - gorąco przepraszam za uczyniony zawód, ale w związku z nie cierpiącą zwłoki sprawą rodzinną muszę niestety zaraz wracać do domu. Aby zmniejszyć Wasze rozczarowanie, zostawiam w biurze portu paczkę, którą zechciejcie odebrać; zawiera ona plon ostatnich mych badań. Intryguje Was pewno sposób, w jaki zostawiłem na poprzedniej planecie pisemną wiadomość; było to całkiem proste. Glob ten przeżywa epokę odpowiadającą okresowi węglowemu Ziemi i zamieszkują go olbrzymie jaszczury, między innymi straszliwe atlantozaury czterdziestometrowej długości. Wylądowawszy na planecie podkradłem się do wielkiego stada atlantozaurów i drażniłem je dopóty, dopóki nie rzuciły się na mnie. Począłem biec szybko przez las z takim wyrachowaniem, żeby szlak mej ucieczki tworzył zarys liter, a stado pędząc za mną waliło pokotem drzewa. W taki sposób powstała szeroka na osiemdziesiąt metrów ulica. Było to proste, powiadam, lecz nieco fatygujące, musiałem bowiem przebiec ponad 30 kilometrów i to dosyć szybko. Żałując serdecznie, że i tym razem nie poznamy się osobiście, ściskam Waszą dzielną dłoń i łączę wyrazy najwyższego uznania dla cnót Waszych i odwagi.

Tarantoga

PS Gorąco radzę Warn pójść wieczorem do miasta na koncert - jest doskonały.

T.

 

Odebrałem w biurze przeznaczoną dla mnie paczkę, kazałem zawieźć ją do hotelu, a sam udałem się do miasta. Przedstawiało ono widok dość ciekawy. Planeta wiruje z taką szybkością, że pory doby zmieniają się co godzina. Wytwarza się przez to siła odśrodkowa, powodująca, że swobodnie zwisający pion nie jest prostopadły do gruntu, jak na Ziemi, lecz tworzy z nim kąt 45 stopni. Wszystkie domy, wieże, mury, wszelkie w ogóle budowle wznosi się tedy nachylone do powierzchni gruntu pod kątem 45 stopni, co stwarza widok dla ludzkiego oka raczej dziwny. Domy z jednej strony ulicy jak gdyby kładą się na wznak, a z drugiej, przeciwnie, nachylają się i zawisają nad nimi. Mieszkańcy planety, żeby się nie przewrócić, mają wskutek przystosowania naturalnego jedną nogę krótszą, a za to drugą dłuższą; człowiek zaś, idąc, musi stale podkurczać jedną kończynę, co po pewnym czasie porządnie dolega i męczy. Szedłem więc tak powoli, że gdy dotarłem do budynku, w którym miał się odbyć koncert, właśnie zamykano drzwi sali. Pośpiesznie kupiłem bilet i wbiegłem do środka.

Ledwiem usiadł, dyrygent zapukał pałeczką i wszyscy ucichli. Członkowie orkiestry jęli poruszać się żwawo, grając na nie znanych mi instrumentach, podobnych do trąb z dziurkowanymi lejkami, jak u polewaczki; dyrygent to wznosił z przejęciem przednie kończyny, to rozkładał je, jakby nakazując grać “piano”, lecz ogarniało mnie rosnące zdumienie, albowiem nie słyszałem najsłabszego dźwięku. Zerkając nieznacznie na boki widziałem ekstazę malującą się na twarzach sąsiadów; coraz bardziej zmieszany i zaniepokojony, próbowałem dyskretnie przetkać sobie uszy, lecz bez najmniejszego skutku. Wreszcie, sądząc, żem stracił słuch, cichutko postukałem paznokciem o paznokieć, jednakowoż ten cichy odgłos dobiegł mnie wyraźnie. Tak tedy, nie wiedząc zgoła, co o tym wszystkim myśleć, zafrapowany powszechnymi oznakami zadowolenia estetycznego, dosiedziałem do końca utworu. Rozległa się burza oklasków; skłoniwszy się, dyrygent znów zastukał pałeczką i orkiestra przystąpiła do następnej części symfonii. Wokół wszyscy byli zachwyceni; słyszałem mnogie pociągnięcia nosami i brałem to za oznaki głębokiego wzruszenia. Nastąpiło wreszcie burzliwe finale - mogłem o tym sądzić tylko po gwałtownych wybuchach dyrygenta i kroplistym pocie, jaki staczał się z czół muzykantów. Znowu zagrzmiały oklaski. Sąsiad zwrócił się do mnie, wyrażając uznanie dla symfonii i jej wykonawców. Odpowiedziałem ni w pięć, ni w dziewięć i wymknąłem się zupełnie zdetonowany na ulicę.

Oddaliłem się już o kilkadziesiąt kroków od budynku, gdy wtem coś mnie tknęło, żeby spojrzeć na jego fasadę. Jak inne, była nachylona pod ostrym kątem do ulicy; na froncie widniał wielki napis Miejskie Olfaktorium, poniżej zaś rozlepione były afisze programowe, na których przeczytałem:

 

SYMFONIA PIŻMOWA

ODONTRONA

I Preludium Odoratum

II Allegro Aromatoso

III Andante Olens

Dyryguje

przebywający na gościnnych występach

słynny nosista

HRANTR

 

Zakląłem gniewnie i obróciwszy się na pięcie pośpieszyłem do hotelu. Za to, że nie doznałem przeżycia estetycznego, nie winiłem Taran togi, albowiem nie mógł wiedzieć, że wciąż jeszcze doskwiera mi katar, jakiego nabawiłem się na Satellinie.

Aby wynagrodzić sobie rozczarowanie, zaraz po przybyciu do hotelu rozpakowałem paczkę. Zawierała dźwiękowy aparat kinematograficzny, szpulę filmu i list następującej treści:

 

Mój drogi Kolego!

Zapewne przypomina Pan sobie naszą rozmowę telefoniczną, kiedy to Pan bawił na Malej, a ja na Wielkiej Niedźwiedzicy. Powiedziałem wtedy, że podejrzewam istnienie istot, które zdolne są żyć w wysokiej temperaturze na gorących, półpłynnych planetach, i ze zamierzam podjąć w tym kierunku badania. Zechciał Pan wyrazić wątpliwość, czy się takie przedsięwzięcie uda. Otóż dowody ma Pan przed sobą. Wybrawszy ognistą planetę zbliżyłem się do niej w rakiecie na możliwie matą odległość, po czym na długim azbestowym sznurze opuściłem w dół ogniotrwały aparat filmowy i mikrofon; dokonałem w taki sposób wielu ciekawych zdjęć. Niewielką próbkę pozwalam sobie wiośnie załączyć do listu.

Oddany Tarantoga

 

Taka paliła mnie żądza poznania, że ledwo skończyłem czytać, założyłem do aparatu film, ściągnięte z łóżka prześcieradło zawiesiłem na drzwiach i zgasiwszy światło uruchomiłem projektor. Zrazu na zaimprowizowanym ekranie migotały tylko barwne plamy; dochodziły mnie ochrypłe dźwięki i trzeszczenie jakby pękających w piecu polan, potem obraz się wyostrzył.

Słońce zapadało za horyzont. Powierzchnia oceanu drżała; pomykały po niej drobne, sine płomyki. Ogniste chmury bladły i mrok zapadał coraz większy. Pojawiały się słabe, pierwsze gwiazdy. Młody Kralosz zmęczony całodziennymi zajęciami wydostał się właśnie ze swego trzpionu, by zażyć wieczornego spaceru. Nie śpieszył się nigdzie; poruszając miarowo skrzypionami, z rozkoszą wdychał świeże, wonne kłęby rozpalonego amoniaku. Ktoś zbliżał się do niego ledwo widoczny w rosnącej ciemności. Kralosz natężył smęch, lecz dopiero gdy tamten znalazł się tuż, młodzieniec rozpoznał swego przyjaciela.

- Jaki piękny wieczór, nieprawdaż? - rzekł Kralosz. Przyjaciel przestąpił z obojni na obojnię, wychylił się do połowy z ognia i rzekł:

- Istotnie ładny. Salmiak obrodził w tym roku nadzwyczajnie, wiesz?

- A tak, zbiory zapowiadają się doskonałe.

Kralosz pokołysał się leniwie, odwrócił się na brzuch i wytrzeszczając wszystkie wzrocza, zapatrzył się w gwiazdy.

- Wiesz, mój drogi - rzekł po chwili - ilekroć patrzę w nocne niebo, jak teraz, nie mogę się oprzeć przekonaniu, że tam daleko, daleko są inne światy, podobne do naszego, tak samo zamieszkane przez istoty rozumne...

- Kto tu mówi o rozumie?! - rozległo się w pobliżu. Obaj młodzieńcy zwrócili się tyłem w tę stronę, aby rozpoznać przybysza. Zobaczyli sękatą, lecz krzepką jeszcze postać Flamenta. Sędziwy uczony zbliżył się do nich majestatycznymi ruchami, a przyszłe potomstwo, podobne do kiści gron winnych, wzbierało już i wypuszczało pierwsze kiełki na jego rozłożystych barkach.

- Mówiłem o rozumnych istotach zamieszkujących inne światy... - odrzekł Kralosz unosząc łusty w pełnym szacunku pozdrowieniu.

- Kralosz mówi o rozumnych istotach z innych światów?... - odrzekł uczony. - Patrzcie go! Z innych światów!!! Ach, ten Kralosz, ten Kralosz. Co też czynisz najlepszego, młodzieńcze? Puszczasz wodze fantazji? Owszem... pochwalam... można w tak piękny wieczór... Co prawda wyraźnie pochłodniało, nie zauważyliście?

- Nie - odparli równocześnie obaj młodzieńcy.

- Naturalnie, młody ogień, wiem. A jednak jest teraz ledwo osiemset sześćdziesiąt stopni; powinienem był wdziać narzutkę na podwójniej lawie. Trudno, starość. Więc powiadasz - podjął zwracając się tyłem do Kralosza - że na innych światach istnieją stworzenia rozumne? I jakież to istoty według ciebie?

- Dokładnie wiedzieć tego nie można - odrzekł nieśmiało młodzieniec. - Myślę, że są rozmaite. Podobno nie jest wykluczone, że na chłodniejszych planetach mogłyby z substancji zwanej białkiem powstać żywe organizmy.

- Od kogo to słyszałeś?! - zakrzyknął gniewnie Flament.

- Od Imploza. To ten młody student biochemii, który...

- Młody dureń, powiedz raczej! - palnął gniewnie Fłament. - Życie z białka?! Żywe istoty z białka? Nie wstydzisz się wypowiadać takich andronów w obecności swego nauczyciela?! Oto są płody nieuctwa i arogancji, jakie szerzą się dzisiaj zastraszająco! Wiesz, co należałoby uczynić z tym twoim Implozem? Pokropić go wodą, ot co!

- Ależ, czcigodny Flamencie - odważył się odezwać przyjaciel Kralosza - dlaczego domagasz się aż takiej kaźni dla Imploza? Czy nie mógłbyś powiedzieć nam, jak mogą wyglądać istoty na innych planetach? Czy nie mogą one posiadać postawy pionowej i poruszać się na tak zwanych nogach?

- Kto ci to mówił? Kralosz milczał, przelękniony.

- Imploz... - wyszeptał jego przyjaciel.

- A dajcież mi już raz święty spokój z waszym Implozem i jego wymysłami! - wykrzyknął uczony. - Nogi! Rzeczywiście! Jak gdybym jeszcze dwadzieścia pięć Płomieni temu nie udowodnił matematycznie, że istota dwunożna, ledwo byś ją postawił, natychmiast wywróciłaby się jak długa! Sporządziłem nawet odpowiedni model i wykres, ale cóż wy, leniuchy, możecie o tym wiedzieć? Jak wyglądają istoty rozumne z innych światów? Nie odpowiem wprost, sam się zastanów, naucz się myśleć. Najpierw muszą mieć organy do przyswajania amoniaku, nieprawdaż? Jaki narząd uczyni to lepiej od skrzypień? Czy nie muszą poruszać się w środowisku w miarę opornym, w miarę ciepłym, jak nasze? Muszą, co? A widzisz! Jakże czynić to inaczej niżeli obojniami? Podobnie będą się też kształtować narządy zmysłowe - wzrocza, łuspiny i kutrwie. Nie tylko wszakże budową muszą być podobne do nas, pięciomiaków, ale i ogólnym trybem życia. Wiadomo przecież, że pięciomia jest podstawową komórką naszego życia rodzinnego - spróbuj w fantazji wymyślić coś innego, wytężaj wyobraźnię, jak chcesz, a ręczę ci, że poniesiesz klęskę! Tak, bo żeby założyć rodzinę, żeby dać życie potomstwu, muszą połączyć się Dada, Gaga, Mama, Fafa i Haha. Na nic wspólne sympatie, na nic plany i marzenia, jeśli zbraknie przedstawiciela choć jednej z tych pięciu płci - sytuację taką, niestety, zdarzającą się czasem w życiu, nazywamy dramatem czwórni, czyli nieszczęśliwą miłością... Tak więc, jak widzisz, jeśli rozumować bez najmniejszych uprzedzeń, opierając się wyłącznie na faktach naukowych, jeśli użyć precyzyjnego narzędzia logiki, działając chłodno i obiektywnie, dochodzimy do nieodpartego wniosku, że każda istota rozumna musi być podobna do pięciomiaka... Tak. No, mam nadzieję, że was przekonałem?


 
PODRÓŻ DWUDZIESTA ÓSMA

 

Niedługo już włożę te karty zapisane do pustej baryłki po tlenie i rzucę ją w odmęt, za burtę, aby pomknęła w czarną dal, choć wcale nie liczę na to, że ją ktoś znajdzie. Navigare necesse est, ale widać ta podróż nadmierna wyczerpuje nawet moją odporność. Lecę i lecę od lat, a końca temu nie widać. Co gorsza, czas plącze się, przecina, wnikam w jakieś rozgałęzienia i łachy pozakalendarzowe, ni to przyszłość, ni przeszłość, chociaż bywa, że zalatuje średniowieczem. Istnieje specjalna metoda ratowania umysłu w zbytniej samotności, wykoncypowana przez mego dziada Kosmę, polega na wymyślaniu sobie pewnej ilości towarzyszy, nawet obojga płci, a potem trzeba się już tego trzymać konsekwentnie. Używał jej też mój ojciec, choć dosyć bywa ryzykowna. W tej ciszy tutaj nazbyt się tacy towarzysze usamodzielniają, dochodzi do kłopotów i komplikacji, niektórzy nastawali na moje życie i musiałem walczyć, kajuta to istne pobojowisko - przerwać stosowania metody nie mogłem, przez lojalność wobec dziada. Chwała Bogu, polegli i mam teraz chwilę wytchnienia. Wezmę się chyba, jak to już tyle razy planowałem, do spisania zwięzłej kroniki mojego rodu, aby tam, w minionych pokoleniach, odnaleźć siły, jak Anteusz. Założycielem głównej linii Tichych był Anonymus, otoczony tajemnicą najściślej związaną ze słynnym paradoksem Einsteina o bliźniakach. Jeden z nich leci w Kosmos, a drugi zostaje na Ziemi, za czym powracający okazuje się młodszy od pozostałego. Gdy podjęto pierwsze doświadczenie, aby rozstrzygnąć ów paradoks, jako ochotnicy zgłosili się dwaj młodzi ludzie, Kacper i Ezekiel. Wskutek zamieszania przy starcie wsadzono ich do rakiety obu. Eksperyment spalił więc na panewce, a co gorsza - rakieta wróciła po roku z jednym tylko z nich na pokładzie. Oświadczył, okryty żałobą, że brat wychylił się zbytnio, gdy przelatywali nad Jowiszem. Nie dano wiary tym pełnym bólu słowom i pod wtór zażartej nagonki prasowej oskarżono go o bratożerstwo. Za dowód rzeczowy służyła prokuraturze książka kucharska, znaleziona w rakiecie, z czerwono zakreślonym rozdziałem “O peklowaniu w próżni”. Znalazł się atoli człowiek szlachetny i zarazem rozumny, który był jego obrońcą. Doradził, by nie otwierał ust podczas procesu, bez względu na to, co się będzie działo. Jakoż mimo złej woli sąd nie mógł skazać mego protoplasty, bo w sentencji wyroku musi figurować imię i nazwisko oskarżonego. Rozmaicie powiadają stare kroniki - jedne, że już przedtem nazywał się Tichy, drugie, że był to przydomek, wywodzący się z zasady przyjętego milczenia, bo zachował incognito do śmierci. Właściwie powinien się był zwać Cichy, ale notariusz seplenił. Los tego mojego przodka nie był godzien zazdrości. Oszczercy i łgarze, których nigdy nie brak, twierdzili, że podczas przewodu sądowego oblizywał się, ilekroć wymieniano imię brata, przy czym w rzucaniu kalumnii wcale nie przeszkadzało im to, że nie wiadomo było, kto tu czyim jest bratem. O dalszych losach tego praszczura nie wiem wiele. Miał osiemnaścioro dzieci i z niejednego pieca jadał chleb, przez pewien czas utrzymując się nawet jako domokrążca ze sprzedaży dziecinnych skafandrów. Na starość został dorabiaczem zakończeń do dzieł literackich. Zawód to mało znany, muszę więc wyjaśnić, że polegał na spełnianiu życzeń wyrażanych przez miłośników powieści i dramatu. Dorabiacz, przyjąwszy zamówienie, musi wczuć się w atmosferę, styl i ducha dzieła, któremu przydaje epilog, odmienny od autorskiego. W rodzinnych archiwach zachowało się nieco brulionów świadczących o tym, jak znaczne zdolności artystyczne miał pierwszy Tichy. Są tam wersje Otella, w których Desdemona dusi Maura albo i takie, gdzie ona, on i Jago żyją razem, wzajem sobie radzi. Są warianty piekła dantejskiego, z poddawanymi specjalnym mękom osobami, które wymienił zleceniodawca, przy czym z rzadka finały tragiczne autorów przychodziło zastępować szczęśliwym zakończeniem, częściej bywało na odwrót. Bogaci smakosze zamawiali u mego przodka epilogi, w których nie dochodziło w ostatniej chwili do ocalenia cnoty, ale - przeciwnie - triumfowało zło. Owym zamożnym zleceniodawcom przyświecały na pewno niskie intencje, niemniej prapradziad mój, wykonując to, co u niego obstalowywano, stwarzał istne cacka artyzmu, a zarazem, choć niejako nieumyślnie, zbliżał się do prawdy życia bardziej niż autorzy dzieł. Musiał zresztą dbać o utrzymanie licznej rodziny, więc robił, co umiał, obrzydziwszy sobie żeglugę kosmiczną - łatwo to pojąć - na zawsze. Poczynając od niego, pojawiał się w rodzie naszym na przestrzeni wieków typ człowieka utalentowanego, zamkniętego w sobie, o umyśle oryginalnym, nieraz nawet skłonnym do dziwactw, uporczywego w ściganiu raz upatrzonych celów. W archiwum familijnym znajduję mnóstwo dokumentów potwierdzających te rysy charakterystyczne; zdaje się, że jedna z bocznych linii Tichych żyła w Austrii, a mówiąc ściślej, w niegdysiejszej monarchii austro-węgierskiej, bo wśród kart najstarszej kroniki znalazłem spłowiałą fotografię przystojnego młodzieńca w mundurze kirasjerskim, z monoklem i zakręconymi wąsikami, opatrzoną na odwrocie słowami “k.u.k. Cyberleutnant Adalbert Tichy”. O czynach owego cyberleutnanta nic mi nie wiadomo poza tym, że - jako prekursor mikrominiaturyzacji technicznej, w czasach, kiedy nikomu się nawet o niej nie śniło - wysunął projekt przesadzenia kirasjerów z koni na kucyki. Znacznie więcej pozostało materiałów dotyczących Estebana Franciszka Tichego, błyskotliwego myśliciela, który - nieszczęśliwy w życiu osobistym - pragnął zmienić klimat Ziemi przez posypywanie obszarów biegunowych sproszkowaną sadzą. Uczerniony śnieg miał się stopić, pochłaniając promienie słońca, oswobodzone zaś tym sposobem od lodów obszary Grenlandii i Antarktydy pragnął ten mój pradziad przekształcić w rodzaj Edenu dla ludzkości. Ponieważ nie znalazł zwolenników tego planu, jął na własną rękę gromadzić zapasy sadzy, co doprowadziło do niesnasek małżeńskich, zakończonych rozwodem. Druga jego żona, Eurydyka, była córką aptekarza, który za plecami zięcia wynosił z piwnic i sprzedawał sadzę, jako węgiel leczniczy (carbo animalis). Gdy aptekarza zdemaskowano, niczego nieświadomy Esteban Franciszek został także oskarżony o fałszowanie lekarstw i przypłacił to konfiskatą całego zapasu sadzy, zgromadzonego w podziemiach domostwa w ciągu wielu lat. Głęboko rozczarowany do ludzi, nieszczęśnik zmarł przedwcześnie. Jedyną jego pociechą w ostatnich miesiącach życia było posypywanie ośnieżonego zimą ogródka sadzami i obserwacja postępów odwilży, jaką ten zabieg za sobą pociągał. Dziadek mój postawił w ogródku niewielki obelisk pamiątkowy z okolicznościowym napisem.

Dziad ów, Jeremiasz Tichy, jest jednym z najwybitniejszych przedstawicieli naszego rodu. Wychował się w domu starszego brata, Melchiora, słynącego z pobożności cybernetyka i wynalazcy. Poglądów niezbyt radykalnych, nie pragnął Melchior zautomatyzować całej służby bożej, a jedynie chciał przyjść z pomocą najszerszym rzeszom kleru, skonstruował tedy kilka niezawodnych, szybko działających i prostych w obsłudze urządzeń, jak anatemator, ekskomunikator oraz specjalny aparat do rzucania klątw z biegiem wstecznym (dla ich odwoływania). Prace jego nie znalazły, niestety, uznania tych, dla których działał, co więcej, osądzono je jako heretyckie; z właściwą sobie wielkodusznością udostępnił wówczas miejscowemu proboszczowi prototyp ekskomunikatora, umożliwiając tym eksperymentalne jego wypróbowanie na sobie samym. Niestety, nawet tego mu odmówiono. Zasmucony, rozczarowany, zrezygnował z dalszych prac w obranym kierunku i przerzucił się - tylko jako konstruktor - w sferę religii Wschodu. Do dziś znane są zelektryfikowane przezeń buddyjskie młynki modlitewne, zwłaszcza modele wysokoobrotowe, osiągające do 18 000 pacierzy na minutę.

Jeremiasz, w przeciwieństwie do Melchiora, nie miał w sobie krzty ugodowości. Nie ukończywszy szkół, kontynuował studia w domu, zwłaszcza w piwnicy, która tak wielką rolę miała odegrać w jego życiu. Cechowała go niezwykła wprost konsekwencja. Mając dziewięć lat, postanowił stworzyć Ogólną Teorię Wszystkiego i nic go od tego nie powstrzymało. Znaczne trudności formułowania myśli, jakie odczuwał od lat najmłodszych, wzrosły po fatalnym wypadku ulicznym (walec drogowy spłaszczył mu głowę). Ale nawet kalectwo nie zniechęciło Jeremiasza do filozofii; postanowił zostać Demostenesem myśli, a może raczej jej Stephensonem, tak bowiem, jak wynalazca lokomotywy, który sam niezbyt szybko się poruszał, a zapragnął zmusić parę do poruszania kół, on chciał przymusić elektryczność do poruszania idei. Myśl tę zniekształca się często, powiadając, jakoby głosił hasło bicia elektromózgów. Jego zawołaniem - w myśl takich potwarzy - miało być: “Eniaki za mordę!” Jest to niegodne wypaczenie jego myśli; miał po prostu nieszczęście pojawić się ze swymi koncepcjami przed czasem. Jeremiasz wiele się w życiu nacierpiał, wypisywano mu na domu obelgi, w rodzaju “żenowała” i “męczymózga”, sąsiedzi składali nań donosy, że zakłóca nocną ciszę hałasami i wyzwiskami, dobiegającymi z piwnicy, śmieli nawet twierdzić, jakoby nastawa! na życie ich dzieci, rozsypując zatrute cukierki. Otóż Jeremiasz istotnie nie lubił dzieci, podobnie jak Arystoteles, ale cukierki były przeznaczone dla plądrujących ogród kawek, o czym świadczyły umieszczone na nich napisy. Co do tak zwanych bluźnierstw, których uczyć miał swe aparaty, byty to jeno okrzyki zawodu, jakie wyrywały mu się podczas nużącej pracy laboratoryjnej, gdy jej rezultaty okazywały się nikle. Zapewne, nie było z jego strony ostrożne posługiwanie się - w wydawanych własnym kosztem broszurach - terminami rubasznymi, gminnymi nawet, gdyż znachodzące się w kontekście rozważań o układach elektronowych wyrażenia takie, jak: “strzelić w lampę”, “przyflekować”, “wrzucić obcasa”, łatwo mogły zmylić czytelnika. Przez przekorę też, jestem tego pewien, opowiadał zmistyfikowaną historyjkę, jakoby nie brał się bez drąga do programowania. Odznaczał się ekscentrycznością, która nie ułatwiała mu współżycia z otoczeniem; nie każdy umiał się poznać na jego dowcipie (stąd np. sprawa mleczarza i obu listonoszy, którzy na pewno i tak zwariowaliby, wskutek obciążenia dziedzicznego, tym bardziej że szkielety były na kółkach, a jama mierzyła ledwie dwa i pół metra głębokości). Któż jednak ogarnąć może kręte ścieżki geniuszu? Powiadano, że stracił majątek, kupując mózgi elektryczne po to, aby rozwalać je na drobne kawałki, i całe stosy pogruchotanych piętrzyły się na podwórzu. Czyż jego winą było, że ówczesne elektromózgi nie mogły podołać stawianym zadaniom, jako zbyt ograniczone i nie dość wytrzymałe? Gdyby nie rozlatywały się tak łatwo, na pewno doprowadziłby je w końcu do stworzenia Ogólnej Teorii Wszystkiego. Porażka nie dyskredytuje bynajmniej jego naczelnej idei.

Co się tyczy komplikacji małżeńskich, kobieta, którą poślubił, była pod silnym wpływem wrogich mu sąsiadów, którzy skłonili ją do składania fałszywych zeznań, a zresztą wstrząsy elektryczne wyrabiają charakter. Jeremiasz czuł się osamotniony, wyśmiewany, także przez ciasnogłowych specjalistów, jak profesor Brummber, który nazwał go hyclem elektrycznym, bo Jeremiasz niewłaściwie użył raz dławika indukcyjnego. Brummber był złym, niewiele wartym człowiekiem, a jednak krótką chwilę sprawiedliwego gniewu przypłacił Jeremiasz czteroletnią przerwą w pracy naukowej. Wszystko dlatego, ponieważ sukces nie stał się jego udziałem. Któż interesowałby się wówczas defektami jego manier, obejścia czy stylu? Kto rozpuszcza plotki o prywatnym życiu Newtona czy Archimedesa? Niestety, Jeremiasz był przedwczesnym prekursorem i musiał za to zapłacić.

Pod koniec życia, a właściwie na jego schyłku, przeszedł Jeremiasz zdumiewającą metamorfozę, która całkowicie odmieniła jego los. Oto, zamknąwszy się na głucho w swej piwnicy, z której pousuwał wprzód wszystkie co do jednego szczątki aparatów, tak że pozostał w pustych murach, wobec zbitego z desek barłogu, zydla i starej szyny żelaznej, już do śmierci nie opuścił owego azylu czy też dobrowolnego więzienia. Byłoż to więzienie, a jego postępek - ucieczką przed światem tylko, zrezygnowanym odwrotem, rejteradą w los umartwiającego się pustelnika? Fakty przemawiają wyraźnie przeciw takiemu przypuszczeniu. Nie na cichych medytacjach pędził życie w nałożonym sobie zamknięciu. Przez małe okienko w drzwiach piwnicznych prócz odrobiny chleba i wody podawano mu przedmioty, jakich żądał, a żądał, przez owych lat szesnaście, zawsze takich samych: młotków rozmaitego ciężaru i formatu. A zużył ich łącznie 3219 sztuk, a gdy wielkie serce przestało bić, znaleziono w piwnicy rozwłóczone po kątach setki i setki pordzewiałych, spłaszczonych w niezmiernym trudzie obuchów. Nadto dniem i nocą dobywał się z podziemi dźwiękliwy odgłos kucia, ustający jedynie na krótko, gdy dobrowolny więzień posilał umęczone ciało lub, po krótkim śnie, wpisywał do dziennika notatki, które leżą teraz przede mną. Widać z nich, że jego duch nie odmienił się, przeciwnie, jeszcze bardziej niż kiedykolwiek zwarty, zogniskował się na nowym celu. “Już ja jej dam radę!” “Już ja ją doprowadzę do ostateczności!” “Jeszcze trochę, a wykończę ją!” - od takich, charakterystycznym, nieczytelnym pismem rzucanych uwag roją się te grube zeszyty, pokryte metalicznymi opiłkami. Komu chciał dać radę, kogo wykończyć? Tajemnica nie da się wyjaśnić, ponieważ ani razu nie pada imię tyleż zagadkowej, co potężnej snadź przeciwniczki. Wyobrażam sobie, że postanowił, w jednym z nagłych rozbłysków, które nie są rzadkimi gośćmi wielkich dusz - dokonać na najwyższym możliwym szczeblu tego, do czego uprzednio brał się dużo skromniej. Stawiał wtedy pewne urządzenia w sytuacjach przymusowych i karcił je, by dopiąć swego. Teraz dumny starzec własnowolnym zamknięciem odgrodził się od chóru poziomych krytykantów i przez drzwi piwnicy wszedł do historii, albowiem - to moja hipoteza - wziął się za bary z .przeciwniczką najpotężniejszą z możliwych: w trudzie szesnastoletnim nie opuszczała go ani na chwilę świadomość, że szturmuje sedno egzystencji, że - jednym słowem - bez wahania, zwątpień, litości bez ustanku bije materię!!

W jakimże celu to czynił? O, nie było to wcale podobne do postępku owego monarchy starożytnego, który morze kazał wy chłostać, bo pochłonęło jego statki. Przeczuwam w owej działalności syzyfowej, realizowanej z takim bohaterstwem, myśl więcej niż frapującą. Przyszłe pokolenia pojmą, że Jeremiasz bił w imieniu ludzkości. Chciał on doprowadzić materię do kresu, zamęczyć ją, wytłuc z niej ultymatywną istotę i tak zwyciężyć. Co miało nastąpić? Zupełna anarachia porażki, fizykalne bezprawie? Czy też powstanie nowych praw? Tego nie wiemy. Dowiedzą się kiedyś ci, co ruszą w ślady Jeremiasza.

Najchętniej na tym zamknąłbym jego historię, jak jednak nie dodać, że potwarcy i potem pletli duby niestworzone, jakoby ukrywał się w piwnicy przed żoną czy dłużnikami! Oto jak świat odpłaca swoim niezwykłym za ich wielkość!

Następnym, o którym mówią raptularze, był Igor Sebastian Tichy, syn Jeremiasza, asceta i cybermistyk. Na nim kończy się ziemska gałąź naszego rodu, gdyż odtąd wszyscy potomkowie Anonymusa poszli w Galaktykę. Igor Sebastian był naturą kontemplacyjną i dlatego tylko, a nie wskutek niedorozwoju, o jaki był pomawiany, odezwał się po raz pierwszy w jedenastym roku życia. Jak każdy z wielkich myślicieli-reformatorów, którzy krytycznym okiem od nowa ogarniają człowieka, uczynił tak i doszedł do przeświadczenia, że źródłem zła są w nas pozostałości zwierzęce, zgubne dla jednostek i społeczeństw. W tym, że przeciwstawił mrok popędów jasności ducha nie było jeszcze nic nowego, lecz Igor Sebastian poszedł o krok dalej, niż ważyli się to uczynić jego poprzednicy. Człowiek - rzekł sobie - powinien wstąpić duchem tam, gdzie dotąd panowało tylko ciało! Będąc niezwykle utalentowanym sterochemikiem, po wielu latach poszukiwań stworzył w retorcie substancję, która obróciła marzenia w rzeczywistość. Mówię oczywiście o słynnym przy kranie, pentazolidynowej pochodnej dwuallyloortopentano-perhydrofenantrenu. Nieszkodliwy dla zdrowia przykran, zażyty w mikroskopijnej ilości, sprawia, iż akt prokreacji staje się, przeciwnie niż dotąd, nadzwyczaj niemiły. Dzięki szczypcie białego proszku człowiek zaczyna patrzeć na świat okiem nie zmąconym żądzami, dostrzega w nim właściwą hierarchię spraw, nie oślepiany co chwila zwierzęcym pociągiem. Zyskuje mnóstwo czasu, a wyprowadzony z niewoli płci, stworzonej przez ewolucję, zrzuca kajdany seksualnej alienacji i staje się wreszcie wolny. Przedłużanie gatunku winno wszak być rezultatem świadomej decyzji, poczucia obowiązku wobec ludzkości, a nie mimowolnym, bo automatycznym wynikiem sycenia sprośnych apetytów. Zamierzał zrazu Igor Sebastian uczynić akt cielesnego złączenia neutralnym, uznał jednak, iż to nie wystarczy, zbyt wiele bowiem rzeczy człowiek robi nie dla przyjemności nawet, ale po prostu z nudy lub z przyzwyczajenia. Akt ów miał odtąd stać się ofiarą złożoną na ołtarzu korzyści społecznej, cierpieniem dobrowolnie nałożonym, każdy płodzący, dzięki wykazanej odwadze, wchodził w poczet bohaterów jak wszyscy ci, co poświęcają się dla innych. Jako prawdziwy badacz, wypróbował Igor Sebastian działanie przykranu najpierw na samym sobie, a żeby udowodnić, że i po jego sporych dawkach można mieć progeniturę, nie ustając, z najwyższym samozaparciem spłodził trzynaścioro dzieci. Żona jego, powiadają, wielokroć uciekała z domu - kryje się w tym źdźbło prawdy, jednakże główną przyczyną małżeńskich niesnasek byli, jak za życia Jeremiasza, sąsiedzi, którzy buntowali nie dość rozgarniętą kobietę przeciwko mężowi, oskarżając Igora Sebastiana o maltretowanie żony, chociaż tłumaczył im wielekroć, że bynajmniej nie męczy jej, a jedynie wiadomy akt, będący teraz źródłem cierpień, czyni dom jego siedliskiem hałasów i jęków. Cóż, kiedy ciasnogłowi powtarzali jak papugi swoje, że ojciec bił elektromózgi, a syn - żonę. Lecz był to tylko prolog tragedii, gdy bowiem, nie mogąc znaleźć zwolenników, zapalony ideą wiekuistego oczyszczenia człowieka z chuci zaprawił wszystkie studnie miasteczka przykranem, rozwścieczony tłum pobił go i pozbawił życia aktem haniebnego samosądu. Przeczucie niebezpieczeństw, na jakie się narażał, nie było Igorowi obce. Pojmował, że zwycięstwo ducha nad ciałem samo nie przyjdzie, o czym świadczą liczne ustępy jego dzieła wydanego pośmiertnie na koszt własny rodziny. Pisał w nim, że każda wielka idea musi mieć za sobą siłę, jak o tym świadczą liczne przykłady z historii dowodzące, że lepiej od wszystkich argumentów i perswazji broni światopoglądu policja. Niestety, nie miał własnej i dlatego tak smutno skończył.

Znaleźli się, oczywiście, kalumniatorzy, którzy twierdzili, że ojciec był sadystą, a syn - masochistą. Nie ma w tym oszczerstwie słowa prawdy. Aczkolwiek wkraczam w sprawy drażliwe, muszę to uczynić, aby ocalić dobre imię naszej rodziny przed zniesławieniem. Igor nie był masochistą, mimo samozaparcia musiał się nieraz uciekać do fizycznej pomocy dwu oddanych kuzynów, którzy przytrzymywali go, zwłaszcza po większych dawkach przykranu, w łożu małżeńskim, skąd, gdy rzecz się dokonała, uciekał jak oparzony.

Synowie Igora nie podjęli dzieła ojca. Starszy zajmował się jakiś czas syntezą ektoplazmy, substancji dobrze znanej spirytystom, którą wydzielają media w transie, ale nie udało mu się, ponieważ - jak twierdził - margaryna, stanowiąca surowiec wyjściowy, była nie dość oczyszczona. Młodszy był zakałą rodziny. Kupiono mu szyfkartę do gwiazdy Mira Coeti, która niedługo po jego przybyciu na miejsce zgasła. O losie córek nic mi nie wiadomo.

Jednym z pierwszych - po stupięćdziesięcioletniej przerwie - kosmonautów albo, jak już mówiono wtedy, kosmonarzy, byt prastryj Pafnucy. Ten właściciel promu gwiezdnego w jednej z mniejszych cieśnin galaktycznych przewiózł swym stateczkiem niezliczone rzesze podróżnych. Pędził życie wśród gwiazd cicho i spokojnie, w przeciwieństwie do brata swego, Euzebiusza, który został korsarzem, zresztą w stosunkowo późnym wieku. Z urodzenia dowcipniś, Euzebiusz, odznaczający się wspaniałym poczuciem humoru, zwany przez całą załogę “a practical joker”, zalepiał gwiazdy szewskim pakiem i rozrzucał po Drodze Mlecznej małe latarki, by mylić kapitanów, sprowadzane zaś z kursu rakiety napadał i łupił. Potem atoli oddawał wszystko ograbionym, nakazywał im lecieć dalej, doganiał swym czarnym rakietowcem, abordażowa! i rabował od nowa, bywało, że sześć, a to i dziesięć razy pod rząd. Pasażerowie nie widzieli się spoza siniaków.

A jednak nie był Euzebiusz okrutnikiem. Po prostu, czatując latami wśród gwiezdnych rozdroży na ofiary, okropnie się nudził, więc gdy jakaś mu się wreszcie trafiła, nie był wprost w stanie rozstać się z nią natychmiast po dokonaniu grabieży. Jak wiadomo, korsarstwo międzyplanetarne jest pod względem finansowym nieopłacalne, o czym świadczy najlepiej to, że praktycznie nie istnieje. Euzebiusz Tichy nie działał z niskich pobudek materialnych, wręcz przeciwnie, ożywiał go duch starych ideałów, pragnął bowiem odnowić czcigodną ziemską tradycję morskiej piraterii, uważając to zadanie z swe posłannictwo. Pomawiano go o wiele ohydnych skłonności, znaleźli się i tacy, co zwali go tanatofilem, ponieważ statek jego okrążały liczne szczątki kosmonarzy. Nic bardziej fałszywego od ohydnych tych potwarzy. W próżni nie można po prostu pochować zgasłego przedwcześnie i nie ma innego sposobu, jak tylko wypchnąć go przez klapę rakiety, to zaś, że jej nie opuszcza, lecz krąży wokół osieroconego statku, wynika z praw mechaniki newtonowskiej, a nie z czyichś przewrotnych upodobań. Z biegiem lat ilość ciał, okrążających statek tego mego krewnego, istotnie znacznie urosła; manewrując, poruszał się jakoby w aureoli śmierci, niemal z tańców Durera rodem, ale, powtarzam, działo się to nie z jego, lecz z natury woli.

Siostrzan Euzebiusza, a mój kuzyn, Arystarch Feliks Tichy, zjednoczył w sobie najcenniejsze talenty, występujące dotąd oddzielnie w naszym rodzie. Doczekał też, jedyny, uznania i znacznego dobrobytu dzięki inżynierii gastronomicznej , zwanej też gastronautyką, którą wspaniale rozwinął. Pierwociny tej gałęzi technicznej sięgają jeszcze schyłku XX wieku, a znano ją wtedy pod surową, prymitywną postacią tak zwanej kanibalizacji rakiet. Aby zaoszczędzić materiału i miejsca, poczęto stosować do wyrobu okrętowych przepierzeń i grodzi prasowane koncentraty żywnościowe, a więc różne kasze, tapioki, strączkowe itp. Później rozszerzono zakres tej działalności konstruktorskiej, obejmując nią także meble rakietowe. Kuzyn mój ocenił lapidarnie jakość ówczesnej produkcji, powiadając, iż na smacznym krześle się nie usiedzi, a wygodne przyprawia o niestrawność. Arystarch Feliks przystąpił do rzeczy w sposób całkiem nowy. Nic dziwnego, że pierwszą swoją trzystopniową rakietę (Przystawki, Pieczyste, Legumina) nazwała Zjednoczona Stocznia Aldebarańska jego imieniem. Nikogo już nie dziwią dzisiaj tablice rozdzielcze na kruchych spodach (tzw. elektromazurki), kondensatory - przekładańce, makaronowa izolacja, piernikoidy, czyli cewki z migdałami na miodzie, przewodzącym dobrze prąd, wreszcie okna z cukru pancernego, chociaż naturalnie nie każdy lubi garnitur z jajecznicy, bądź też poduszki z cwibaków i babek puchowych (a to dla okruszków w łóżku). Wszystko to jest dziełem mego kuzyna. To on wynalazł liny holowniczekabanosówki, strudlowe prześcieradła, kołdry z suflerów, jak również napęd łazankowogrysikowy i on pierwszy zastosował ementaler do chłodnic. Zastąpiwszy kwas azotowy chlebowym, uczynił paliwo (i to bezalkoholowe!) smacznym napojem orzeźwiającym. Niezawodne są też jego gaśnice z kisielkiem żurawinowym, które gaszą równie dobrze pożary, jak pragnienie. Znalazł też Arystarch naśladowców, lecz żaden z nich mu nie dorównał. Niejaki Globkins usiłował wprowadzić na rynek jako źródło oświetlenia - tort Sachera z knotem, zupełne fiasko, bo i światła dawał tort niewiele, i przesiąkał kopciem. Również jego wycieraczki do nóg z rizotta nie znalazły nabywców, podobnie jak i płyty izolacyjne z chałwy, pryskające przy pierwszym zderzeniu z meteorami. Raz jeszcze okazało się, że nie wystarczy ogólna idea, gdyż każde konkretne rozwiązanie, któremu ona patronuje, musi być twórcze - tak, jak genialna w swej prostocie myśl mego kuzyna, by wszystkie puste miejsca konstrukcji rakietowej wypełniać zupą “nic”, przez co i próżnię się zyskuje, i najeść się można. Myślę, że ten z Tichych zasłużył w pełni na miano dobroczyńcy kosmonautyki. Jej prekursorzy zapewniali nas nie tak znów dawno temu, kiedyśmy patrzeć nie mogli na glonowe klopsiki i zupki z mchów czy porostów, że na takim właśnie wikcie ruszy ludzkość do gwiazd. Piękne dzięki! Dobrze się stało, żem dożył lepszych czasów, bo ileż to za mej młodości załóg zginęło z głodu, dryfując wśród ciemnych prądów przestrzeni, do wyboru mając jedynie albo przejście na system losowania, albo też demokratycznych wyborów zwyczajną większością głosów.

Zgodzi się ze mną każdy, kto pamięta przygniatającą atmosferę zgromadzeń, na których dyskutowało się te przykre sprawy. Był nawet projekt Drapplussa, który narobił ongi sporo szumu, żeby po całym systemie słonecznym rozsiać równomiernie, z myślą o rozbitkach, kaszkę mannę lub grysik oraz kakao w proszku, ale się nie przyjął, raz, że wypadało to za drogo, a dwa, że spoza chmur kakao nie byłoby widać gwiazd nawigacyjnych. I dopiero kanibalizm rakietowy uwolnił nas od tego dawniejszego.

Gdy tak - wzdłuż gałęzi genealogicznego drzewa - zbliżam się, wkraczając w czasy nowożytne, ku własnemu początkowi, zadanie moje, jako kronikarza rodu, staje się coraz trudniejsze. Nie tylko dlatego, że dawnych przodków, co prowadzili osiadły tryb życia, łatwiej jest portretować niż ich gwiezdnych następców, ale i dlatego, ponieważ w próżni manifestuje się niepojęty dotąd wpływ zjawisk fizycznych na życie rodzinne. Bezradny wobec dokumentów, których nie umiem należycie posegregować, rezygnując z wszelkiego porządkowania, przedstawię je po prostu w kolejności, w jakiej się zachowały. Oto osmalone chyżością karty dziennika podóży, który spisywał kapitan żeglugi gwiezdnej Wszechświt Tichy:

 

Zapis 116 303. Od iluż to już lat nie znamy ciążenia! Klepsydry nie działają, stanęły zegary wagowe, w nakręcanych odmawiają służby sprężyny. Jakiś czas zrywaliśmy kartki kalendarzy na chybił trafił, ale i to już jest przeszłością. Pozostaty nam, jako ostatnie wytyczne, śniadania, obiady i kolacje, lecz pierwsza niestrawność może zmieść do reszty i tę rachubę czasu. Muszę przerwać pisanie, ktoś wszedł, albo bliźnięta, albo to interferencja świetlna.

 

Zapis 116 304. Na bakburcie planeta, nie oznaczona na mapach. Nieco później, w czas podwieczorku, meteor, na szczęście mały, który przebił nam trzy komory - ciśnieniową, zatrzymań ( wytrzeźwień. Kazałem cementować. Przy kolacji - brak kuzyna Patryce go. Rozmowa z dziadem Arabeuszem o relacji nieoznaczoności. Cóż wiemy właściwie w sposób pewny? Żeśmy wyruszyli jako młodzi ludzie z Ziemi, że statek nasz nazwaliśmy “Kosmocystą”, że dziadek i babka wzięli na pokład dwanaście innych par małżeńskich, które dzisiaj tworzą już jedną rodzinę, związaną węzłami powinowactwa krwi. Jestem niespokojny o Patrycego - także i kot gdzieś przepadł. Zauważyłem dodatni wpływ braku grawitacji na platfusy.

 

Zapis 116 305. Pierworodny stryja Obrożegojest tak bystrooki i tak mały jeszcze, że gołym okiem dostrzega neutrony. Rezultat poszukiwań Patrycego negatywny. Zwiększamy szybkość. Podczas manewru przecięliśmy rufą izochronę. Po kolacji przyszedł do mnie teść Obrożego, Amfoteryk, i zdradził mi, że został własnym ojcem, bo jego czas zadzierzgnął się w kształt pętli. Prosił, żeby o tym nikomu nie mówić. Radziłem się kuzynów fizyków - są bezradni. Kto wie, co jeszcze przed nami!

 

Zapis 116 306. Zauważyłem, że podbródki i czoła niektórych starszych stryjostw oraz wujostw cofają się. Efekt recesji żyroskopowej, skrócenie Lorentza-Fitz-Geralda czy skutek wypadania zębów i częstego uderzania czołem o grodzie, gdy rozlega się dzwonek wzywający do stołu? Pędzimy wzdłuż sporej mgławicy; ciotka Barabella wywróżyła, domowym sposobem, dalszą naszą trajektorię z fusów kawowych. Sprawdzałem obliczenia elektrokalkulatorem - wynik wcale zbliżony!

 

Zapis 116 307. Krótki postój na planecie Wałęsów. Cztery osoby nie wróciły na pokład. Przy starcie zatkana lewa wyrzutnia. Kazałem przedmuchać. Biedny Patrycy! W rubryce “przyczyna zgonu” zapisałem: “roztargnienie” - bo cóż innego?

 

Zapis 116 308. Wujowi Tymoteuszowi śniło się, że napadły nas plądrzyki. Obeszło się na szczęście bez ofiar i strat. Na statku robi się ciasno. Dziś trzy porody i cztery przeprowadzki, skutek rozwodów. Dziecko Obrożych ma oczy jak gwiazdy. Dla poprawy metrażu poleciłem wszystkim ciotkom udać się do hibernacyjnych lodówek. Poskutkował dopiero argument, że nie będą się w stanie odwracalnej śmierci starzeć. Jest teraz bardzo cicho i przyjemnie.

 

Zapis 116 309. Zbliżamy się do szybkości światła. Mrowie nieznanych fenomenów. Pojawił się nowy typ cząstek elementarnych - skwarki. Niezbyt wielkie, trochę przypalone. Coś dziwnego dzieje się z moją głową. Pamiętam, że ojcu memu było Barnaba, ale miałem też innego, imieniem Balaton. Chyba ze to jezioro na Węgrzech. Muszę sprawdzić w encyklopedii. Widzę, jak ciotki uginają się na kwantach, nie przestając mimo to robić na drutach. Na III pokładzie czuć. Dziecko Obrożych wcale nie raczkuje, tylko lata, posługując się na zmianę przednim i tylnym odrzutem. Jak cudowna jest biologiczna adaptacja organizmu!

 

Zapis 116 310. Byłem w laboratorium kuzynostwa Jezajaszów. Nie ustaje tam praca. Kuzyn mówił, ze wyższą fazą gastronautyki będą meble nie tylko jadalne, lecz i żywe. Takie nie popsuj ą się i nie trzeba będzie, do czasu, trzy mać ich w lodówkach. Tylko komu podniesie się ręka, żeby zarżnąć żywe krzesło? Na razie jeszcze ich nie ma, ale Jezajasz twierdzi, że niedługo uczęstuje nas nóżkami w galarecie. Wróciwszy do sterowni, długo rozmyślałem, mając w uszach jego słowa. Mówił o żywych rakietach przyszłości. Czy można będzie mieć dziecko z taką rakietą? Co za myśli przychodzą mi do głowy!

 

Zapis 116 311. Dziadek Arabeusz skarżył mi się, że jego lewa noga sięga Gwiazdy Polarnej, a prawa - Krzyża Południa. Poza tym chyba cos knuje, bo wciąż chodzi na czworakach. Muszę go baczniej obserwować. Znikł Baltazar, brat Jezajasza. Czyżby dyspersja kwantowa? Szukając go, stwierdziłem, że komora atomowa pełna jest kurzu. Nie omiatana z rok! Zdjąłem ze stanowiska podkomorzego Bartłomieja i naznaczyłem jego szwagra, Tytusa. Wieczorem, w salonie, podczas występów ciotki Melanii, wybuchnął nagle dziad. Kazałem cementować. Byt to Z mej strony czysty odruch. Nie odwołałem rozkazu, by nie podać w wątpliwość kapitańskiego autorytetu. Bardzo mi brakuje dziada. Co to było, gniew czy anihilacja? Zawsze był nerwowy. Zachciało mi się w czasie wachty czegoś mięsnego, zjadłem trochę mrożonej cielęciny z lodówki. Wczoraj okazało się, że zginęła kartka z zapisanym celem podróży, szkoda, bo lecimy już coś 36 rok. W cielęcinie, dziwna rzecz, było pełno śrutu - od kiedy strzela się do cieląt z dubeltówki? Obok nas leci meteor, na którym ktoś siedzi. To Bartłomiej pierwszy go zauważył. Na razie udaję, że nie widzę.

 

Zapis 116 312. Kuzyn Bruno twierdzi, Że to nie była lodówka, tylko hibernator, bo dla żartu przewiesił tabliczki i Że to nie był śrut, tylko paciorki. Uniosłem się pod strop; w przestrzeni bezgrawitacyjnej żadne sceny nie są możliwe, nie da się ani zatupać, ani uderzyć pięścią w stół. Żałuję, że wziąłem się do gwiazd. Skierowałem Brunona do najgorszej roboty, na rufę, żeby rozplątywał włóczkę.

 

Zapis 116 313. Kosmos pochłania nas. Wczoraj porwało część rufy z toaletami. Był tam akurat wuj Paleksander. Bezsilny, patrzałem, jak roztapia się w mroku, a rozwijające się wstęgi papieru trzepotały żałośnie w próżni. Istna grupa Laokoona wśród gwiazd. Co za nieszczęście! Ten na meteorze to nie żaden krewny; zupełnie obcy człowiek. Leci, siedząc okrakiem. Zastanawiające. Doszły mnie słuchy, jakoby sporo osób wysiadało ukradkiem. Rzeczywiście robi się jakoś puściej. Czyżby to była prawda?

 

Zapis 116 314. Kuzyn Roland, który prowadzi naszą rachunkowość, ma olbrzymie kłopoty. Wczoraj biedził się przy mnie, obliczając przewiezione już narzeczonotony, z einsteinowską poprawką na utratę wianków. Pisząc, naraz podniósł głowę, popatrzył mi w oczy i powiedział: “Człowiek, jak to brzmi!” Ta myśl zaskoczyła mnie. Wuj Obroży skończył swą Teologię Robotów i teraz stwarza nowy system - będą tam specjalne posty, tak zwane głodziny (chodzi o czas). Dziad Arabeusz nie podoba mi się. Układa kalambury. “Kalambur - rzekł mi - to znaczy, że zanieczyszczam las, a dużo dzieci płci męskiej to synkopy”. Maty Pyzio, ten, co fruwa odrzutowo i mówi f zamiast p (flaneta zamiast planeta, ale za to - spodnie planelowe), wrzucił - teraz, się dopiero okazało - kota do zbiornika z sodą, która pochłania nam dwutlenek węgla. Biedne kocisko rozłożyło się na dwukocian sody.

 

Zapis 116 315. Pod drzwiami znalazłem dziś niemowlę pici męskiej z przypiętą do pieluch karteczką: “To twoje”. Nic nie wiem, czyżby zbieg okoliczności? Wymościlem mu szufladę starymi aktami.

 

Zapis 116 316. W Kosmosie ginie masa skarpetek i chustek do nosa, poza tym czas zupełnie się rozpada; zauważyłem przy śniadaniu, ze oboje dziadkowie są dużo młodsi ode mnie. Były też wypadki stryjolizy. Kazałem zrobić kuzynowi bilans - otwarto hibernatory, odmrażam wszystkich. Dużo ciotek ma katar, chrypkę, sine nosy i spuchnięte, czerwone uszy; niektóre spazmowały. Byłem bezsilny. Co najdziwniejsze, wśród wskrzeszonych jest cielę. Brakuje za to ciotki Matyldy - czyżby Bruno naprawdę nie żartował, a raczej - naprawdę żartował?

 

Zapis 116 317. Przed sienią komory atomowej jest komórka. Gdy siedziałem tam, przyszła mi zabawna myśl, że może w ogóle nie wystartowaliśmy i tkwimy na Ziemi! Ale nie - wszak nie ma ciążenia. Ta refleksja uspokaja. Jednakże sprawdziłem, co trzymam w ręku, to był młotek. Być może, nazywam się raczej Jeremiasz. Kułem jakąś sztabę i zrobiło mi się dziwno. Ale trzeba przywykać. Zasadę Pauliego, że poszczególną osobę może obsadzić tylko jedna osobowość naraz, pozostawiliśmy daleko za sobą. Choćby taka sztafeta rodzicielska, rzecz dla nas w Kosmosie zwykła, gdy kilka niewiast rodzi kolejno to samo dziecko - dotyczy to także ojców - wskutek olbrzymiej szybkości. Pyzio, tak niedawno malutki, gdy dzisiaj, sięgając jednocześnie w jadalni po marmoladę, zderzyliśmy się czołami, odrzucił mnie pod sam strop! Jakkolwiek splątany, pokręcony, a nawet zadzierzgnięty, jak jednak ten czas leci!

 

Zapis 116 318. Arabeusz mówił mi dziś, jak to zawsze żywił cichą nadzieję, że gwiazdy i rakiety mają jedną tylko stronę, tę zwróconą do nas, a z drugiej są tylko zakurzone stelaże i sznury. To dlatego poleciał do gwiazd! Wyznał mi też, że niektóre kobiety składają coś w bielizniarkach, według niego nie tylko bieliznę, ale i jaja. Świadczyć by to miało o gwałtownej regresji, w sensie ewolucyjnym. Musiało mu być niewygodnie, gdy tak zadzierał ku mnie głowę ze swoich czworaków. Niepokoi mnie jego młodszy brat. Ósmy rok stoi u mnie w przedpokoju, z wyciągniętymi przed siebie palcami wskazującymi. Czyżby początki katatonii! Najpierw machinalnie, a potem z nawyku zacząłem wieszać na nim palto i kapelusz. Może sobie przynajmniej powiedzieć, że i z niego jest jakiś pożytek.

 

Zapis 116 319. Coraz bardziej pusto. Dyfrakcja, sublimacja czy też po prostu wszyscy przechodzą, wskutek efektu Dopplera, do podczerwieni! Hukałem dziś po całym śródpokładziu i nikt się nie pokazał, oprócz ciotki Klotyldy, z drutami i nie dokończoną mitenką. Poszedłem do laboratorium - kuzynowie Mitro fan i Alaryk, by zbadać tory skwarków, topili słoninę i lali tłuszcz do wody. Alaryk powiedział mi, że w naszej sytuacji andrzejki są pewniejsze od komory Wilsona. Ale dlaczego po dokonaniu obliczeń wszystko zjadł? Nie rozumiem, a nie śmiałem go pytać. Zaginął prawuj Emeryk.

 

Zapis 116 320. Prawuj Emeryk odnaleziony. Co dwie minuty wschodzi z regularnością, godną lepszej sprawy, na bakburcie, widać w górnym okienku, jak osiąga zenit, po czym zachodzi na sterburcie. Nic a nic się nie zmienił, nawet na orbicie ostatniego spoczynku! Ale kto i kiedy go wypychał? Okropna myśl.

 

Zapis 116 321. Wujek jest tak regularny, że według jego wschodów i zachodów można by stoper regulować. Co najdziwniejsze, zaczął wybijać godziny. Nie umiem tego pojąć.

 

Zapis 116 322. Po prostu zaczepia nogami o wierzch kadłuba w najniższym punkcie swojej orbity i końce zelówek albo obcasy skaczą mu po główkach nitów pancerza. Dziś po śniadaniu wybił trzynastą - przypadek czy wieszczy znak? Obcy na meteorze oddalił się nieco. Leci obok nas dalej. Usiadłem dziś do biurka, by pisać, a krzesło powiada do mnie: “Jaki ten świat dziwny!” Myślałem, że udało się wreszcie wujowi Jezajaszowi, ale to był tylko dziad Arabeusz. Powiedział mi, że jest inwariantem, czyli takim, któremu wszystko jedno, więc mogę nie wstawać. Hukałem dziś całą godzinę na pochylni i na górnym pokładzie. Ani żywego ducha. Trochę kłębków włóczki i drutów latało w powietrzu, i parę talii kart pasjansowych.

 

Zapis 116 323. Istnieje specjalna metoda, by ratować równowagę umysłu - wymyśla się różne fikcyjne osoby. Czyja aby tego od dawna już w sposób podświadomy nie robię? Ale od jak dawna? Siedzę na milczącym uparcie Arabeuszu, z kwilącym dzieckiem w szufladzie, które nazwałem Ijonem, i karmię je z, flaszki - trapiąc się, skąd ja mu wezmę teraz żonę; na razie niby jeszcze czas, ale w tych warunkach nic nie wiadomo. Siedzę taki lecę...

 

To ostatnie słowa mego ojca, zapisane w dzienniku - reszty kartek brak. Ja również siedzę w rakiecie i czytam, jak ktoś inny, to znaczy on, siedział w rakiecie i leciał. A więc siedział i leciał, i ja też siedzę i lecę. Kto zatem właściwie siedzi i leci? Czyżby mnie wcale nie było? Ale dziennik okrętowy sam siebie czytać nie może. Więc jednak jestem, bo go czytam. A może to wszystko podsunięte? Zmyślone! Dziwne myśli... Powiedzmy, że on nie siedział i nie leciał, ale ja jednak nadal lecąc - siedzę, to jest siedząc - lecę. To całkiem pewne. Czyżby? Najpewniejsze jest, że czytam o tym, kto leci i siedzi. Natomiast co do mojego siedzenia i lotu, to skąd wziąć pewność? Pokoik jest wyporządzony dość ubogo, to raczej komórka. Chyba na międzypokładziu, ale na strychu u nas była całkiem podobna. Wystarczy atoli wyjść za próg, żeby się przekonać, czy to nie złudzenie. Lecz gdyby to było złudzenie i gdybym zobaczył dalszy ciąg tego złudzenia? Nie ma niczego rozstrzygającego? To nie może być! Bo gdyby było tak, że ja nie lecę i nie siedzę, a tylko czytam o tym, że on leciał i siedział, przy czym naprawdę on też nie leciał, to by znaczyło, że ja, w moim złudzeniu, poznaję jego złudzenie, czyli mnie się zdaje, że jemu się zdaje. Albo może mnie się zdaje to, co się jemu wydaje? Złudzenie w złudzeniu? Powiedzmy, ale on pisał jeszcze o tym, który leci, siedząc okrakiem na meteorze. Z tym to już gorzej chyba. Mnie się zdaje, że jemu się zdawało to, co tamten robi okrakiem, a jeżeli tamtemu też się tylko wydawało, to już zupełnie nic nie wiadomo! Głowa mnie rozbolała i znów, jak wczoraj, jak przedwczoraj, muszę myśleć o biskupach i o nosach sinych, o oczach jak bławatki, o modrym Dunaju i filetowej cielęcinie. Dlaczego? I wiem, że kiedy o północy dodam przyspieszenia, będę myślał o jajecznicy, a właściwie o sadzonych jajach z dużymi żółtkami, o marchwi, miodzie i piętach cioci Maryni - tak samo, jak w środku każdej nocy... Ach! Rozumiem! To jest efekt przesunięcia myśli, raz w stronę ultrafioletu, a raz - poprzez żółć - w stronę podczerwieni, czyli psychiczny efekt Dopplera! Bardzo ważne! Bo to byłby dowód, że lecę! Dowód z ruchu, demonstratio ex motu, jak mówili scholastycy! Więc ja naprawdę lecę... Tak. Ale przecież każdemu mogą przyjść do głowy jaja, pięty i biskup. To nie jest ścisły dowód, to tylko przypuszczenie. A więc cóż zostaje? Solipsyzm? Tylko ja jeden istnieję, nie lecąc donikąd... Lecz to by znaczyło, że nie istniał Annonymus Tichy ani Jeremiasz, ni Igor, Esteban ani Wszechświt, że nie było Barnaby, Euzebiusza, “Kosmocysty”, że nigdy nie leżałem w szufladzie ojcowego biurka ani że on, dosiadłszy dziada Arabeusza, nie leciał - otóż to nie jest możliwe! Miałżebym z niczego wysnuć taką ilość osób i dziejów rodzinnych? Przecież ex nihilo nihilfit. A zatem rodzina istniała, to ona pozwala mi wrócić do wiary w świat i w ten lot mój o końcu niezbadanym! Wszystko zostało uratowane dzięki wam, przodkowie moi! Niedługo włożę te zapisane karty do pustej baryłki po tlenie i rzucę je w odmęt za burtę, niech płyną w czarną dal, bo navigare necessę est, a ja lecę i lecę od lat...

 

Przeklejone z jakiejś strony:

Podróż ostatnia

 

Prawie sześć lat nie było mnie na Ziemi, krążyłem bo wiem od planety do planety w gęsto zamieszkałym gwiazdozbiorze - Kasjopei. Powrót dłużył mi się okropnie - więc przepisywałem na czysto stosy notatek i kwestionariuszy, uzbierane podczas pobytu na nie znanych nam dotąd globach. Liczyłem, po wylądowaniu na Centralnym Kosmodromie Eurazjatyckim, na powiększenie mego poprzedniego wdania Dzienników gwiazdowych dzięki nowym trofeom, więc nie zwlekając udałem się do mojego wydawcy. Tak zaabsorbowały mnie zadziwiające zjawiska, których nie tylko biernym świadkiem byłem na ósmym Superksiężycu alfa Kasjopei Y (a może Eridana, gdyż przeciąg, powstały skutkiem awarii wentylatora pokładowego rakiety pomieszał mi fatalnie notatki: robię je na luźnych kartkach i zawsze zapominam z pośpiechu o ich ponumerowaniu), tak wciąż powracałem myślami do obcoplanetarnych doświadczeń, że prawie w ogóle nie zwróciłem uwagi na aktualny wygląd Ziemi. Właściwie powinienem był zreflektować się już zaraz po wylądowaniu, nawet zanim moja rakieta ostygła od atmosferycznego tarcia: albowiem nie tylko to winno było zadziwić mnie, iż celnik, z uprzejmym uśmiechem oddając mi paszport, zarazem podstawił mi nogę (nie upadłem, albowiem drugi celnik podchwycił mnie pod pachy), lecz ponadto że obaj byli ubrani raczej osobliwie. Płci żadnego nie dawało się rozpoznać, ponieważ nosili bluzy mundurowe, przechodzące poniżej pasa w coś na kształt również mundurowej spódniczki, ale nie byli kobietami, skoro obaj byli wąsaci, zaś ten od podstawionej nogi miał bokobrody.

 

astanowienia popadłem w zdziwienie, a ze zdziwienia w osłupiające zdumienie: po sześciu latach na Ziemi nastąpiły takie przemiany, wobec których obrazy widziane na wszystkich Księżycach Kasjopei okazywały się coraz bardziej banalne, zwyczajne, a nawet zaledwie godne wspominkowej rekapitulacji. Powoli jąłem więc segregować sobie w głowie to, co widziałem na ulicach - a było tego sporo. Po pierwsze, wyglądało na to, iż rzeczywiście mężczyźni - o ile to BYLI mężczyźni - noszą obecnie sukienki, a co najmniej szarawary podobne do spódnic. Po wtóre, niewiasty na ogół albo poruszały się w spodniach, albo w futrach sięgających prawie do ziemi, zaś na głowach miały coś takiego, czego nie jestem w stanie określić inaczej jak przywołując wyobrażenie zastygłego ogrodu zoologicznego z różnymi zwierzątkami - miniaturami. I wreszcie za znaczną liczbą ludzi gnali jacyś inni, trzymający w garściach siatki na motyle: przynajmniej tak mi się wydawało. Uzmysłowiłem sobie, że nie powinienem po prostu udać się - jak miałem pierwotnie zamiar do hotelu: wypadało raczej zasięgnąć wiedzy o całokształcie zaszłych podczas mojej nieobecności przemian kultury, obyczajowości i, last but not least, polityki, ażeby uniknąć popełnienia jakiejś gafy. Warto może zauważyć, że wstępne wywiadywanie się o lokalny obyczaj jest kosmiczną normą dla każdego astronauty, jakim od lat jestem, lecz nigdy dotąd, będąc na Ziemi czy też powracając na Ziemię, owej metody wstępnego informowania się nie stosowałem: widocznie nadszedł jednak i na nią obecnie czas.

 

którzy na pamięć niemal znacie, boście już tyle razy czytali moje reportaże planetarne zebrane w Dziennikach gwiazdowych, mój przyjaciel profesor Tarantoga ma cały szereg kuzynów o raczej ekscentrycznych zainteresowaniach. I tak ten, który miał mi doradzać, gdzie mogę spędzić wakacje, jest kolekcjonerem wszystkich światowych napisów (graffitti) na klozetowych ścianach. Inny, którego też poznałem, kiedym się na nasz ziemski Księżyc zamierzał wyprawić, zajmuje się archeologią antropologiczno-kulinarną, czyli stara się dojść tego, kto, kiedy, jak i dlaczego odkrył szpinak, szparagi, kalarepę, a zwłaszcza 695 sposobów przerabiania twarogu tą właśnie, dziś Francuzom znaną dobrze, metodą dającą setki i setki serów. Ale mnie był potrzebny inny, trzeci kuzyn Tarantogi, gdyż jego konikiem, a bodajże i pasją była MODA, w jej najrozmaitszych odmianach i przemianach historycznych. Podałem więc szoferowi adres tego trzeciego kuzyna i dobry traf chciał, żem go zastał w domu. Mieszka on penthousie na dachu kolosalnego wieżowca: sam dach jest przekształcony w subtropikalny sad, zaś gospodarz powitał mnie w rodzaju altany i wprowadził zaraz do mieszkania, ponieważ dzień był mimo sierpnia (na północnej półkuli Ziemi więc w lecie) raczej chłodny. Samo mieszkanie na kimś, kto odwiedzi je po raz pierwszy, robi znaczne i osobliwe wrażenie, ponieważ wszystkie ściany, ale nawet sufity, służą ekspozycji wielkich portretów - folderów przedstawiających osoby obojga płci, odziane wedle historycznych epok w togi, fraki, krynoliny, bikini, pantalony, napoleońskie buty z chlewami do połowy uda, a nawet osobne pomieszczenie dziwny kuzyn poświęcił wyłącznie koszulom pośmiertnym, a też innym postaciom odzieży, w jakie kiedykolwiek żywi odziewali zmarłych. Jednakże gospodarz, pragnąc niechybnie podnieść i ocieplić nastrój naszego, spotkania, wprowadził mnie do gabinetu, w którym, jak można się było przekonać na pierwszy rzut oka, prowadził studia zupełnie nowe: wydało mi się, iż w ogóle już teraz zaczął stronić od badania zmian mody, ponieważ dokoła wisiały obrazy dinozaurów, tyranozaurów, iguanodonów, plezjozaurów, zaś na biurku stał na rozstawionych czworakach tricerapots, a raczej jego duży model. Okazało się jednak, żem się mylił, kuzyn Tarantogi widząc bowiem moje zaskoczenie, rzekł od razu:

 

nie zwrócił uwagi na to, że w rozmaitych epokach geologicznych ewolucja posuwała się skokami: ot, dajmy na to w epoce jurajskiej modne było poruszanie się głównie na DWU nogach - spójrz pan tylko na te gady strusiopodobne, albo na tyranozaura - a dopiero potem przyszło do czworaczego bytowania istot, z których najpierw uformowały się czwororękie, jak małpy, a potem takie jak my. To ciekawe, ale ja nie przypisuję sobie palmy pierwszeństwa, jeśli chodzi o owo odkrycie (że niby ewolucja była w milionach lat MODYSTKĄ), to wykrył Larwin pospołu z Weinsteinem. Ale niechże pan powie wreszcie, czym mogę panu służyć? Spoglądając na ustawiony w kącie szkielet młodego atlantozaura, spytałem, co się właściwie dzieje, czy raczej co się stało podczas mojej nieobecności.

 

 

 

ie za dużo pytań naraz. To, co wziął pan za siatki na motyle, to są w rzeczywistości elektroniczne czepce Radiovirtual Reality. Mianowicie Internet, czyli te sieci elektronicznej łączności, które pan na pewno pamięta z lat dawnych, uległy zarazem prywatyzacji i podziałowi wedle praw komercjalnych rynku: mamy obecnie około szesnastu, a może i więcej Koncernów, jak Worldnet, Cybernet, Metropolitan, Sexotics, Bordelicity i tak dalej: nie spamiętam wszystkich. Starają się naturalnie zwiększać podaż i poniekąd popyt na swoje usługi. Po ulicach biegają akwizytorzy usiłujący przechwytywać cudzych klientów dla swojej sieci albo inspektorzy, podpatrywaniem elektronicznym (e-peeping) kontrolujący, do czy jej sieci podłączeni są przechodnie albo tak zwani sieciarze...

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

anym służącym, schylił się tylko, spod swojego fotela wydobył coś na kształt srebrnego colta i jednym sztychem płomiennego promienia obrócił robota w kupę szmelcu, zaś wirujący nad nią dym i woń czadu niezwłocznie wessał okrągły, rozwarty w suficie otwór.

 

e niestety nie miałem na to czasu, tak mnie zafrapowały ostatnie wyniki studiów nad reptyliami permu - z tymi słowami kuzyn Tarantogi podszedł do szafki ściennej i osobiście wręczył mi szklaneczkę whisky. Ponieważ nie byłem całkowicie pewny, czy ta szafka też trochę nie zwariowała, nie śmiałem pić, dopóki gospodarz nie łyknął płynu pierwszy. - Więc co mi pan radzi robić? - spytałem. - Nie życzę sobie być złapanym w żadną sieć wirtualnej rzeczywistości. Może pan wie nawet, gdzie dopadnę profesora Tarantogę?

 

ofesora pochłonęła ostatnio jakaś agenturalna sieć mruknął kuzyn. Podrapał się po łysinie. - Bo wie pan, początki były miłe, lecz koniec żałosny. Ja tu mieszkam nie tyle przez smog, ile dlatego, że chronią mnie przed fantomatyzacją zapory elektroniczne...

 

 

 

 

ew - że walka toczy się na wielu frontach naraz. Skąd się teraz dzieci biorą, już pan trochę wie. Tylko trochę, ponieważ i dziewicy, i bez wszelkiej intymności, i bez gwałtu i erotyki można zrobić dziecko. Jak? Na przykład przez e-mail albo telefonicznie.

 

 

niej istoty do zapłodnienia. Z kobietą jest zawsze wygodniej, to prawda. Za to kobiety mają się bardziej aniżeli mężczyźni na baczności. Poczęcie poprzez telefon było uprzednio dość skomplikowane, ale odkąd wprowadzono semodemy i spermodemy, to błahostka.

 

 

wmontować w mój telefon i w telewizor na wszelki wypadek, ekrany filtrowo-ochronne. Mnie nikt nie zapłodni, proszę pana! Szkoda trudu... - zawołał triumfalnie. - Otóż mówiłem panu o różnych formach walki. Zapłodnienie przez spermodem istotnie jest karalne, ale niechęć ciążową trzeba, niestety, udowodnić, a to nie jest zawsze łatwe. Osobną rzeczą jest sieciowe podziemie, czyli akty fantomatyzacji kryminalnej, domena okupowana przez różne gangi, mafie i osoby działające w pojedynkę, jak dawniej terroryści...

 

 

ł tak, ażeby pan wydał kod swojego konta bankowego albo wystawił czek in blanco, albo podarował dom, mieszkanie, akcje, diabli wiedzą co, a pan to będzie robił sądząc, że kładzie pan swój autograf na książce miłośnika - czytelnika... Mówię tak przykładowo tylko. Ale rzecz idzie bardziej zawiłym tropem, powiedzmy, że pan nie ma majątku, tylko zamożną ciotkę albo innego spadkodawcę, więc "dostroją" pana tak, żeby pan albo osobiście, albo per procura tamtą osobę ukatrupił... Pan wybaczy, ale już tak świat jest urządzony, że ilość występków, jakich można się dopuścić z siecią, jest gigantyczna. I to wszystkie "podziemne". Natomiast legalnie toczą się, jakem mówił, walki konkurencyjne, wie pan: tego prawo zakazać nie może, przecież kapitalizm stoi konkurencją...

 

 

 

 

 

 

 

nej sieci nie podłączony, gdyż teraz nie sposób ruszyć klawisza, żeby całe hordy wirusów nie leciały do software'u i nie rujnowały hardware'u. A może się pan ożenić na przykład z siostrą jakiegoś byłego hackera: taki szwagier mógłby służyć panu ochroną...

 

 

 

 

 

 

Skąd znowu. To nie jest związane z seksem. Abisag i król Dawid z Biblii, z Księgi Królów - Stary Testament dokładnie o tym prawił, nie pamięta pan? Ten obyczaj wrócił i umasowił się, tyle że, nie będąc królem, musi pan za takie okłady płacić. Są agencje wynajmujące dziewczynki, a zresztą to i tak całkiem zbędny ekspens, ponieważ sieciowe dziewczęta w dowolnym wieku, o dowolnych ukształtowaniach, na dowolny czas może pan mieć, trzeba tylko zostać abonentem jakiejś solidnej firmy gwarantującej aseksualność...

 

 

a z tym kolosalne kłopoty, ponieważ obrona sprowadza się, krótko mówiąc, do twierdzenia, że za to, co się z kimkolwiek albo z którąkolwiek robi w stanie sfantomatyzowania, tak samo nie można prawnie być ściganym jak za treść marzenia sennego... uważa pan?

 

za łykanie nasennej pigułki także się nie odpowiada karnie... Nawet był niedawno proces pewnego mego znajomego, który zamówił taką odmianę feminotoniny kopulatrycznej, ażeby noc po nocy śnić o trwałym współżyciu z królową Nawarry, ale skazany nie został.

 

 

m można sprawdzić, natomiast jak dotąd tego, co pan wyprawia z Abisag (nie jest pan takim starcem w końcu, jakim był w Biblii król Dawid) sprawdzić nie można. Powiem panu tyle: w bilansie najbardziej została poszkodowana przez postęp naukowo-techniczny PROSTYTUCJA realna. Ona się najzwyczajniej JUŻ nie kalkuluje. Zresztą to samo będzie dotyczyło i wojen: żołnierz zrobotyzowany jest NA RAZIE droższy wciąż od żywego człowieka ubranego w mundur i powołanego do armii, lecz elektronika staje się coraz tańsza...

 

mpletny pancerz rycerski z XVI wieku i już w pancerzu poszedłem do hotelu. Jakoś moim wyglądem nikt w recepcji szczególnie zaskoczony się nie okazał. Rozumowałem tak: jak wiadomo, fantomatyzacja zachodzi dzięki podłączeniu człowieka, to znaczy jego mózgu, do komputera, niekoniecznie na miejscu: może zajść i na dużą odległość drogą radiową. W każdym razie mózg z programem wirtualnym łączy elektryczność, która musi zostać doprowadzona do zmysłów. Każdy ładunek elektryczny spływa jednak wyłącznie po POWIERZCHNI metalowej, czy nią jest pancerz, czy beczka, czy auto. Ten tak zwany fenomen klatki Faradaya gwarantuje pasażerom samochodów, produkowanych z metalowej blachy, zupełne bezpieczeństwo nawet w przypadku uderzenia pioruna. Tak więc w pancerzu od podłączenia do legalnej czy podziemnej fantomatyzacyjnej aparatury powinienem był stać się w stu procentach zabezpieczony i gdzieś błądziła mi nawet w głowie myśl o pancernej piżamie oraz o łazience wyłożonej blachą ze wszech stron. Ponieważ jednak robiło mi się w moim pancerzu coraz niewygodniej, zwłaszcza że mi w restauracji hotelowej wciąż opadająca przyłbica cholernie utrudniała posiłek, porządnie rozejrzawszy się, przesiadłem się w kąt, i tam, po zdjęciu hełmu, spożyłem zupę rakową, befsztyk, frytki i lody z kremem ananasowym, którego nie znoszę, ale było mi już właściwie wszystko jedno. Telefon profesora odpowiadał wyłącznie głosem automatycznej sekretarki, więc złożyłem wizytę przewodniczącemu senackiego komitetu NASA do spraw pozaziemskich. Był to w miarę uprzejmy starzec, zaś wizytę uzgodniłem uprzednio, zadzwoniwszy do jego sekretarki. Była wyjątkowo przystojną, może nawet piękną dziewczyną i żal mi się jej zrobiło, iż w takiej epoce telefonicznego dziecioróbstwa i pozaerotycznych małżeństw, a zatem w czasie bezmiłości przyszło jej żyć. Powiedziałem to panu Johnsonowi, kiedy jej nie było. Zarazem nawiedziła mnie myśl, rodzaj pytajnej zagadki, która już niejednokrotnie przychodziła mi do głowy: dlaczego mianowicie nie wszystkie kobiety są PIĘKNE? Jak to może być, że seksualny dobór, czyli selekcja oparta na kryteriach głównie chyba cielesnych, zwłaszcza w pradawnych czasach, kiedy w ogóle mowy nie było, to znaczy jeszcze praludzie nie mówili, a jeśli zaczynali mówić, to nie było o czym (co zresztą w dużej mierze do dzisiaj się zachowało jako relikt epoki jaskiniowej), nie doprowadziła do wymarcia niewiast o nogach niekształtnych, krzywych, o twarzach odpychających, o biustach koszmarnych, o nie mniej brzydkim zapleczu i tak dalej, wskutek czego pozostałyby przy życiu i zapełniały miasta i wsie wyłącznie kobiety tak urodziwe jak te, które (raczej rozebrane) można oglądać właściwie tylko na fotografiach w PLAYBOYU w "Gallery", w "Hustlerze" i na filmach jako gwiazdy filmowe; w życiu czasem też, ale dość rzadko? Mister Johnson wysłuchał mnie nie bez uwagi i zauważył najpierw, że selekcja działała zapewne dwustronnie: nie tylko mężczyźni wybierali dla siebie bogdanki, ale na odwrót też, tj. kobiety nie wszystkich mężczyzn były gotowe aprobować, zaś ponadto w jaskiniach z pewnością było bardzo ciemno. Jak wiadomo, elektryczność wynaleziono jako źródło światła zaledwie gdzieś w XIX wieku. To częściowo przypadło mi do przekonania, lecz nie ze wszystkim. Gdyśmy właśnie obaj jęli żywo dyskutować, ażeby ustalić, czy w ogóle istnieje tylko jeden kanon urody kobiecej, sekretarka włączyła się w rozmowę televoxem: ktoś, jakiś facet, którego nazwiska nie dosłyszałem, chciał się z panem Johnsonem zobaczyć niezwłocznie. Mr Johnson słysząc to usiłował wysunąć szufladę z biurka, lecz zacięła się i już drzwi odmykać właśnie się zaczęły, kiedy szuflada niemal wyrwana wyskoczyła, zaś w dłoni zacnego przewodniczącego błysnął wielki czarny BLASTER. Jakoż gość okazał się rzeczywiście nieproszonym natrętem, ponieważ niósł oburącz dużą sieć metalową, co widząc, dałem w mig nura pod biurko. Rozległy się wystrzały i łomoty. Wyjrzawszy spod biurka, od razu się zaniepokoiłem, ponieważ faceta z siecią nie było, jakby się pod ziemię czy raczej pod podłogę zapadł, natomiast Mr Johnson był w pokoju wprawdzie dalej, ale stał się znacznie niższy, jako też odziany w jak gdyby bardziej luźne ubranie, a co gorsza pod jego nosem pojawił się ni stąd ni zowąd wąsik. Przeczuwając coś niedobrego, uszczypnąłem się, ale też natychmiast pojąłem, iż tak prymitywnym sposobem stanu mej jawy nie zdołam określić. Albo JUŻ byłem sfantomatyzowany, albo nie. Jedyną rzeczą, jaka mi przyszła do głowy, było dokonać czegoś zupełnie nie na miejscu, niesłychanego, wręcz niepodobnego do mej z gruntu przyzwoitej i kulturalnej natury.

 

n odpowiedział, co mogło być albo prawdą, albo udawaniem. Wypadłem więc do pokoju, w którym siedziała przy telefonie sekretarka i bez pardonu jąłem molestować ją seksualnie, w nadziei, że da mi co najmniej po twarzy, dzięki czemu przekonałbym się, że nadal trwam na, jawie rzeczywistej, a nie wirtualnej. Jednak ta śliczna dziewczyna zamiast dać mi po gębie za sexual harassement sięgnęła po torebkę i spytała chłodno i rzeczowo, czy od razu udamy się do hotelu czy też raczej pierwej wspólnie spożyjemy kolację. Poinstruowany w kwestiach kopulatorycznych przez kuzyna Tarantogi, prawdę mówiąc zbaraniałem. Przygoda zapowiadała się całkiem staroświecko i zarazem niewinnie, jeżeli znajdowałem się w głębinach fikcji należycie zaprogramowanej, ale mimo wszystko chętna reakcja dziewczyny wzbudziła odmienny typ mego niepokoju: przecież, pomyślałem, wspaniały ze mnie mężczyzna, być może taki, o którym marzyła od dawna. Toteż na wszelki wypadek wyminąłem ją, stojącą już z torebką w ręku, i spojrzałem na długi szereg grzbietów książek w biblioteczce podręcznej poza plecami sekretarki. Przeczytać zdążyłem kilka tytułów, jak Kopulanci, Poliseks, Teoria kopulistyki wsobnie neutralnej, Pamiętnik Ignacego Kopulatrycego, reszty nie zdążyłem, gdyż Mr Johnson pojawił się w drzwiach.

 

AWA SFANTOMATYZOWANEGO IJONA NA TICHEGO. To było silne. Podniósłszy głowę zobaczyłem, że Mr Johnson zaczyna zdejmować marynarkę, a co gorsza, sekretarka, odłożywszy torebkę, również jęła się rozbierać. Bielizna jej była biała jak śnieg. Widząc, jak szuka sobie na plecach zatrzasku biustonosza, jednym susem rzuciłem się w okno i poleciałem z 24 piętra na dół. Nie potrafię orzec, czy skok mój, zasadniczo instynktowny, był rozsądny czy nie. Dość na tym, że nie wiem, dzięki czemu się uratowałem. Faktem jest jednak, iż napisałem to, co napisałem powyżej, czyli skok z dużej wysokości nic nie zaszkodził. Od czasu do czasu przepływa mi wszakże przez umysł refleksja, że mogłem przez okno wyrzucić Mr. Johnsona, natomiast z tą śliczną i chętną sekretarką zostać sam na sam. To była wirtualna rzeczywistość - owszem! Ale cóż by zdołała mi zaszkodzić? Może stałoby się najzupełniej odwrotnie: tym bardziej że nie wiem, czy piszę te słowa naprawdę, czy też to mi się, jedynie wydaje. Niepewność bytowa spowodowana inwazją nowej techniki w ludzkie życie może prowadzić do fatalnej frustracji. I kto mi powie teraz, czy straciłem okazję czy też raczej uratowałem się - ale przed czym właściwie? Zgubiłem nawet numer telefonu Tarantogi i jego kuzyna, a to jest już ostatecznie zły znak.

 

iniaczony od wewnętrznych śrub, nitów i kantów (jak wytrzymywali w takich blachach średniowieczni faceci, to mi zagadka, z którą będę się może innym razem porał), a także przygłuchły od nieustającego zgrzytania i trzeszczenia zawiasów (zwłaszcza w nagolennikach i na krzyżu), pojechałem do hotelu i kazałem sobie faksowatym inter- albo eksternetem przekazać zaległą pocztę z domu. Skrzynka była tak wypchana reklamowymi broszurami modemów, spermodemów, nikodemów oraz innych druków, że dopiero pod sam koniec przeglądania pocztowego chaosu trafiłem na dwa bardziej sensowne i poniekąd istototne wydruki. Pierwszy był wezwaniem do urzędu śledczego, jako iż zostałem przez sekretarkę Mr. Johnsona oskarżony o indecent exposure oraz sexual harussment. Kobieta, jak wiadomo, zmienną jest (la donna e mobile), ale dla mnie sądowe wezwanie stanowiło pierwszy sygnał pobytu na normalnej jawie, zaś w tym stanie rzeczy utwierdził mnie jako dokument ostatni wyciąg z mojego konta bankowego, donosił bowiem, iż ktoś, posługując się podpisanym przeze mnie czekiem, opróżnił moje konto doszczętnie. Obie te wiadomości, natury kryminalno - sądowej i finansowej, wprawiły mnie w nastrój pełen optymizmu. Cogito ergo sum: aby już więcej ani dłużej nie ryzykować, niezwłocznie postanowiłem wystartować w drogę powrotną, gdyż na wszystkich razem wziętych Księżycach Kasjopei nikt nawet o Internetach nie słyszał, a co do kanibali, to wprawdzie ludożerstwo kwitnie tam intensywnie, lecz człowieka ziemskiego nikt nie tknie, ani rosołu na nim nie upichci, ponieważ po pierwsze ich liturgia kulinarna tego nie zezwala, a po wtóre uważają ludzi za jadowitych, a zatem stuprocentowo niejadalnych. Być może ujrzę jeszcze kiedyś któregoś z kuzynów profesora Tarantogi, ale tylko wtedy, gdy on się na Kasjopei pojawi.